Disclaimer: I don't own Death Note


Rzecz nigdy nieposiadająca tytułu, napisana bardzo, bardzo dawno temu pod wpływem pierwszej, ogromnej fascynacji Death Note'm i "Snuff'em" Slipknota.

Tekst jest dziwny, może nawet zbyt przedziwniony. Pewnie przedawkowałam kakao zanim zasiadłam do pisania... Jednakowoż darzę go pewnym sentymentem - to najdłuższa rzecz jaką napisałam.

O. I żeby było ładnie, czysto i bez wątpliwości: tekst jest mój. Co prawda, w zamierzchłych czasach wisiał na onecie, a teraz można go znaleźć również na deviantArcie, ale w dalszym ciągu jest moją własnością - nawet jeżeli wcześniej publikowany był pod innymi nikami (których właściwie miałam całkiem sporo)

Smacznego.


Splecione ze sobą, stygnące, nagie ciała, które nigdy nie powinny były stać się jednością. Dwie tak odmienne dusze, pozornie nie powiązane ze sobą niczym, poza zimną rywalizacją. Dwa serca, pragnące wydrzeć światu choć odrobinę wolności, której nigdy nie zaznały. Bogowie samych siebie, uwięzieni w niemożliwych pragnieniach; w swoim własnym, nierealnym świecie sprawiedliwości.

Smukłe, blade dłonie L jak zawsze błądziły po ciele Yagamiego, kreśląc zimnymi palcami tylko sobie znane wzory. Parząc wrażliwą skórę kochanka setkami niespełnionych, niemych obietnic. Tysiącami tajemnic, których nikt nigdy już nie pozna. Gorące, ciągle jeszcze nabrzmiałe od pocałunków usta, delikatnymi muśnięciami wyznaczały ścieżkę grzechu wszędzie tam, gdzie sięgnąć mogła ich skradziona niewinność. Czarne oczy, zmrużone odchodzącą rozkoszą i ciepłem; tym ciepłem, które zapewnić mogło tylko to szczególne ciało leżące obok, powoli zatapiały swe roziskrzone spękaną pustką spojrzenie w odległej, idyllicznej wizji, gdzie słońce pachnie truskawkami, a czekolada nigdy nie jest gorzka.

Świat po drugiej stronie powiek jest jasny i ciepły, i L wie, że nigdy nie stanie się jego udziałem. Będzie tylko jednym z wielu poległych bohaterów, niewiele znaczących pionków, które ośmieliły się wydrzeć martwą rzeczywistość z rąk nowego Boga. To nic, że On sam już nie wie, dlaczego osądza. Jest BOGIEM. Bogiem bardziej umarłym, niż jakikolwiek Shinigami.

Wszechmogący i Sprawiedliwy.

Sprawiedliwy i Niepokorny

Szaleństwo, którego razem doświadczają, smakuje słodką i lepką (jak krew) mocną kawą, którą L tak uwielbia każdego wieczoru. Jest gęste, ciężkie i gorące.

Uzależnia.

Fałszywa miłość podszyta brudnym pożądaniem, to tylko przykrywka dla największej z ich bitew. Tej, którą przegrali obaj, zatapiając się w chłodnym niebycie swoich spojrzeń. W piekielnym ogniu skażonych lodowatą świadomością ciał. Bo tak, jak chrześcijański Zbawiciel zwyciężył Szatana, tak Kira nigdy nie pozwoli wygrać L. Jest przecież bogiem. Oni zawsze wygrywają; choćby poświęcić mieli ostatnie skrawki niesplamionej grzeszną pychą, nieszczęśliwej w swej wielkości duszy.

Powietrze, którym oddycha Light zawsze przesiąknięte jest mdłym zapachem zgnilizny. Otacza go i więzi jak pręty ciasnej, złotej klatki. Sam się w niej zamknął. Wie o tym. W końcu jest bogiem. Poświęcenie jest wpisane w ten niezwykły zawód, a pęta cierpienia, goryczy i żałości to stosunkowo niewielka cena za władzę. Za wszechwładzę.

Nie myli się, prawda..?

Nie czuje żalu, gdy L niespodziewanie podnosi się i, jak gdyby nic nie zaszło, opuszcza ich wspólne lokum. To w końcu nic niezwykłego. Pokonany geniusz, uwikłany w niekończące się nici swoich domysłów i spekulacji zawsze wychodzi. To jego cena. Hołd, jaki składa wszystkim popełnionym w ramionach największego wroga (kochanka) grzechom.

Za każdym razem ma świadomość, że może już nie wrócić. Że nieodwołalny wyrok zapadł już dawno temu a jego spełnienie czeka tylko na chwilę, gdy nici własnych domysłów oplotą go szczelnie, zbyt szczelnie by mógł zaczerpnąć choć odrobinę powietrza.

A świat nie potrzebuje martwych bohaterów. Nie potrzebuje też bogów.

Zwłaszcza tych z marzeniami.