Była noc, cicha i na pozór spokojna. Tylko jeden pojedynczy cień w bluzie z kapturem przemykał się po zacienionym miasteczku.
Brnął przed siebie, potykając się na każdej nierówności. Bał się. Bardziej niż kiedykolwiek.
Nagle poślizgnął się na kałuży i przejechał kawałek na kolanach, niszcząc jeansy i otwierając sobie nowe rany. Całe ciało podpowiadało mu żeby przestał iść, żeby odpoczął, ale on robił swoje.
Nie stawał w jednym miejscu, ponieważ pamiętał co zrobił mu wuj. Teraz pewnie niszczył wszystko co wpadło mu w jego tłuste łapy, bo zabrakło jego "ulubionego worka treningowego" jak to sam określał. Znacznie łatwiej byłoby powiedzieć: chłopiec do wyżywania się, ale Vernon miał dziwną tendencję do zaszyfrowanych zwrotów, szczególnie gdy chodziło o młodego Pottera. A kiedy Harry został nazywany jednym z nich, wiedział, że tego dnia nie wyjdzie z domu bez szwanku. Sytuację Wybrańca u Dursleyów spowijała mroczna tajemnica. Gryfon nie chciał ujawniać nikomu prawdy. Zresztą gdyby komuś to zdradził, to albo nikt by mu nie uwierzył, albo spowodowałby wielką aferę medialną. Już widział te "cudowne" nagłówki gazet: "Przemoc w domu Złotego Chłopca- czyżby Potter znów skłamał?" i "Chłopiec- Który- Przeżył w patologicznej rodzinie? Dlaczego nie umiał się obronić?" Nie chciał tego za nic w świecie.
Nagle jego rozmyślania przerwało krakanie kruka. Zauważył, że stoi na środku skrzyżowania. Rozglądał się za jakąś kryjówką. Przejechał wzrokiem po wszystkich czterech możliwych kierunkach. Napewno nie cofnie się, bo byłoby to zdecydowanie nielogiczne. W prawo też nie pójdzie, ponieważ stał tam stadion, gdzie akurat Dudley rozgrywał mecz baseballu. Nie chciał iść do przodu, bo ta droga prowadziła jedynie do autostrady. Zostało lewo. Brunet ruszył pewnym krokiem w wybranym kierunku i już po chwili dotarł do starej, zardzewiałej furtki prowadzącej na ponury cmentarz...
Harry nie wahał się długo. Mimo, że miejsca pochówku wzbudzały w nastolatku lekkie obawy, nie bał się ich tak bardzo, jak pięści Dursleya, więc uspokojony przeszedł przez furtkę.
Był wyczerpany, a opuchlizny, skaleczenia i siniaki bolały go potwornie. Położył się na kamiennej ławce i błogosławiąc fakt, że wakacje są w lato, a nie w zimę (bo przynajmniej nie jest mu zimno) zasnął.
-Tak nie może być! Panoszy się jakby był u siebie!- Wyraził swoje zbulwersowanie bajarz Firenzo.
-Ależ mój drogi widziałeś w jakim on jest stanie? Chudy jak patyk i cały okaleczony...- westchnęła dama Teodozja.
-Ja jestem zdecydowanie za tym, żeby go stąd wykurzyć- stwierdził ze stoickim spokojem nurek Jacob.
-Jakubie! Jak możesz?! Ten biedny chłopak ledwo żyje! A bije od niego taką dobrą energią- krzyknęła na niego żona.
Wspomniany mężczyzna wbił wzrok w niebo i pokręcił głową z dezaprobatą.
-A ty, wiedźmo? Co o tym sądzisz?
Cicha postać siedząca pod płotem podniosła głowę i jak na komendę wszyscy odwrócili od niej wzrok. Nauczyli się unikać jej smutnego i jednocześnie zniewalającego spojrzenia dosłownie wieki temu, ponieważ wciąż widzieli w nim płomienie, które przyniosły jej zgubę.
-Uważam- rzekła dziewczyna ostrożnie dobierając słowa- że może on się nam przydać. Przejrzałam jego myśli. Nie chce wracać do domu z powodu... Po co ja wam tłumaczę?.. Starczy wiadomość, że nic tu nie zniszczy, a chce tylko jakieś miejsce w którym będzie mógł się schronić. My zapewnimy mu azyl, a on trochę zadba o to miejsce.
-Ale...-zaczął Firenzo.
-Ale co?!- Wrzasnęła rozwścieczona młoda kobieta.
Chwyciła bajarza za szyję, a gdy ten zaczął się dusić, rzuciła nim o nagrobek. Mężczyzna rozpłynął się w powietrzu.
-Jeszcze ktoś ma jakieś obiekcje?
Nikt nie śmiał się sprzeciwić tej gniewnej kobiecie.
-Ja mu wyjaśnię- odezwał się po raz pierwszy tej nocy Filozof.
