Czy ja właśnie zużywam to unikatowe miejsce zwane setnym fikiem wrzuconym na ffnet na małego, zbrodniczego histeryka? Z gry, której właśnie nie lubię/nie cenię, której mechanika jest symbolem wszystkiego, czego w nowych grach nie znoszę? Tego okropnego regresu, jaki się w ostatniej dekadzie w medium dokonał?

(i na rzecz, która jest właściwe, ot, tak tam, eksperymentalnym uczeniem się opisów i trzymania eseju na uwięzi anegdoty/metafory. to drugie średnio wychodzi.)

Ach. Tak, zużywam. No do bólu typowe po prostu.

Napisane, by zadowolić moje wewnętrzne dziecko, id i wszystko, co wyparte. Bardzo, bardzo, bardzo pode mnie te bibeloty na komodę, na etażerkę. I nie byłabym pewna, czy tu jest cokolwiek dla kogokolwiek innego, ale czytelnicy doświadczalni twierdzili, że tak.


To szaleń... wszystko zaczyna zasługiwać na osobną serię. Tylko nie jestem pewna, czy coś lepszego niż "id, dziecko, wyparte" znajdę jako tytuł (akurat, poezja ostatnich dwustu lat na pewno coś ma).

Kanonicznie to państewko Saskii ani chybi padło/padnie w tym lutym 2015, ale to jest fik, a trudno mi znaleźć powód, by Emhyr marnował ludzi na podbijanie drobnicy, skoro drobnica mu nie stawia oporu (jeszcze trudniej mi znaleźć powód, dla którego drobnica miałaby oszaleć i stawić mu opór, resentyment resentymentem, logika logiką). Przynajmniej na tym etapie podbijania świata, na którym jest w fiku.

Poza tym, jeśli oni tam sobie budują jakąś tolerancję, to to powinno być świetne miejsce na eksperymenty medyczne i sprawdzanie skuteczności czarów, chorób i wszelkiego innego tałatajstwa. Zróżnicowanie gatunkowe, mieszanie ludności, brak gett, wszystko pasuje. Podbijać i psuć sobie pole medyczne? Głupio.


Dziękuję A., zielennej i F/SiX, które mi służy nieocenioną pomocą, wyszukiwały zagubione podmioty i przeoczone (non)sensy, które mnie w ogóle przekonały, że bibeloty warto postawić na publicznej etażerce.


Zakochani, głodni i naiwni


I

Vergen ogłosiło neutralność (oraz zapewniło Cesarza, że da wolny przemarsz jego wojskom) i jęło, z pomocą banku Vivaldich, puszczających mimo uszu ideologiczne marudzenie Yaevinna, zbijać fortunę na owej neutralności. Także Mahakam hojnie wspierał sprawę.

Wobec czego ledwo Iorweth wspomniał, że bywa mu zimno – na początku jesieni, kiedy wszyscy chodzili w letnich kaftanach, a w kominach palono na pół gwizdka – sprowadzono delię i żupany godne bohatera Vergen. Sobolami podbite.

Tak miękkie, że aż dziwne w dotyku, uginające się pod byle podmuchem, poddające się każdemu muśnięciu, łagodniejsze od trawy, od mchu, coś, w co się zanurzało ręce, jak w grzywę konia, włosy ukochanej, albo ciepłą, spokojną taflę wody – to było całkiem nowe i oszałamiające.

Chociaż nosili futra w Scoia'tael. Tylko nie takie, że za cenę jednego można byłoby odziać całe komando. Iorweth musiał powstrzymywać dziecinny, niegodny elfa odruch zachwytu, dotyku, za każdym razem, gdy je nakładał.

Dolina Pontaru, zadowolona z inwestycji – prezentu – uważała, że stroje prezentują republikę – że watażka w nich reprezentuje – bardzo dostojnie.

Nadal było mu nieustannie zimno, może nawet tym zimniej, im weselszy kominek, im cieplejsze, piękniejsze ubranie; nad ranem, gdy rosa najchłodniejsza, budziło go poczucie, że zamarza.

I, każąc mocniej ogrzewać sypialnię, przekupił służbę, by nikomu o tym nie wspominała.

II

W Vergen nie było zieleni. I przez wąwóz nigdy nie będzie, ale również przez wąwóz Scoia'tael mogło się wkupić do azylu, więc tygodnie minęły, nim Iorweth pozwolił sobie zacząć przeczuwać w tym braku źródło problemu (nie: stałego, dławiącego niepokoju). A potem kolejne, nim pozwolił sobie się do tego przyznać, w cichym zakątku serca, zaraz tłumiąc myśl.

W Vergen była Saskia, szczęśliwa, koronowana Saskia, w Vergen była wolna republika, w Vergen oddziałom Scoia'tael nie groził stryczek, ba, karmiono ich, a to znaczyło, to miało było znaczyć – kiedy planowali pod drzewami i gwiazdami (głodni, zmarznięci, na gołej ziemi) – że wszystko jest dobrze.

III

Kapitulując przed sobą, Iorweth urządził w pokojach wolierę. Postanowił był własnoręcznie nałapać ptaków – czyli spędzał parę dni w lesie, bez obstawy, co było, upomniał się ironicznie argumentami Saskii, nieroztropnością. Wielu ludzi nadal chciało jego głowy.

Rozpalił naprawdę malutkie ognisko, płomyki pełgały wśród zgniłych liści, pachniało wilgotnym runem, żadnego skalpu sobola nie miał na sobie – nie marzł tak bardzo, jak zwykle. Nurt podziemnej rzeki lęku zwolnił i się na moment (szum drzew, miękka ziemia, ciężar broni przy boku, ścieżka północna do jaskiń, południowa do wodospadu, choćby teraz łuna, choćby teraz przyszli, wiedziałby, jak uciec, wiedziałby, jak zabić) zamieniła w gładkie jezioro.


Tytuł ukradziony z wiersza Grzegorza Wróblewskiego. Kompletnie wyjęty z kontekstu, który niżej.

Matka Kukurydzianych Pól

Ciekawe,
co powie na to Matka Kukurydzianych Pól?
– szepnęłaś.
Gdy rozbawiony stwierdziłem,
że nie były to twoje
słowa,

zdziwiona
przyznałaś mi rację.

Potem otoczyły nas skrzydlate stworzenia.
Weszliśmy
w łany roztańczonych,
gadatliwych zbóż.

Błądziliśmy w nich zakochani, głodni i naiwni…
Zakochani,
głodni
i
naiwni.

Tak nawiasując, to tomik z którego rzeczony pochodzi, Noc w obozie Corteza, można dostać w sieci za coś koło złotówki, twierdzi wujek Google. A nuż ktoś nagle poczuje przypływ miłości do współczesnej poezji polskiej...