Od grafomana: napisane pod wpływem kilku rzeczy. Po pierwsze ktoś w temacie z zamówieniami zażyczył sobie PrusPola w realiach komuny; z góry mówię, że PrusPola tu nie ma, są Prusy i Polska, ale PrusPolem bym tego nie nazwała. Ta komuna mnie zaciekawiła, bo byłam już wtedy po napisaniu „Jak dobrze wstać skoro świt…", które to rozgrywa się właśnie za czasów Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Tak więc pomyślałam sobie, że może nie głupio byłoby zajrzeć jeszcze ciut bardziej na wschód, do jednego z tych pokazowych zakątków bloku socjalistycznego, który miał pokazywać „jak pięknie się tu żyje". Drugim czynnikiem było dość przypadkowe trafienie na notkę na Wikipedii o akcji Romeo w Niemieckiej Republice Demokratycznej – to stało się motywem dla pierwszych kliku linijek, a dalej to już poszło.
Starałam się mniej lub bardziej osadzić to w konkretnym roku i finalnie wyszło, że jest to 1981 lub 1982, a to samo determinuje, że pisałam na podstawie źródeł, a nie z doświadczenia, bo choć jestem „dzieckiem PRL-u" to jeszcze mnie wtedy na świecie nie było.
Zbetowaniem testu zajęła się żona moja, znaczy się Noxi, za co jej dziękuję, w pas się kłaniam… bo na mojej interpunkcji i konstrukcjach niektórych zdań to można by oprzeć magisterium.
Ostrzeżenia: siedzą, piją, lulki palą, tańce, hulanki, swawola… no nie palą, ale pić piją i język czasami nie jest w stu procentach poprawny politycznie. Nic wielkiego, ale jak kto wrażliwy… No i na pewno nie są wzorowymi obywatelami państw socjalistycznych, co socjalizm winny budować.
Pół ryba versus Satelita na kółkach
czyli
Syrenka kontra Trabant
albo
PRL kontra NRD
- No co ty nie powiesz, Romeo – Feliks zachichotał, ale jego twarz szybko powróciła do poprzedniej miny, która wyrażała fakt bycia wcieleniem niewinności.
- Co?
Feliks uśmiechnął się jeszcze ładniej.
- Skąd ty o tym wiesz? – Gilbert syknął, z trudem opanowując chęć wywrzeszczenia tego.
- A tak jakoś. To jak, już kogoś poderwałeś?
- Co? Ja... Nie. Ja nie –
- Wiesz, że jak się Elizavietta o tym dowie, to ci kark skręci? Tak brzydko wykorzystywać Bogu ducha winne kobiety. Oj nie ładnie, nie ładnie. - Feliks pokręcił głową, a minę miał niczym rozczarowany własnym dzieckiem ojciec. - Kto cię takich rzeczy nauczył? – Spojrzał Gilbertowi prosto w oczy i westchnął.
- Nie powiesz jej – wysyczał Weillschmidt, zupełnie niepomny na całą tę dalszą pantomimę. Dla niego ta wypowiedź zatrzymała się na Héderváry.
- To moja przyjaciółka, wiesz –
- Wiesz, że wtedy twój kark zostanie skręcony jako pierwszy...
Feliks westchnął i przeciągnął się aż strzeliło mu w kościach.
- Wiesz co? – zaczął cicho. - Trzydzieści lat temu to jeszcze ta groźba coś znaczyła, a teraz obaj tańcujemy podług moskiewskiego marsza i spójrzmy prawdzie prosto w oczy: ani ty mi, ani ja tobie niczego nie skręcę, jak długo się z tego bagna nie wyplączemy, a wtedy to... Kto jak kto, ale ty chyba wiesz, jaka dziura jest między nami a nimi. – Tu kiwnął głową w przypadkowym kierunku, ale Gilbert i tak wiedział, o co chodzi. – Więc odpuść sobie te pogróżki. Jak musisz się na czymś wyżyć, to sobie pokop tunele.
- A żebyś wiedział, że po-!
Słowo stanęło mu w gardle zatrzymane przez ból pod żebrami. Łukasiewicz patrzył na niego, a z jego wzroku wylewała się niema nagana.
- Poczytasz książkę – zasugerował niby swobodnie, ale gdyby trzeba było momentalnie uderzyłby go ponownie.
- Co... tak. Ostatnio wpadła mi w ręce jedna bardzo ciekawa. Przekład z rosyjskiego. Naprawdę wielu ludzi mi ją polecało – paplał.
Łukasiewicz westchnął. Mało przekonująca była dla niego ta gadanina. Głupi był ten żart. W tym tłumie oblegającym małą budkę z jedzeniem w pobliżu Check Point Charlie na szczęście wiele rzeczy dziwnych dawało się jakoś wytłumaczyć. Poza tym, dla potencjalnych obserwatorów było tu znacznie więcej ciekawych figurantów niż oni dwaj. Dlatego tu przecież przyszli. Dla tego i dla jedzenia. Może na odwrót. Weillschmidt był beznadziejnym konspiratorem; nie żeby miał kiedykolwiek okazję, aby się tego dobrze nauczyć. Feliks wręcz przeciwnie i choć zdawał sobie sprawę z tego, że to marny powód do dumy, to jednak odczuwał satysfakcję. Mała rzecz, a cieszy – roześmiał się w myślach. To było jak ze Szurkowskim, znowu wygrał i znowu się Weillschmidt pieklił, bo go Łukasiewicz podpuszczał do powtórzenia tego nazwiska. Kolejny mały plusik w życiu. Tak i jak z Żurkiem i Kirklandem. Wszystko składało się właśnie z takich drobiazgów.
- Chodźmy stąd – przerwał potok słów Gilberta na temat wyimaginowanej książki. – Już się nastałem, teraz mam ochotę usiąść, przetrawić, załatwić jeszcze coś i jutro rano wracam do Warszawy.
- Po cholerę w ogóle przyjeżdżałeś?
- Bo mi się nudziło. I bo mam coś do przywiezienia twojemu szefowi. Niesamowity człowiek, totalnie. Chciałbym go kiedyś zobaczyć w konfrontacji z Iwanem, nie przełożonymi Iwana a Iwanem, bo to zawsze były dwie różne rzeczy. Komunizm mimo wszystko wiele tu nie zmienił.
Weillschmidt prychnął i obdarzył niechętnym spojrzeniem mur wzdłuż którego szli. Rzeczywiście był ci jego szef niesamowitym człowiekiem, skoro to zbudował. To było chore. Jeśli komunizm był takim wymarzonym ustrojem, to czemu trzeba budować mury, żeby zatrzymać w nim ludzi? I to nawet tu, daleko od Moskwy, gdzie w końcu wiodło się „lepiej", bo wszystko było bardziej skażone obrzydliwym Zachodem? A może właśnie tu. I ty, Zachodzie, co kusisz nas co dnia. Tak, on codziennie niemal widział te wszystkie różnice. Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal, a jemu było żal. Wszystko układało się dla niego do kitu...
- Mydelnisia - Łukasiewicz roześmiał się nagle i chwilę Gilbertowi zajęło znalezienie przyczyny tej wesołości.
- Odczep się - prychnął.
- No co, obiecałem przy tobie nie nazywać go zemstą Honeckera, ale z mydelniczki nie zrezygnuję. Wybacz, ale twoje auto tak wygląda.
- Wcale nie.
- Wcale tak.
- Wcale nie. Poza tym, twoja syrenka wcale nie wygląda aż tak inaczej, więc -
- Ale nie jest z plastiku - Łukasiewicz przerwał mu i na tym temat się praktycznie skończył, bo z faktami walczy się trudno, a najedzony Weillschmidt nie miał ochoty na kłótnie akademicką.
Poza tym, mydelniczka, sputnik czy jakkolwiek by nie nazywać jego trabanta - jeździł, dowoził go tam, gdzie trzeba i miał nawet niezły kolor. Wystarczyło. Przynajmniej przy Łukasiewiczu zawsze tak twierdził, a kiedy indziej. Co za różnica...
- A wiesz, że Josef go nazywa BMW?
Weillschmidt zwątpił.
- B mu jakoś od bakelitu wyszło - Feliks tłumaczył wesoło. - To tworzywo sztuczne, ten trabantowy durocośtam też, więc pasuje. Reszta to od Motorove Vozidlo. Jak ci się to podoba? Jeździsz BMW - stwierdził radośnie i przetarł załzawione od śmiechu oczy.
Gilbert sarknął. Rozważał w myślach wywiezienie Łukasiewicza gdzieś do lasu i zostawienie go tam, ale pomysł porzucił. Po pierwsze on i tak by z tego wyszedł cało - Weillschmidt przestał się łudzić, co do tego, że da się go w jakikolwiek konwencjonalny sposób wykończyć. Po drugie niemal na pewno wynikłaby z tego jakaś polityczna chryja - w końcu byli teraz bratnimi narodami. Gilbert sarknął po raz drugi, tym razem pod adresem Rosji.
Trabi odpalił za pierwszym razem - było lato - i powietrze wypełnił warkot dwusuwu. Feliks miał podejrzanie ukontentowaną i zamyśloną minę, gdy jechali ulicami Berlina Wschodniego. Gilbert nie był pewien, czy chce wiedzieć dlaczego. To mogło być coś durnego, żenującego i zupełnie niezabawnego. Mogło też być wręcz przeciwnie. To co działo się w głowie jego wschodniego sąsiada było jedną wielką niewiadomą. Czasami zastanawiał się, czy Łukasiewicz w ogóle jest jeszcze normalny. Czy gdzieś w którymś momencie nie zwariował do reszty, a wszyscy to przeoczyli zajęci swoimi sprawami i teraz brali to szaleństwo za stan normalny. A może on nigdy nie był normalny? Ludwig nie bez powodu uważał, że Słowianie to dziwna rodzina i trudno się z tym było spierać. Dziwaków ci u nich dostatek, chociaż z drugiej strony ich samych było od groma i ciut więcej. Cóż za szczęście dziejowe, że oni poza kłóceniem się z innymi, kłócili się też między sobą. Inaczej marny byłby los Europy - tego Gilbert był akurat pewien. Wystarczyło poznać wschodnią i zachodnią bandę! Polska, Czechy i Słowacja - rodzeństwo, małżeństwo, co jeszcze? Białoruś - Boże uchowaj! Ukraina - nic do niej nie miał, ale jednak... Rosja - no bez komentarza! A jeszcze całe Południe do tego... Nawet nie chciał o tym myśleć.
Łukasiewicz zaczął coś nucić pod nosem.
- Przypomnij mi, czemu w ogóle muszę cię gdziekolwiek wozić. Swojego auta nie masz? Zepsuła się ta twoja piękność na czterech kółkach? - Gilbert zakpił, wpatrując się w ulicę przed nimi.
- Bo góra powiedziała, że do Berlina ma być pociągiem - prychnął Feliks. - A twój szef uznał, że nie godzi mu się pozwolić, abym jeździł z tymi dokumentami po Berlinie w autobusach.
- A, tak - niby się zamyślił. - No racja, zrobili z ciebie chłopca na posyłki. Pasuje jak ulał.
- Tak jak do ciebie bycie szoferem chłopca na posyłki - odparował Feliks odruchowo. Samo wyszło, nawet się nad tym nie zastanowił, a słowa już dźwięczały w powietrzu. - I lepiej przyspiesz, bo twój szef, jakkolwiek by nie był oddany idei, może w końcu zgłodnieć i pójść do domu.
Gilbert niechętnie posłuchał. Cała jego świadomość domagała się depnięcia po hamulcu, ale zbył ją krótkim argumentem, że jak Feliks dzisiaj Honeckerowi tego nie przywiezie, to jutro znowu trzeba będzie mu szoferować. Świadomość przyjęła to do wiadomości i skwaszona niczym środa na piątek postanowiła siedzieć cicho. Oczywiście to nie oznaczało, że Gilbert puścił tę zniewagę mimo uszu. O, co to, to nie! On szoferem! Był pewien, że jakoś się za to zemści. Nie miał co prawda pojęcia jak, ale przecież nie musiał się mścić od razu. Mógł poczekać, przemyśleć wszystko jak za starych dobrych czasów, gdy planowało się wielkie bitwy. No zwykle inni je planowali przy nim, ale to co innego.
Trabant wgryzł się w kostkę, zapiszczał, Gilbert sarknął, a Feliks z niezrozumiałą nawet dla siebie radością patrzył jak mały chłopiec podbiega do piłki tuż przed ich zderzakiem, przytula ją, patrzy na Trampka niczym na niedoszłego mordercę i ucieka.
- Mógł gówniarz zginąć - fuknął Gilbert i ruszył.
Trampek zawył i wyrwał przed siebie, ściągając uwagę kilku przechodniów.
- Mogłeś mu zniszczyć piłkę.
- A co mnie, kurna, piłka obchodzi? Za rozjechanie durnej piłki nikt by mi głowy nie suszył, a za gówniarza tak.
Skręcił wylatując na przeciwległy pas ruchu, ktoś na chodniku oburzył się, a pies ktosia wyskoczył na ulicę i zaczął wściekle ujadać, ale pasażerowie Trampka nie za bardzo mogli to nawet zauważyć.
- Jak w domu - westchnął radośnie Feliks.
- Jeszcze czego - syknął jego szofer tylko nieznacznie głośniej od trabantowego dwusuwu.
Po prawdzie wcale mu specjalnie wesoło nie było. Podróż pociągiem go wykończyła pod każdym względem. Podejrzewał, że kobieta wioząca w dwudziestoczterostopniowym upale worek cebuli będzie mu się śniła do końca życia. W dodatku chwilami miał wrażenie, że on by szybciej do tego Berlina doszedł na piechotę niż ten pociąg się doczołgał. A potem dworzec, podstawiona - na szczęście! - taksówka, pokoik hotelowy współdzielony z jakimś zagorzałym działaczem partyjnym. Komunistą przez tak wielkie K, że słuchając jego wywodów, trudno było uwierzyć, jakim cudem to coś za oknem się ni kupy, ni dupy nie trzyma. Komunista był towarzyski, a że nazywał się jakoś śmiesznie, to Feliks nazywał go w myślach towarzyszem Towarzyskim. Jego towarzyskość była w oczach Łukasiewicza cechą miłą, ale uciążliwą, bowiem spragniony wiedzy działacz bardzo chciał usłyszeć jak najwięcej o tym, jak to jest na wschodzie. Był wręcz zawiedziony, gdy dowiedział się, że Feliks jest zaledwie z Warszawy. Gdyby był tak chociaż z Wilna lub Lwowa… Coś się wówczas w Feliksie skręciło boleśnie, ale towarzysz Towarzyski tego nie zauważył i dalej ochoczo wypytywał go o to i tamto. Finalnie siedzieli do drugiej w nocy.
O siódmej wstał. Za wcześnie. Za wcześnie, a oni jeszcze zamiast auta, dali mu Gilberta. Z autem co prawda, ale przy ego Gilberta nawet największy UAZ był malutki i pomijalny. Jedyną rzeczą, która utrzymywała jego dobry humor była prosta zależność: im on pogodniejszy, tym bardziej wkurzony będzie Gilbert. Gdyby go jednak zapytać, po co to robi…?
Myśli zalała mu pustka. Nie ciemność, nie biała plama, bo kolor to już jest coś. On tymczasem miał tam absolutną pustkę i to jeszcze opierającą się prawom fizyki. Próżnia w końcu zasysa, co nie? Chwilę jest próżnią, a potem powinna wsiorbać jakąś myśl. Jakąkolwiek! Nie żeby od razu coś ambitnego, ale cokolwiek.
Prychnął. Nie pomogło.
Trampek skręcił gwałtownie i wjechał na parking. Tylne koło odbiło się od krawężnika, całym autem zatelepało, silnik zazgrzytał nieszczęśliwie przy redukcji, Gilbert wymamrotał coś zirytowany i zatrzymał auto na pierwszym wolnym miejscu.
- Masz. W środku ktoś cię zaprowadzi, a jak taki wygadany jesteś, to do hotelu wrócisz sobie już sam, co nie?
- Ja, ja. Weißt du was? Ich spreche Deutsch.
Gilbert dosłownie zazgrzytał zębami. Jego umysł sam już sobie przetworzył ten prosty komunikat i wyłuskał z niego kilka dodatkowych znaczeń. Począwszy od „gadaj zdrów", a skończywszy na „ja ciebie rozumiem zawsze, a ty mnie od przypadku do przypadku i kto tu jest głupszy?"
- Pieprz się - syknął.
Feliks zatrzymał się w pół wysiadania i uśmiechnął promiennie.
- Prawie ci wyszło, Romeo, ale rz powinno być jeszcze trochę twardsze - skomentował i wysiadł całkiem. - Auf wiedersehen.
Riposta Gilberta już go nie dogoniła.
Zgasił silnik i sięgnął po gazetę porzuconą na tylniej kanapie. Mógł oczywiście pojechać do domu, bo polecenie brzmiało: dowieźć Feliksa z dokumentami do właściwych osób. O odwożeniu go do hotelu z pustymi rękoma nie było już mowy. A jednak nie uruchomił silnika, nawet nie sięgnął w stronę stacyjki. Nie. Zamiast tego, wziął tę nieszczęsną gazetę i w nieświadomym akcie autodestrukcji zaczął czytać nekrologi. Gdy to do niego dotarło, zbeształ sam siebie, a potem jeszcze dwa razy bardziej kwieciście Łukasiewicza. Zmiął całą stronę i rzucił ją za fotel. Mowy nie było, aby się stąd ruszył. Wtedy by mu Łukasiewicz mógł przy każdej okazji wypominać, że on sobie w Berlinie dał radę śpiewająco, podczas gdy Gilbert w Warszawie nie za bardzo. Jakby to jego wina była, że na dźwięk rosyjskiego ludzie się krzywili, a na niemiecki zazwyczaj odwracali. No dobrze… to drugie może akurat było jego winą, ale to nie miało nic do rzeczy. Nie miało i tyle - powtórzył to twardo i zaczął czytać inne wiadomości. Niech się dzieje co chce, ale on nie odjedzie. Poczeka i odwiezie Feliksa pod same drzwi tego cholernego hotelu.
Idąc korytarzem, Łukasiewicz wyjrzał przez wychodzące na parking okno. Trampek stał jak przymurowany do bruku. Uśmiech mimowolnie rozciągnął mu usta. Jakkolwiek był niezadowolony z tej podróży, to chociaż miał trochę szczęścia. Do hotelu nie będzie musiał wracać autobusem albo tramwajem.
