Tytuł: Black Coffee on The Lonely Night (link w profilu)

Autor: Femmequixotic

Beta/korekta językowa: Donnie

Raiting: NC-17

Gatunek: romans

Zgoda/ Permission: jest! / yes, it is :-)

Uwagi dodatkowe: AU, non-magical; trochę przekleństw, trochę erotyki

Co prawda tekst został przetłumaczony i opublikowany wcześniej, ale wstawiam również tutaj w celach archiwalnych. Niemniej, komentarze mile widziane, jak zawsze. ;-)

Przed lekturą warto chociaż przejrzeć sobie ten artykuł: .org/wiki/Krykiet

CZARNA KAWA, SAMOTNA NOC

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Listopad 2006

W dniu, w którym umarła moja żona, znajduję się na drugiej półkuli, w brudnej toalecie pubu w hotelu Brisbane z kutasem w ustach mężczyzny. Chciałbym móc powiedzieć, że wiedziałem, że jakiś mistyczny, prymitywny instynkt pozwolił mi wyczuć, kiedy Astoria wydaje ostatni oddech. Faktem jest jednak, że w tej samej minucie, gdy ona sunie w poprzek autostrady M25 z towarzyszącym wszystkiemu metalicznym trzaskiem, w środku poskręcanego metalu i palonej gumy, ja wczepiam palce we włosy Oliviera Wooda. Mój kutas pieprzy mokre usta dosłownie do tego stworzone, a biodra uderzają o metalową ściankę ubikacji, gdy Olivier napiera językiem na to rozcięcie. Jedyną cholerną rzeczą, której jestem świadomy, to pragnienie spuszczenia mu się prosto w gardło, dopóki, drżący, nie zapomnę, jak się oddycha.

Czy to czyni mnie świnią? Niektórzy ludzie odpowiedzieliby „tak". Nawet ci z kręgu moich przyjaciół. Nie sądzę, by Blaise kiedykolwiek mi to wybaczył, choć z drugiej strony jestem niemalże przekonany o tym, że kochał się w Astorii przez lata, mimo, że zwykł pieprzyć wszystko, co przechodzi mu koło nosa.

Nie zrozumcie mnie źle. Nie chodzi o to, że Astoria nie wie — nie wiedziała — o Olivierze. Albo o Rogerze. Albo o innych mężczyznach. Mieliśmy umowę. Ona i ja. Gdy Anglia uczestniczyła za granicą w meczach testowych* bądź jednodniowych, nie interesowało jej to, kogo uwodzę, komu obciągam albo kogo pieprzę, bylebym tylko był dyskretny i wrócił do niej, by opowiedzieć o najbardziej soczystych szczegółach, podczas tarzania się na naszym szerokim łożu, ja zatopiony w niej, z pościelą kotłującą się coraz bardziej za każdym ochoczym pchnięciem.

Myśl o mnie z innym mężczyzną wprawiała ją w podniecenie. Jej pełna pruderii matka byłaby przerażona, ale Astoria rozkoszowała się wszystkim, co mogłoby sprowadzić na skraj wytrzymałości jej społecznie ustawionych rodziców. Ja również. Czasami myślę, że to dlatego za mnie wyszła. Nauczyła mnie, jak odrzucać hipokryzję, którą byliśmy otaczani od zawsze, pokazała prawdziwą, zewnętrzną perspektywę na bogactwa ukryte za szeregiem sekretów i grzeszków. Mimo swego eleganckiego opanowania, przeklinała jak szewc i przynajmniej raz, jeśli nie dwa, spróbowała wszystkiego, co miało jakikolwiek związek z seksem. Mawiała: „Do diabła z dyktatami naszych kręgów społecznych". Głosowała na konserwatystów i na Partię Pracy. Kochała tańczyć. Kochała się śmiać. Sprawiała, że czułem się żywy i za to ją ubóstwiałem. I nieważne jest to, jak bardzo moi rodzice wzburzeni byli faktem, że gdy tylko ją spotkałem, zacząłem kolejno odrzucać arystokratyczne nauki, które wpajali mi przez tyle długich lat.

Rodzice Astorii, ma się rozumieć, również nie byli mną zachwyceni.

Baronowa nigdy nie zaakceptowała związku córki z człowiekiem sportu. Wściekłaby się na wieść o tym, że od czasu do czasu lubię poczuć kutasa w tyłku. I nie chcę nawet myśleć, jak zareagowałby na to baron. Niemal pękła mu tętnica, gdy w jednym z numerów Cosmopolitan pojawiło się zdjęcie wspierające akcję charytatywną przeciwko rakowi, na którym ja, Anderson i Cook nie mamy na sobie zupełnie nic, a nasze genitalia osłaniają jedynie kije do krykieta.** Mój ojciec podzielał oczywiście jego odrazę, choć z zupełnie innego powodu. Niech Bóg ma w opiece wszystkich, którzy ośmielają się drwić ze sportu dżentelmenów. Co pomyśleliby jego byli koledzy z Klubu Marylebone Cricket?***

Jakby dalej obchodzili nas ci starzy zarozumialcy. I Bóg wie, że ECB**** nie miało żadnych obiekcji dotyczących kampanii.

Astorii, z drugiej strony, cholernie się ten pomysł spodobał. Zresztą powinien, skoro to ona go podsunęła. Po sesji pieprzyła mnie do upadłego. Nie zdążyliśmy nawet zrobić tego w domu, musiałem zaparkować naszego Astona Martina na parkingu Tesco, żeby mogła wpełznąć mi na kolana i, odsunąwszy figi na bok na tyle, bym mógł się w nią wślizgnąć, posiąść mnie z cichym jękiem, który wydarł się z jej warg pomiędzy pocałunkami.

To w tym samochodzie umarła.

Chryste.

Krum czeka na mnie w korytarzu hotelu Sofitel Brisbane z telefonem komórkowym w dłoni. To nasz szósty tydzień w Australii, właśnie przegraliśmy pierwszy mecz testowy, a teraz niemal cała drużyna stacjonuje w pobliżu baru, ubolewając nad porażką z kuflami piwa w rękach, podczas gdy nasza ochrona spogląda wilkiem na tubylców.

Olivier oplata ramieniem moją talię, a jego dłoń usiłuje wśliznąć się pod moją koszulę w najbardziej nieprzystający kapitanowi sposób. Żaden z nas nie jest w tej chwili trzeźwy, a wszystko, czego chcę, to zaciągnąć go do swojego pokoju z zapierającym dech w piersiach widokiem za oknem i pieprzyć go do nieprzytomności.

Zamiast tego zatrzymuję się na widok wyrazu twarzy Kruma, a Olivier odsuwa się ode mnie powoli.

— Coś nie tak? — wyrzucam z siebie.

W odpowiedzi dostaję tylko urwane słowa: „Astoria…", „wypadek…". Nogi same się pode mną uginają. Patrzę na Kruma z podłogi, szepcząc tępo: „Nie, nie, nie, nie…". Olivier przysiada obok mnie, a po chwili czuję dłonie, spoczywające delikatnie na moich ramionach.

Zanim zapada zmrok, siedzę już w samolocie linii lotniczych Quantas, odrętwiały i wyczerpany, wpatrując się w okno na rzekę, która znika pod skrzydłami samolotu.

Nigdy w życiu nie czułem się bardziej samotny.


Greg czeka na mnie przed czwartym terminalem na lotnisku Heathrow. Pali papierosa. Gdy mnie zauważa, rzuca go na ziemię i przydeptuje obcasem buta. Ma na sobie rozpięty, poplamiony sosem fartuch kucharski, szary t-shirt i czarne spodnie. Sześć miesięcy temu jego restauracji przyznano pierwszą gwiazdkę Michelina.*****

Nie odzywa się. Nigdy zbyt wiele nie mówił, nie w ciągu tych wszystkich lat, odkąd go znam. Zamiast tego po prostu oplata mnie ramieniem, przyciągając do swojego wysokiego, postawnego ciała. Pachnie papierosami i czosnkiem z restauracji.

Kiedyś była nas trójka — ja, Greg i Vince. Od dziecka znaliśmy się jak łyse konie, może nawet bardziej, więc nasi rodzice posłali nas razem do jednej szkoły. Byliśmy nierozłączni, a Vince i Greg robili wszystko, co im rozkazałem, aż do siódmego roku. O narkotykach dowiedziałem się wtedy, gdy Greg przyszedł do mnie, zaniepokojony o Vincenta. Nie mieliśmy pojęcia, co robić, do kogo zwrócić się w obliczu takiej sytuacji. Być może mogliśmy porozmawiać ze Snape'em, naszym wychowawcą, być może pomógłby, gdybyśmy z tym do niego poszli, poradziłby, jak zapobiec przedawkowaniu, które zabrało Vince'a na drugą stronę pod koniec maja, ale tamtego roku ja sam zagubiłem się we własnym świecie. Rozwód moich rodziców zrujnował dosłownie wszystko, zaraz obok wieści, że mój ojciec przyprawiał rogi matce, pieprząc się z jakąś głupią dziewczyną tylko o kilka lat starszą niż ja. Penelopa, tak miała na imię. Penelopa Clearwater. Pracownica biura mojego ojca na Westminster.

— Nigdy nie wybieraj kariery polityka, Draco — oznajmiła moja matka spokojnie znad filiżanki z herbatą, gdy przyjechała do szkoły, by powiedzieć mi o tym, co się stało. — Oni wiedzą tylko, jak kłamać i kantować.

W drodze do dormitorium rozmyślałem nad słowem „kantować" i musiałem przyznać, że jest ono precyzyjnym określeniem mojego ojca. Nie było jednak takiej potrzeby, by matka się o mnie martwiła. Nie, żebym nie był specjalistą od kilku rodzajów oszukiwania samego siebie. Przecież jestem Malfoyem. Mimo to polityka w ogóle mnie nie interesuje. Od najmłodszych lat mam bzika na punkcie krykieta, ojciec już o to zadbał. Na fotografiach jako dwulatek trzymam mały kij do krykieta, przyjmując odpowiednią postawę, a on stoi za mną w białym kostiumie. Nasze blond włosy rozwiewa wiatr.

Jedna z nich, oprawiona w ramkę, wciąż znajduje się w moim gabinecie, zaraz obok fotografii, przedstawiającej mnie w brytyjskim, tradycyjnym stroju do krykieta i mojego malutkiego synka, który siedzi mi na kolanach i przeżuwa trzonek dokładnie tego samego, małego kija.

— Scorpius… — mówię do Grega, gdy ten odbiera mi jeden z moich ciężkich plecaków i z łatwością zarzuca go sobie na szerokie ramię. Krum wyśle resztę mojego ekwipunku statkiem. Z tego, co słyszałem, planował zadzwonić do Stuarta Broada z Nottinghamshire, żeby zastąpił mnie w drużynie. Nic mnie to teraz nie obchodzi. Jeden blondwłosy, praworęczny rzucający jest równie dobry, jak każdy inny. Tak przypuszczam.

Greg spogląda na mnie z ukosa.

— Twoja mama z nim jest.

Kiwam głową i z trudem przełykam ślinę, idąc w stronę krótkopostojowego parkingu.

— Co z nim?

Ojciec powiedział mi, że Scorpius był w samochodzie z Astorią. Spał w swoim foteliku. Zespół ratowniczy musiał przecinać poskręcany metal, by wyciągnąć go z wraku. Noga złamana w trzech miejscach, zapadnięte płuco. Nie wiedzą, czy nie ma jakiegokolwiek urazu mózgu. Jeszcze nie wiedzą. Ale żyje.

Głos mojego ojca na tle trzeszczącego połączenia telefonicznego załamał się tylko wtedy, gdy mi o tym mówił.

— Twój ojciec pociągnął za sznurki i Scorpius jest teraz w szpitalu na Ormond Street. — odpowiada Greg. — Przenieśli go dziś rano.

Przynajmniej raz jestem wdzięczny za kontakty Lucjusza. Szpital na Ormond Street jest najlepszą placówką dziecięcą w Państwowej Służbie Zdrowia, choć nie przyjmują na leczenie każdego potencjalnego przypadku.

Samochód, który wychynął zza rogu, omal mnie nie potrąca. Greg odciąga mnie za krawężnik i, marszcząc groźnie czoło, dodaje:

— Uważaj sobie, pacanie, bo za chwilę twój syn zostanie całkowitą sierotą.

Tylko Greg potrafi wyskoczyć z podobną wypowiedzią właśnie w takim momencie.

— Chcę go zobaczyć.

Moje palce zaciskają się na skórzanym pasku torby przewieszonej przez ramię. Babka Black podarowała mi ją na osiemnaste urodziny i od tamtej pory podróżuję z nią na niemal każdy kontynent. Bycie zawodnikiem krykieta pierwszej ligi ma swoje korzyści.

Greg wyjmuje klucze. Brzęczą w jego dłoniach.

— W samochodzie mam tartę ze szpinakiem i butelkę Volvic. Podwiozę cię do szpitala, jeśli zjesz po drodze.

Według Grega, nie ma niczego, czego nie dałoby się rozwiązać odrobiną jedzenia i napoju. Przez te wszystkie lata nauczyłem się z nim nie walczyć. To niewarte wysiłku i on też ma tego świadomość, sądząc po niewzruszonym spojrzeniu, jakie posyła w moją stronę, gdy idziemy w górę parkingowego podjazdu.

— Niech będzie. — Wzruszam ramionami. Wciąż nic nie czuję. Zastanawiam się, czy lodowaty uścisk wokół mojego serca kiedykolwiek stopnieje.

Greg ściska moje ramię, ale ja się odsuwam. Nie chcę pocieszenia.

W tym momencie chcę tylko zobaczyć mojego syna.


Gdy otwieram drzwi, matka podnosi na mnie wzrok. Jest blada i zmęczona, a jej na co dzień nienagannie ułożone włosy wydostają się spod spinek. Mimo to jej palce zaciskają się mocno wokół małej piąstki Scorpiusa.

— Draco — szepcze.

Scorpius śpi, ale po jego zmarszczonych brwiach rozpoznaję, że najmniejszy dźwięk może go obudzić. Jego różowe usteczka są wydęte i pół otwarte, mokre od śliny, a jasna gęstwina włosów otacza szeroki opatrunek na czole.

Wydaje się taki drobniutki w narożnej, jasnoniebieskiej i jabłkowozielonej kołysce, ustawionej nieopodal okna. Otaczają go szpitalne urządzenia, wydające miarowe, krótkie dźwięki, a ich liczne rurki podczepione są do jego klatki piersiowej, ukrytej pod szpitalną koszulą. Wszystko to czyni go jeszcze mniejszym. Pokryte strupami zadrapania i ciemnofioletowe siniaki szpecą jego jasną skórę, zielone włókno szklane usztywnia lewą nogę, kontrastując ze sztywną, białą pościelą, owiniętą wokół prawej. Pod pachą ściska mocno szarego misia. To jego ulubiony. Astoria kupiła mu go dwa miesiące temu. Nazwała go Shoo-shoo, tak samo jak własnego misia z czasów jej dzieciństwa.

Oddech utyka mi w przełyku i zatrzymuję się w drzwiach. Greg stoi za mną. Mój syn ma jedenaście miesięcy. Nie powinien tu leżeć.

Na ścianach piętrzą się tęcze, wesoło tańczące zwierzątka i balony w jaskrawych kolorach. Pozostałe dwa łóżka są puste. Podejrzewam, że ojciec jest za to odpowiedzialny. Mimo to czuję ciekawy rodzaj ulgi i, muszę przyznać, nie jest to emocja, którą kojarzę właśnie z nim.

Greg dotyka mojego ramienia, co skłania mnie do przekroczenia progu pomieszczenia.

— Jak on się ma? — pytam cicho.

Nie widzieliśmy się jeszcze z doktorem, dziennikarze z prasy czekali już na nas przed szpitalnymi drzwiami, robiąc zdjęcia i wykrzykując pytania. Na szczęście Greg przeprowadził mnie przez tłum. Nie zdawałem sobie sprawy, że informacja o wypadku zdążyła się już rozejść. Jakiż ze mnie głupiec. Jedna z pielęgniarek podeszła do nas, gdy tylko dotarliśmy do recepcji, po czym zaprowadziła prosto do pokoju Scorpiusa na czwartym piętrze.

— Wyjdzie z tego — odpowiada matka. Wstaje, powoli wyswobadzając się z uścisku swojego wnuka. — Ale chcą go zatrzymać do końca tygodnia.

Nie mogę oderwać od niego oczu.

— I co ja teraz zrobię? — szepczę. Ucisk w gardle jest niemal nie do zniesienia. Czuję gorące łzy, które kłują mnie w oczy. Powstrzymuję je. Malfoyowie nie płaczą, to pierwsza zasada, jakiej ojciec nauczył mnie, gdy byłem małym chłopcem.

Matka podchodzi do mnie, a obcasy jej szpilek od Beatrix Ong wydają ostre dźwięki, stukając o podłogę. Wyciąga ramiona w moją stronę, a ja pozwalam się do niej przyciągnąć. Zatapiam twarz w jej wełniany płaszcz. Głaszcze moje włosy i składa pocałunki na moich skroniach w taki sam sposób, jak robiła to, gdy byłem jeszcze dzieckiem, przygnębionym z powodu zadrapanego kolana albo zgubionej zabawki. Przywieram do niej, zaciskając palce na jej ramionach i wypuszczam z płuc powietrze, przeszyte drżącym westchnieniem. Mieszanina żalu i ulgi miażdży mnie po raz pierwszy od czasu wypadku.

— Mój chłopiec, mój chłopiec, mój śliczny, śliczny chłopiec… — szepcze matka cicho, kładąc mi delikatnie dłonie na plecach. Moimi ramionami wstrząsa szloch, a po policzkach płyną łzy. Wszystko, co mogę teraz zrobić, to przycisnąć ją do siebie mocniej w desperackim pragnieniu, by nigdy, przenigdy mnie nie wypuściła.


Na pogrzebie ojciec, chłodny i milczący, zajmuje miejsce obok mnie. Nigdy nie pochwalał mojego małżeństwa z Astorią. Uważał, że Greengrassowie zbyt krótko należą do arystokracji, by zawierać związki z Malfoyami. „Mają tytuł zaledwie sto lat", zwrócił mi gorzko uwagę zaledwie dziesięć minut przed tym, zanim udałem się z Astorią przed ołtarz. Przeszło mi przez myśl, by przypomnieć mu o pradziadku Korneliuszu, który to za sprawą małżeńskiego kontraktu z zamożną rodziną uratował nasz topniejący majątek, ale powstrzymało mnie surowe spojrzenie matki poprawiającej mi krawat.

O niektórych rodzinnych historiach lepiej jest nie wspominać, a geneza rodziny praprababki Emily znajduje się na samym szczycie listy. O tę pozycję zadbał jej pierworodny, pradziadek Abraxas. Czasami zastanawiam się, co powiedziałby ojciec, gdyby tylko wiedział, że lubię mieć kutasa na boku. Z drugiej strony jednak, zarówno wtedy, jak i teraz, odrobina homoseksualizmu stanowiła w zasadzie element rutyny, będąc niemalże tradycją porządnych prywatnych szkół dla chłopców. Jeśli mam być szczery, zawsze zastanawiały mnie relacje Lucjusza ze Snape'em. Profesor wykazywał nieco zbyt wiele zainteresowania, kiedy tylko ojciec odwiedzał mnie w szkole.

W połowie drugiego hymnu coś we mnie pęka. To zbyt wiele, wpatrywać się w białe róże, lilie i astry, których stos góruje nad błyszczącą trumną w kolorze wiśni, wystawioną przed ołtarzem. W te same gatunki kwiatów przyozdobiony był kościół w Wildshire w dzień naszego ślubu. Zanim zdaję sobie z tego sprawę, moje policzki stają się mokre. Odeszła. Za niecałą godzinę spocznie pod ziemią, a Scorpius i ja zostaniemy sami.

Dłoń ojca ociera się lekko o moje knykcie. Przyłapuję się na myśli, że to tylko przypadek, ale wtedy jego palce oplatają moje w najlżejszym z uścisków. Wpatruje się przed siebie, poruszając ustami w rytm pieśni „Pan jest pasterzem moim", w czasie gdy żałobnicy podchodzą i podnoszą trumnę z Astorią.

Ten zwyczajny dotyk wystarcza, bym udał się wzdłuż nawy za ciałem żony. Prostuję plecy i unoszę głowę wysoko, lekceważąc bolesne kłucie w oczach.

Jestem Malfoyem i będę zachowywał się tak, jak na Malfoya przystało.


Dziennikarze, niewielka, skotłowana masa przeciwdeszczowych płaszczy marki Mackintosh i czarnych parasolek, czeka już na nas przed kościołem w popołudniowym deszczu. Po mojej lewej stronie kroczy ojciec, po prawej idzie Greg. Obaj ucinają wykrzykiwane przez dziennikarzy pytania o Scorpiusa, a ja, od chwili, gdy przekraczamy bramę, toruję sobie drogę przez tłum.

Pomimo moich wysiłków, ktoś zastępuje mi drogę. Dziewczyna o zaróżowionych policzkach wygląda tak, jakby dopiero co ukończyła szkołę dziennikarską.

— Czy zamierza pan wrócić do krykieta? — pyta, a ja spoglądam na nią pustym wzrokiem. Nawet się nad tym nie zastanawiałem.

— Nie bądź niedorzeczna — warczy na nią ojciec. — Oczywiście, że zamierza. Jest najlepszym zawodnikiem w Anglii…

Dziewczyna ignoruje jego wtrącenie i patrzy prosto na mnie.

— Czy ma pan zamiar odpowiedzieć na petycję barona Greengrassa w sprawie przejęcia opieki nad dzieckiem?

Mrużę oczy.

— Na jego co? — Odwracam się w stronę teścia. — Na twoje co?

Andrew ma na tyle przyzwoitości, by się zarumienić. Wbija spojrzenie w dziennikarkę.

— Doszliśmy do wniosku, że lepiej będzie omówić to z tobą po pogrzebie. Będziesz podróżował po całej Anglii, a Scorpius potrzebuje stałego miejsca zamieszkania. Konstancja i ja pomyśleliśmy…

Coś we mnie pęka.

— Scorpius jest moim synem. — Moja szczęka zaciska się, a pięść zacieśnia uchwyt na parasolce. — Nawet się nie waż się, do kurwy nędzy, mi go odbierać.

— Draco. — Andrew zerka na reporterów z wyrazem zakłopotania na twarzy. — Porozmawiamy o tym później.

Odwracam się na pięcie i odchodzę.


Pansy wręcza mi kolejną lampkę Viognier i siada na sofie, krzyżując nagie nogi i opadając na oparcie. Czarna, brokatowa spódnica odsłania jej udo.

— Co zamierzasz zrobić? — pyta znad pucharu z winem.

Kiedyś, w naiwności swych lat szczenięcych, zakładałem, że Pansy i ja staniemy się kiedyś małżeństwem. Nasi rodzice popierali nas w tymże pomyśle, w wyniku czego sporą część młodocianych lat spędziliśmy gmerając sobie wzajemnie w zamkach od spodni i zapinkach od staników. Oboje straciliśmy dziewictwo w moje piętnaste urodziny. A potem, na naszym pierwszym roku w Cambridge, Pansy stwierdziła, że preferuje cipki. Podtrzymywała swój wybór, przynajmniej przez większość czasu. Przed moim małżeństwem wskakiwała mi okazjonalnie do łóżka świeżo po rozstaniu w celu odreagowania i w potrzebie szybkiego numerku. Rano zawsze wygrzebywała się spod pościeli zirytowana swoją postawą, krytykując równocześnie moje zdolności stymulacji łechtaczki. Suka.

Przypuszczam jednak, że nie powinienem zbyt wiele narzekać. Tak czy siak, to ona przedstawiła mnie pierwszemu czarującemu homo chłopcu, który z kolei zapoznał mnie z przyjemnościami płynącymi z posiadania kutasa w tyłku. Mógł pochwalić się dyplomem z nauk politycznych i był zdeterminowany zmienić świat oraz szokować rodziców, co bardzo do mnie przemawiało, szczególnie ta druga część. Po dziś dzień widok najmniejszego obłoczku papierosowego dymu przecinającego powietrze przywodzi mi na myśl te długie, leniwe niedzielne poranki pełne zakłopotania, kiedy leżałem z Justinem w łóżku, popijając tanie wino prosto z butelki i słuchając, jak z charakterystycznym akcentem z Etonu deliberuje nad wspaniałością socjalizmu. Wykłady przerywał niesamowicie intensywny seks do utraty zmysłów.

Jego ojciec, torysta, z pewnością by go znienawidził.

Wzdycham i podciągam stopy na kanapę. Zanim odpowiadam, wypijam połowę kieliszka dojrzałego wina.

— Zatrzymać syna.

— A krykiet?

Pansy obraca puchar między palcami, wpatrując się w jasnozłocisty płyn. Wie, jak wiele znaczy dla mnie gra. Ile zawsze dla mnie znaczyła. To jedyna rzecz, jaką robiłem w życiu, która zadowalała mojego ojca. W dniu, w którym wkroczyłem na boisko jako członek drużyny Władców, by po raz pierwszy rozegrać mecz uniwersytecki pomiędzy Oxfordem i Cambridge, kurczowo zaciskając w pięści piłkę, po raz pierwszy powiedział mi wprost, że jest ze mnie dumny. Za drugim razem uczynił to kilka tygodni później, gdy stałem w samym środku sklepu Ryder & Amies, przymierzając strój zawodników pretendujących do nagrody Full Blue******, taki sam, jaki on sam nosił dokładnie ćwierć wieku temu.

Krykiet jest jedynym wspólnym tematem, jaki mamy. Jaki kiedykolwiek mieliśmy. W miarę, gdy stawałem się coraz starszy, nasze rozmowy przybierały coraz sztywniejszy wydźwięk, stawały się też coraz rzadsze, dopóki któryś z nas nie zszedł na temat rzutów i tego, czy nowo powołany odbijający Durhamu rzeczywiście bije tak niską ścieżką, jak niesie plotka z Klubu Myrylebone Cricket. Żyję dla krykieta. Uszczęśliwia mnie bardziej niż wszystko, co do tej pory robiłem. Mimo inteligencji nie należałem do grona najlepszych uczniów, ale uczyłem się na tyle dobrze, by z najwyższymi ocenami dostać się do Cambridge za sprawą własnych możliwości, a nie rodzinnych koligacji. Mógłbym studiować literaturę w Queen's College, a potem nie miałbym innej opcji, jak tylko uczynić krykiet moją profesją. Ostatnią rzeczą, jakiej chciałem, było skończyć jak stary Snape — ucząc synów aroganckich ważniaków pokroju mojego ojca. Poza tym, byłem dobry w krykieta. Przez dwa lata grałem dla Surrey na stadionie Oval, a potem Krum, po przejęciu prezesury w zarządzie drużyny, powołał mnie na stanowisko bowlera w reprezentacji Anglii. Dzieliłem wtedy swój czas pomiędzy dwoma zespołami i był to najlepszy okres mojego życia.

A teraz mój syn leży na piętrze, w końcu przywieziony do domu ze szpitala, połamany, poraniony i potłuczony, i za każdym razem, gdy się budzi, wszystko, co mówi to: „Mama, mama, mama"...

— Mógłbyś zatrudnić nianię — rzuca Pansy po chwili. Jej pomalowane na różowo usta otaczają krawędź kieliszka.

Upijam nieco wina i odpowiadam:

— Nie.

Myśl o Scorpiusie, o którego dba obca osoba, powoduje uścisk w żołądku. Astoria nienawidziła wciskania dzieci służbie. Została wychowana przez szereg niań, które okazywały się całkowitą antytezą Mary Poppins, gdy o nich opowiadała, wykrzywiając twarz w odrazie. Nie miała zamiaru poddawać naszego syna podobnym doświadczeniom. Kieliszek wyślizguje mi się z dłoni, ale w porę zaciskam na nim palce. Płyn wspina się po szklanej ściance. Astoria uwielbiała być matką. Dwa dni przed tym, jak Scorpius przybył na świat, kopiąc i wrzeszcząc, zrezygnowała ze stanowiska adwokata w Barclay. Pansy zrobiła jej o to nieziemską awanturę. Niemal odmówiła bycia matką chrzestną Scorpiusa, choć gdy po raz pierwszy trzymała jego malutkie ciałko, niechętnie przyznała, że być może Astoria nie do końca straciła zmysły.

— Draco… — Pansy spogląda na mnie ostrzegawczo.

— Ona by tego nie chciała. — Wbijam w nią spojrzenie. — Wiesz o tym.

Pokój spowija cisza, a po chwili Pansy odkłada kieliszek na bok i pochyla się w moją stronę.

— W tym momencie pytanie brzmi: czego ty chcesz, kochanie — odpowiada łagodnie. Kładzie mi dłoń na kolanie. Delikatna, srebrna bransoletka spływa z jej nadgarstka, co wprawia w kołysanie malutkie medaliony inkrustowane granatami. To prezent od jej ostatniej dziewczyny, projektantki biżuterii, Hanny Abbott. Spotkałem ją kiedyś i zastanawiam się, czy spotkam ponownie. Czasami Pansy zmienia partnerki tak szybko, że nie sposób za nią nadążyć.

— Tego, co jest najlepsze dla Scorpiusa — odpowiadam w końcu i dopijam swoje wino. Wpatruję się w pusty kieliszek, obracając nóżkę pomiędzy palcami. Ciepłe, pomarańczowozłote światło z łyszczykowej lampy pada na moją dłoń. — Cokolwiek to jest.

Pansy odsuwa się i wzdycha.

— A więc masz przerąbane. — Ponownie sięga po swój kieliszek, przy okazji rozlewając wino. — Twój ojciec będzie wściekły.

Z posępną miną sięgam po butelkę. Równie dobrze mógłbym urżąć się w trupa, tak przypuszczam.

— Wiem.

Pansy mruczy tylko w odpowiedzi i wyciąga puchar w moją stronę. Dolewam wina nam obojgu.

— W takim razie… — Zaciska usta i zakłada kosmyk włosów za ucho. — Zastanówmy się, jak najskuteczniej sprawić, by Lucjuszowi pękła żyłka. — Podnosi kieliszek w górę. — Jak doprowadzić go do szału!

Podnoszę swój kieliszek i stukam nim o puchar Pansy.

— Masz rację, masz rację…

Uśmiecham się po raz pierwszy od wielu, wielu dni.

KONIEC ROZDZIAŁU PIERWSZEGO

* najdłuższa forma meczów krykietowych, powszechnie uważana za najtrudniejszy międzynarodowy sprawdzian umiejętności zawodników; dodatkowo mecze Anglii z Australią noszą nazwę „The Ashes" od satyrycznego nekrologu, który po przegranej Anglików na stadionie The Oval w 1882 roku opublikowała gazeta „The Sporting Times", uważając, że angielski krykiet zmarł, jego ciało zostało skremowane, a prochy (ang. ashes) zostały przewiezione do Australii.

** chodzi o TO ZDJĘCIE - url=. , które równocześnie zainspirowało autorkę do napisania fika ;)

*** klub założony w 1787 roku, zrzeszający miłośników krykieta, który do roku 1993 odpowiedzialny był za zarządzanie tym sportem; stworzył zasady krykieta i wciąż posiada do nich prawa autorskie; obecnie skupia się na szkoleniu młodych krykiecistów

**** England and Wales Cricket Board — od 1997 roku główna jednostka zarządzająca krykietem na terenie Anglii i Walii z siedzibą w Londynie

***** Michelin, francuskie przedsiębiorstwo wydające przewodniki po lokalach gastronomicznych (tzw. Czerwone przewodniki) oraz przewodniki turystyczne (Zielone przewodniki), co roku przyznaje gwiazdki pięciu wybranym restauracjom, które uważane są za najwyższe odznaczenie w świecie restauratorów.

****** jest to najbardziej prestiżowa nagroda przyznawana na niektórych uniwersytetach w Wielkiej Brytanii i Australii za sukcesy sportowe na poziomie przybliżonym do krajowego w rywalizacjach międzyuczelnianych

.