Choinka stojąca w Wielkiej Sali ginęła pod natłokiem ozdób. Było na niej wszystko, co tylko można sobie wyobrazić na świątecznym drzewku — a także kilka rzeczy, które wyobrazić sobie byłoby trudno — począwszy od pięknych bombek, ręcznie zdobionych malowanymi arcydziełami, których nie powstydziliby się renesansowi mistrzowie, przez papierowe wycinanki, wszelkiej maści aniołki, orzechy, jabłka, cukierki, a nawet czekoladowe żaby na sznurkach, aż po wątpliwej jakości i urody uczniowskie rękodzieła. Legenda głosiła, że przez wieki istnienia szkoły wciąż dodawano ozdoby, ale nigdy żadnej nie zdejmowano ani nie wyrzucano. Patrząc na tę zbieraninę pstrokatego śmiecia z łatwością dało się w to uwierzyć.

Obok choinki znajdował się długi stół, zastawiony naczyniami i ozdobiony gałązkami jedliny i ostrokrzewem — podczas świąt zwykle rezygnowano z tradycyjnego podziału na domy i wszyscy uczniowie, którzy pozostali w zamku, siedzieli razem z gronem profesorskim.

Liza spokojnie usiadła za stołem między Filiusem i Aurigą. Gustaw zajął już miejsce — posłała go przodem, nie chcąc, by zwrócili na siebie uwagę przychodząc razem. Potrzebowała zresztą tych paru minut, żeby doprowadzić się do porządku, poprawić fryzurę, opanować emocje. Gustawowi prawie udało się na nią nie spojrzeć; ledwie na moment pochwycił jej spojrzenie, a potem szybko wrócił do rozmowy z siedzącymi naprzeciw niego uczniami, jak gdyby nigdy nic. Vector z rozbawieniem pomyślała, że mógłby przynajmniej postarać się nie wyglądać jak dziecko, które właśnie odkryło, że największy prezent pod choinką jest przeznaczony właśnie dla niego. Na szczęście szeroki uśmiech na jego twarzy nie był niczym szczególnie zaskakującym, więc istniało niewielkie prawdopodobieństwo, że ktoś dopatrzy się w tym czegoś niezwykłego.

Miała nadzieję, że sama prezentuje się odrobinę poważniej — choć prawdę mówiąc z trudem tłumiła śmiech na wspomnienie wariackich pocałunków w zakątku, z którego ledwie chwilę wcześniej wygonili zakochanych uczniów. Na Merlina, sami zachowywali się bardziej jak para nastolatków niż profesorów! Brakowało tylko, żeby przyłapała ich Minerwa i dała im burę i szlaban...

Liza sięgnęła po szklankę z wodą, powstrzymując wybujałą wyobraźnię. Powinna bardziej nad sobą panować. Nic nie mogła jednak poradzić na wypełniające ją słodkie uczucie triumfu.

Przez chwilę naprawdę sądziła, że znowu dała się nabrać i popełniła ten sam błąd, co z Julesem. Gustaw z takim zakłopotaniem mówił o plotkach krążących po zamku i tak mocno zapewniał ją, że nie powinna się nimi przejmować... I to akurat w chwili, kiedy miała już dosyć podchodów i zamierzała po prostu powiedzieć mu, że jest durniem, skoro przez nią zamierza wyjechać, i że wcale nie musi tego robić, bo tak się składa, że ona wolałaby, żeby został, więc jeśli nie jest za późno, niech nie wygłupia się i zostanie, dla niej, z nią. Niezależnie od tego jak chaotycznie i żałośnie by to zabrzmiało. Na szczęście wszystko samo jakoś się ułożyło. I choć w zasadzie to wcale nie rozwiewało żadnych jej wątpliwości, to w tym momencie czuła się zupełnie spokojna…

Jej wzrok mimowolnie powędrował do Gustawa. Mężczyzna opowiadał jedną ze swoich historyjek, uczniowie zaśmiewali się głośno, i nawet Irma, dotąd pogrążona w lekturze jakiejś opasłej księgi, odłożyła ją, by go posłuchać.

Auriga pochyliła się ku Lizie.

— Rozmawiałaś z Gustawem? — szepnęła.

— Można tak powiedzieć — stwierdziła Vector spokojnie.

— I?

— Okazało się, że całkiem nieźle całuje.

Auriga roześmiała się cicho, zakrywając usta dłonią. Liza także się uśmiechnęła.

— Miałaś rację — westchnęła. — Od początku wiedziałaś, że to zrobię, prawda? Aż tak łatwo mnie przejrzeć?

— Po prostu dobrze cię znam. Poza tym wcale nie wiedziałam. Naprawdę zaczynałam się martwić, że po prostu odpuścisz i pozwolisz mu wyjechać.

— W zasadzie jeszcze nie powiedział, że zostanie...

— Tylko na niego spójrz. Och, Lizzie, tak się cieszę z waszego powodu!

— O czym tak szepczecie? — zapytał Filius, więc obie wyprostowały się natychmiast i uśmiechnęły do niego zagadkowo.

Z kuchni dolatywały już smakowite zapachy świątecznych potraw.

— Kiedy zaczniemy jeść? — zapytał jeden z pierwszorocznych.

— Jak wzejdzie pierwsza gwiazda — rzucił wesoło Gustaw. Odpowiedziały mu pytające spojrzenia, więc wyjaśnił: — U mnie w Polsce to taka tradycja. W Wigilię do stołu siadaliśmy zawsze wraz z pierwszą gwiazdką.

— Ale cały czas pada — zauważył jeden ze Ślizgonów z siódmego roku, patrząc sceptycznie w zachmurzone nocne niebo.

— Och, to da się załatwić — powiedziała Sinistra z błyskiem w oku. Wyciągnęła z kieszeni różdżkę i wycelowała ją w sufit, szepcząc zaklęcie, a chmury rozwiały się, ukazując spory fragment granatowego, usianego gwiazdami nieba.

— Łał! — westchnął pierwszoroczny, podrywając głowę.

W tym samym momencie do Wielkiej Sali weszła Minerwa.

— Przepraszam za spóźnienie. Zaczynajmy — zarządziła i klasnęła w dłonie. Choinka natychmiast rozjarzyła się kolorowym blaskiem lampek, a na stole pojawiły się półmiski pełne najróżniejszych smakołyków.

Niebo na powrót zasnuło się chmurami, ale nikt już na nie nie patrzył.

xxx

Auriga otworzyła okno, żeby wpuścić do pokoju sowę, objuczoną sporych rozmiarów przesyłką, owiniętą granatowym papierem w śnieżynki. Uśmiechnęła się na widok znajomego pisma, którym zaadresowano przyklejoną do paczki kopertę.

To od rodziców — poinformowała Severusa.

Wypuściła sowę, która natychmiast odleciała w kierunku sowiarni, a paczkę umieściła pod niewielką choinką, stojącą obok kominka. Otwierając kopertę z listem, wróciła na kanapę i umościła się wygodnie obok Severusa.

Jesteś pewna, że nie chcesz ich odwiedzić? — zapytał Snape.

A pojechałbyś ze mną?

Oczywiście, że nie — odparł szybko. — Już ci mówiłem...

Więc nie, nie chcę ich odwiedzić — przerwała mu, zanim rozkręcił się na dobre. — Pojadę do nich w styczniu.

Tęsknisz za nimi.

Jasne, że tęsknię. A gdybym pojechała, tęskniłabym za tobą. Daj spokój, Sev. Nie pierwszy raz spędzą święta beze mnie. Mają siebie nawzajem, nie są sami — rzuciła nieuważnie, zagłębiając się w lekturze.

W przeciwieństwie do niego. Nie powiedziała tego na głos, ale Snape wiedział, że to właśnie miała na myśli. Doskonale zdawała sobie sprawę, że gdyby nie ona, spędziłby święta w pracowni, ograniczając kontakty z ludźmi do niezbędnego minimum. Dla niego były to dni jak wszystkie inne. Nie przywiązywał żadnej wagi do tradycji i nawet nie miał w mieszkaniu choinki — wiele lat temu odbył z Ogryzkiem poważną rozmowę na temat świątecznych dekoracji i od tamtej pory skrzat pilnował, by w jego komnatach nie znalazło się nic powszechnie kojarzonego z Bożym Narodzeniem. Auriga uwielbiała święta, więc w tym roku Severus zgodził się na pewne ustępstwa tylko po to, żeby sprawić jej przyjemność. Dla zasady odrobinę przy tym ponarzekał, ale prawdę mówiąc, gdyby wiedział, że parę świerkowych gałązek i innych badyli — oczywiście bez żadnych kiczowatych ozdób czy też, broń Salazarze, świecidełek — tak ją uszczęśliwi, pozwoliłby jej obwiesić nimi całe lochy.

Przez ostatnie dni robił wszystko, żeby choć trochę wynagrodzić jej niedawną awanturę. Przekonanie jej, że to, o czym próbował przekonać ją przez ostatni miesiąc, to nieprawda, wymagało od niego sporo wysiłku. Przez chwilę bał się, że Auriga naprawdę go rzuci i choć przecież dokładnie to chciał osiągnąć, to cieszył się, że ostatecznie mu wybaczyła i między nimi wszystko znów było jak wcześniej. Nie miało nawet znaczenia, że zrobił z siebie kompletnego durnia i że stracił świetną okazję, żeby raz na zawsze to wszystko zakończyć. Kiedy siedział przy niej w jej ciepłych, jasnych komnatach, wypełnionych zapachem świerkowych gałęzi i cichą muzyką z obracającej się na gramofonie płyty, absolutnie niczego nie żałował.

Severus przeciągnął się i niby od niechcenia objął ją ramieniem. Czarownica uśmiechnęła się lekko pod nosem, nie przerywając czytania.

Wiedział, że będzie musiał wymyślić nowy plan. Wiedział też, że najprawdopodobniej nie zdobędzie się na to, by drugi raz dobrowolnie jej unikać i wynajdywać powody do kłótni… Nie miał pojęcia, co powinien zrobić. Ale myślenie o tym mogło poczekać. Kilka dni czy tygodni nie robiło przecież żadnej różnicy.

Auriga odłożyła list na stolik i spojrzała na Severusa.

Powinnam spodziewać się prezentu? — zapytała ni stąd, ni zowąd.

Snape wzruszył ramionami.

Tak jak co roku, od całego grona pedagogicznego...

A od ciebie?

Wylosowałem Minerwę, nie ciebie — droczył się. — Niby czemu miałabyś zasługiwać na specjalne traktowanie?

Auriga uśmiechnęła się, zarzucając mu ręce na szyję.

Minerwa chyba nie robi tego... — Pocałowała go. — A przynajmniej mam nadzieję, że nie...?

Severus spojrzał na nią z politowaniem.

Zaraz wszyscy by chcieli, żebym im dawał prezenty — prychnął, jakby w ogóle nie trafiał do niego ten argument, po czym ponownie przyciągnął ją do siebie.

Przez chwilę całowali się leniwie, a potem Auriga przytuliła się do niego, opierając głowę na jego ramieniu.

Powinniśmy już iść, jeśli nie chcemy się spóźnić — zauważyła cicho po chwili.

Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby się spóźnić — usłyszała w odpowiedzi. — O jakieś trzy godziny...

Ze śmiechem wyswobodziła się z jego objęć.

Nie marudź, na pewno będzie miło.

Oczywiście — westchnął sarkastycznie, bardziej z przyzwyczajenia niż czegokolwiek innego.

Tak naprawdę Severus nie miał nic przeciwko świętom samym w sobie. Zwykle oznaczały trzy tygodnie względnego spokoju, jako że większość dzieciarni i spora część irytujących współpracowników opuszczała w tym czasie Hogwart. Nawet tradycyjne spotkanie w pokoju nauczycielskim dało się znieść — o ile nikt nie próbował składać mu życzeń i obejmować go. Choć nigdy by się do tego głośno nie przyznał, cieszyła go także perspektywa otrzymania prezentu. Od ładnych parunastu lat na parę tygodni przed świętami przychodziła do niego Minerwa z katalogiem sprzętu do warzenia eliksirów i podawała kwotę, za jaką miał zrobić zamówienie. Nieszczęśnik, który go wylosował, musiał całość tylko zapakować — jeśli miał trochę litości, wybierał szary papier pakowy i sznurek zamiast jaskrawych świątecznych papierów ozdobnych i kokardek — i położyć pod choinką. Severus zwykle wypijał czarkę grzanego wina, rozgrywał partyjkę szachów albo dwie z Minerwą bądź Albusem, a potem ulatniał się dyskretnie, żeby w zaciszu swojej pracowni przetestować otrzymane właśnie zabawki. Oczywiście plany na dzisiejszy wieczór były inne. Auriga postanowiła, że spędzi z nim święta, więc eliksiry będą musiały poczekać.

Snape uśmiechnął się nieznacznie, obserwując szykującą się do wyjścia czarownicę. Przeglądając się w stojącym na parapecie lusterku poprawiła wymykające się z upięcia loki i umalowała usta.

Spotykamy się u ciebie czy u mnie? — zapytała, odwracając się.

U mnie — odpowiedział natychmiast. — Mam coś dla ciebie w moich komnatach — dodał i przewrócił oczami, widząc uśmiech mówiący „wiedziałam". — Zdaje się też, że jakiś nadgorliwy skrzat zawiesił nad drzwiami pęk jemioły.

Chcesz, żebym pomogła ci się jej pozbyć? — zapytała Sinistra niewinnym tonem.

Niekoniecznie. Myślę, że uda mi się znaleźć dla niej zastosowanie.

Czyżby w jakimś eliksirze?

Snape prychnął cicho, a potem ujął jej wyciągniętą dłoń i pozwolił pociągnąć się do wyjścia.

xxx

Po kolacji uczniowie wrócili do swoich domów, a nauczyciele udali się do pokoju nauczycielskiego, żeby wypić kieliszek wina i wymienić się prezentami. Liza co prawda miała zamiar od razu po kolacji ruszać w drogę, ale stwierdziła, że pół godziny nie zrobi jej żadnej różnicy. W zasadzie nie podała Andromedzie dokładnej godziny, o której powinna się jej spodziewać.

Pół godziny zamieniło się w godzinę, kiedy dała się namówić Irmie i Horacemu na partyjkę remika. Gustaw przyniósł radio i przy pomocy Flitwicka udało mu się dostroić je tak, by odbierało mugolskie BBC, więc w tle szemrał jakiś świąteczny koncert. Teraz Zieleziński rozprawiał o czymś z ożywieniem z Hagridem i Filchem — Liza nawet nie próbowała zgadywać, jaki wspólny temat udało im się znaleźć. Filius grał z Minerwą w szachy, a Sybilla drzemała w swoim fotelu, z nogami wyciągniętymi do ognia. Auriga odmówiła udziału w grach i zwinęła się w swoim fotelu z jakąś książką. Lektura jednak nie pochłaniała jej zbytnio, co jakiś czas unosiła głowę i rozglądała się w zamyśleniu. Najczęściej jej wzrok uciekał w stronę Gustawa, ale Liza założyłaby się, że wcale go tam nie dostrzega — że widzi jedynie zielony fotel i myśli o jego poprzednim właścicielu. Nie wydawała się jednak smutna, chwilami nawet na jej ustach błąkał się uśmiech, jakby w jakiś sposób znajdywała pocieszenie we wspomnieniach.

Lizie nie spieszyło się, by wychodzić, ale kiedy zegar wybił ósmą, a Hagrid spojrzał na nią wymownie i zapytał, czy wyprowadzić powóz, skinęła głową. Dokończyła rozgrywkę, dając się haniebnie ograć zadowolonej Irmie, i kiedy po paru minutach wrócił Hagrid, wstała niechętnie i podeszła do szafy, by wyciągnąć płaszcz.

Gustaw przeprosił Filcha i podszedł do niej — ku zgrozie Lizy natychmiast ściągając na siebie irytująco domyślne spojrzenia współpracowników. Uśmiechnął się, zupełnie niezmieszany.

— Odprowadzę cię — powiedział.

Szli powoli ciemnymi korytarzami zamku.

— Kiedy wrócisz? — zapytał Gustaw.

— Dwudziestego siódmego — odparła Liza. — Obiecałam Andromedzie, że spędzę z nią święta. Sam rozumiesz, że nie mogłabym tego odwołać.

— Oczywiście. Będę czekał.

— A później...?

Natychmiast odgadł, o co naprawdę pytała.

— Cóż, nabór trwa do końca miesiąca, więc jeszcze zdążę złożyć papiery — stwierdził. — Mam tylko nadzieję, że pani dyrektor nie znalazła lepszego kandydata.

Liza wyglądała na zadowoloną z takiej odpowiedzi.

— A ponoć to nie przeze mnie chciałeś wyjechać — zauważyła zaczepnie.

— Nie. Ale przez ciebie chcę zostać — odparł prosto.

Wyszli na dziedziniec i zatrzymali się w plamie światła padającego z okien sali wejściowej. Liza otuliła się mocniej płaszczem i uśmiechnęła do Gustawa. Wyglądała pięknie. Zieleziński był pewien, że nigdy nie poznał cudowniejszej kobiety. Dookoła nich wirowały płatki śniegu, osiadały na jej płaszczu i włosach — i na stojącym za nią niewidzialnym testralu, co wyglądało odrobinę dziwnie i nieco rozpraszało uwagę mężczyzny.

— W moich komnatach mam dla ciebie prezent — przypomniała sobie Vector. — Zamierzałam dać ci go osobiście. Sądziłam, że zdołam porozmawiać z tobą wcześniej...

— Wtedy w Hogsmeade — domyślił się natychmiast.

Liza przewróciła oczami, a on wyszczerzył się radośnie.

— Gdybym wiedział, że usiłujesz zaprosić mnie na randkę, jakoś spławiłbym Hailey. Zrozumiałaby.

— Mogłeś się domyślić — prychnęła Liza.

— Obawiam się, że nie jestem w tym najlepszy — odparł Gustaw miękko. — Trzeba było powiedzieć mi wprost.

— Nie byłam nawet pewna, czy po tym wszystkim w ogóle jeszcze jesteś mną zainteresowany — mruknęła Vector. — Tak czy inaczej, poproszę Skierkę, żeby ci go podrzuciła.

— Dziękuję, ale... ja nic dla ciebie nie mam, Lizzie. Nie sądziłem, że tak — machnął ręką, co miało zobrazować jak — to się ułoży, a nie chciałem ci się narzucać...

Pokręciła głową, jakby chciała powiedzieć, że to nie ma znaczenia. Przez chwilę milczeli, po prostu uśmiechając się do siebie. Śnieg wciąż padał, zniecierpliwiony testral parskał i uderzał kopytami o bruk.

Liza zadrżała lekko i przysunęła się do Gustawa.

— Zamierzasz mnie pocałować, zanim tu zamarzniemy, czy po prostu mam sobie jechać? — zapytała.

Zamierzał. Minęła kolejna dłuższa chwila. Testral szarpnął się i zakołysał powozem.

— Naprawdę powinnam już jechać — westchnęła Liza. — Meda nie będzie czekać całą noc.

— Jedź — odparł, całując ją ponownie. — Do zobaczenia, Lizzie.

Odsunęli się od siebie niechętnie. Gustaw otworzył przed nią drzwiczki, a ona wdrapała się po schodkach do wnętrza pojazdu. Pomachała mu jeszcze przez okno, a potem powóz potoczył się w dół dziedzińca, by po chwili zniknąć w mroku.

Gustaw zatrząsł się lekko z zimna i przeczesał dłonią mokre od śniegu włosy. Roześmiał się cicho, a potem odwrócił się i raźnym krokiem skierował do zamku.

x

Severus nie wiedział, dlaczego się na to zgodził. Czym innym było pomieszkiwanie u Malfoyów, a czym innym jadanie z nimi posiłków i spędzanie z nimi wieczorów. Parokrotnie odmawiał Narcyzie, kiedy ta zapraszała go na kolacje, woląc jadać w samotności w swoim pokoju, tym razem jednak przystał na propozycję. Mało tego, po kolacji dał się namówić Lucjuszowi na szklaneczkę Ognistej. W ten sposób wylądował z całą familią Malfoyów w ich rodowej bibliotece. Co prawda swoim zwyczajem zaszył się w kącie, z książką w ręku, nie biorąc udziału w rozmowach, ale jednak. Nawet Draco wydawał się jakoś pogodzony z jego obecnością — a przynajmniej otwarcie nie dawał wyrazu swej niechęci. Przez cały wieczór nie odezwał się do niego ani słowem i w zasadzie starał się udawać, że po prostu go nie dostrzega. Severus nie wątpił, że była to zasługa Narcyzy, która zapewne stoczyła z synem ciężką batalię o tych parę chwil spokoju.

Narcyza zagrała na pianinie, potem dołączył do niej Draco i teraz siedzieli razem przy instrumencie, próbując odtworzyć jakąś melodię, którą ledwie pamiętali z dawnych, lepszych dni, kiedy spędzali ze sobą więcej czasu.

Snape czuł się nieco głupio, mimowolnie przysłuchując się ich szeptom i śmiechom. Ale, do cholery, powoli zaczynał wariować w swoim własnym towarzystwie, nie mając się czym zająć.

Przez ostatni tydzień w tajemnicy przed Malfoyem pracował nad eliksirem wielosokowym. Po kilkunastu próbach udało mu się uwarzyć bazę pod eliksir i przygotować składniki potrzebne w kolejnych etapach, ale wciąż nie był zadowolony z postępów. Nic nie wyglądało tak jak powinno. Muchy siatkoskrzydłe już w chwili zakupu wyglądały na nieco nieświeże, a jeśli chodziło o ślaz, to mógł tylko uwierzyć Paquette'owi na słowo, że został zebrany podczas pełni księżyca. W innych okolicznościach Severus nawet nie próbowałby uwarzyć tak skomplikowanego i pracochłonnego eliksirów z tak beznadziejnych ingrediencji. Fakt, że był na tyle zdesperowany, by to robić, doprowadzał go do szału. Poza tym jego własne umiejętności wciąż pozostawały wiele do życzenia. Dłonie cały czas mu drżały, a jego ruchy były powolne i ślamazarne. Na początkowym etapie warzenia nie miało to większego znaczenia i mógł pomagać sobie różdżką, ale później mogło przysporzyć mu kłopotów. Najgorsze z tego wszystkiego było czekanie — cały proces zajmował miesiąc i aż do końca Severus nie mógł mieć pewności, czy się uda. Poza tym wciąż brakowało mu najważniejszego składnika — skórki boomslanga.

Pianino ucichło; Narcyza i Draco usiedli przy stole, by zagrać partię szachów. Narcyza machnięciem różdżki włączyła radio.

Severus pomyślał, że nie tylko on nie pasuje do tego obrazka. Lucjusz również siedział w pewnym oddaleniu od żony i syna. Spoglądał na nich znad gazety, ale nie podszedł bliżej, jakby bał się, że zburzy ten kruchy świąteczny spokój; bo Draco może i potrafił znieść jego obecność w tym samym pokoju, ale normalna rozmowa to jednak zbyt dużo i nawet niewinne zdanie spowodowałoby ponowną lawinę pretensji i wyrzutów. Poza tym nie chodziło tylko o Draco. Problemy małżeńskie Malfoyów obchodziły Severusa tyle, co zeszłoroczny śnieg, ale nawet on dostrzegł ochłodzenie w ich relacjach. Zapewne kłócili się o Dracona. Być może kłócili się także o niego. Jednak tak długo, jak nie próbowali go w to wciągać, nie zamierzał się tym przejmować. Miał mnóstwo własnych problemów.

W radiu ciepły kobiecy głos śpiewał cicho o tęsknocie i nadziei. Severus westchnął cicho, przypominając sobie, że pośród wszystkich świątecznych piosenek, właśnie tę, smutną i melancholijną, Auriga lubiła najbardziej. Czasem nuciła ją cicho, a jej oczy błyszczały dziwnie. Kiedyś powiedział jej, że jest niemądra i sentymentalna, skoro wzrusza się przy głupiej piosence. Przewróciła na to oczami i nazwała go nieczułym, a on pocałował ją, żeby udowodnić, że to nieprawda. Droczyli się tak bez złośliwości, aż zupełnie się rozpogodziła i w zamian fałszując zaczęła śpiewać coś weselszego, a on musiał pocałować ją znowu, żeby przestała.

To było w Boże Narodzenie przed dwoma laty — jedyne, które spędzili razem. Pamiętał je przez mgłę jako ciąg luźno związanych ze sobą fragmentów: skute lodem jezioro, wokół którego spacerowali w blasku zimowego słońca, skrzypienie śniegu, zapach pierników i herbaty z imbirem, którą rozgrzewali się po powrocie do zamku, pęk jemioły, którą ta nieznośna wiedźma zawiesiła w progu jego komnat nie wiadomo po co...

Drugiego dnia świąt z samego rana, kiedy jeszcze spała, wymknął się do pracowni. Sądził, że nie będzie zbyt zachwycona tym, że pracuje w święta i miał zamiar tylko wypróbować parę nowych gadżetów, które otrzymał w prezencie i wrócić do łóżka, zanim się obudzi, ale oczywiście stracił poczucie czasu i został nakryty. Nie była jednak zirytowana, tylko rozbawiona; zamówiła z kuchni kawę i śniadanie i z książką rozłożyła się w fotelu przed kominkiem. Nic nie robili, nawet nie rozmawiali zbyt wiele, ale wystarczyło, że uniósł wzrok znad kociołka, by mógł ją zobaczyć. To zapamiętał najlepiej.

W zeszłym roku świąt właściwie nie było. Zgodnie z nakazem Voldemorta, żaden z nauczycieli nie mógł opuścić szkoły. Nikt nawet nie pomyślał o tym, żeby w wieczór wigilijny zorganizować tradycyjne spotkanie w pokoju nauczycielskim, z grzanym winem i prezentami. Po kolacji Minerwa zebrała wszystkich u siebie, a Snape udawał, że o nie ma o tym pojęcia. Carrowom dał urlop, bo chcieli odwiedzić matkę. On sam zamknął się w gabinecie ze stosem dokumentów.

Przez następne dni widywał wszystkich jedynie podczas przebiegających w grobowej ciszy posiłków. Choinka w Wielkiej Sali świeciła jasno, jakby Flitwick i Hagrid chcieli nią nadrobić brak świątecznej atmosfery, ale to było wszystko. W szkole pozostała zaledwie garstka uczniów i dla nich nauczyciele starali się zmusić do zachowania jakichkolwiek pozorów normalności: rozmów, żartów, nucenia kolęd czy choćby posyłania sobie krzepiących uśmiechów... Nikt jednak nie miał złudzeń co do tego, jaki cel miało zmuszenie ich do pozostania w pustej szkole ani też tego, że cel ten udało się osiągnąć. Po kilku miesiącach koszmaru nie pozwolono im nawet na kilka dni oddechu w jakimś bezpieczniejszym miejscu, u boku najbliższych, których nie widzieli od czasu rozpoczęcia roku szkolnego.

Carrowowie kpili sobie z nich bardziej niż zwykle. Minerwa siedziała z ustami zaciśniętymi w wąską kreskę i paznokciami wbitymi w obrus, ale i tak nie wystarczało jej cierpliwości, by co chwila im nie odpowiadać, co tylko powodowało jeszcze większą radość śmierciożerców. Flitwick, Slughorn i Hagrid niemal nie podnosili oczu znad swoich talerzy, Sybilla kuliła się na krześle, jakby chciała zniknąć, Irma wręcz przeciwnie, siedziała sztywno wyprostowana i spięta. Pomona była niezwyczajnie milcząca i przygaszona, a Rolanda wściekła i — Severus pierwszy raz widział ją taką — bliska łez. Dla nikogo nie było tajemnicą, że to w nią najbardziej uderzyły nowe restrykcyjne przepisy dotyczące ograniczenia kontaktów mieszkańców Hogwartu ze światem zewnętrznym. Od czterech miesięcy jej kontakty z mężem ograniczały się tylko do cenzurowanych przez Ministerstwo listów i chyba do końca miała nadzieję, że przynajmniej w święta będzie mogła się z nim zobaczyć.

Batsheba jak zwykle sprawiała wrażenie jakby nie do końca zdawała sobie sprawę z tego, co się wokół niej dzieje. Jej wnuki w listach próbowały przekonać Severusa, żeby pozwolił im zabrać ją na święta, ale nie zgodził się. Nie mógł robić dla nikogo wyjątku, nawet dla nieszkodliwej staruszki.

Poppy obserwowała wszystkich ze zmartwieniem, co jakiś czas mierząc morderczym spojrzeniem Snape'a albo któreś z Carrowów. Vector także wyglądała, jakby bardzo pragnęła zamordować ich samym tylko wzrokiem. Auriga zaś... Auriga była blada, oczy miała podpuchnięte, włosy rozpuszczone, pewnie po to, by ukryć twarz. Nie patrzyła na niego ani na Carrowów, zresztą on sam także starał się nie patrzeć na nią zbyt często.

Teraz z pewnością Auriga siedziała w pokoju nauczycielskim ze szklanką cydru w dłoni, rozmawiając z przyjaciółmi. Albo pojechała na święta do domu i właśnie piła herbatę z rodzicami albo bawiła się z bratankami.

„Może nawet słucha tego samego radia i nuci tę głupią piosenkę" — pomyślał Snape gorzko, nie zdając sobie nawet sprawy, jak bliski był prawdy. Z nagłą złością zamknął książkę i wstał. Lucjusz, który rozparty wygodnie w fotelu sączył Ognistą, spojrzał na niego ze zdziwieniem. Narcyza uniosła głowę znad partii szachów.

— Wszystko w porządku, Severusie? — spytała.

Snape skinął głową.

— Jeśli pozwolicie, pójdę już do siebie — powiedział.

— Jak uważasz — stwierdził Lucjusz. — Dobranoc.

— Dobranoc.

Wyszedł na korytarz i skierował się do swojego pokoju. Postacie na obrazach patrzyły za nim, unosząc kieliszki w świątecznym toaście. Nie zwracał na nie uwagi, myślami błądząc gdzieś daleko.

Dumbledore — kiedy jeszcze żył, rzecz jasna — w gorączce przedświątecznych przygotowań, na które Severus patrzył z ironicznym dystansem, zwykł przypominać, że do świąt należy załatwić wszystkie niezałatwione sprawy. Spłacić długi, zakończyć kłótnie, przebaczyć winy, zadośćuczynić grzechy — żeby w święta mieć czyste konto. Potem częstował go mugolskimi cukierkami albo czekoladą i żartował, że ma się rozchmurzyć, bo Święty Mikołaj nie przyniesie mu prezentu.

Niezałatwionych spraw Severus miał wiele. I z niewieloma z nich mógł teraz cokolwiek zrobić. Wybrał więc tę jedną, która nie wymagała niczego, oprócz chęci i wysiłku z jego strony. Wiedział, że nie będzie w stanie całkowicie o niej zapomnieć, ale zaprzestanie bezcelowych rozmyślań i wspominania rzeczy, które nie tylko nigdy nie wrócą, ale też w zasadzie nigdy nie powinny mieć miejsca, nie mogło być ponad jego siły.

Jakkolwiek by na to nie patrzyć, dokonał jedynego słusznego wyboru.

x

Liza zawsze trochę zazdrościła Andromedzie. Jasne, nie miała łatwo, wychowując się w rąbniętej rodzinie, ześwirowanej na punkcie czystości krwi, i nie mogąc liczyć na żadne wsparcie ze strony bliskich, kiedy zdecydowała się wyjść za Teda Tonksa — nie żeby sama Liza jakoś szczególnie mogła liczyć na wsparcie własnych krewnych na jakimkolwiek etapie życia — ale ostatecznie całkiem nieźle na tym wyszła.

Kiedy Liza ją poznała, Andromeda miała nie tylko sympatycznego i zabawnego męża, ale i uroczą córkę, pięcioletnią psotnicę z wiecznie rozbitymi kolanami. Mieszkali w pięknym domu, położonym w spokojnej części dzielnicy Islington, zamieszkiwanej wyłącznie przez czarodziejów, do którego przeprowadzili się po tym, jak okazało się, że mała Nimfadora jest metamorfomagiem i każde wyjście z domu zaczęło grozić koniecznością rzucania Obliviate na sąsiadów. Lizę, wtedy zaledwie dziewiętnastoletnią, już od pierwszej wizyty zachwyciło to miejsce i oczarowała panująca w nim atmosfera. W zasadzie od tamtej pory zawsze, kiedy myślała o tym, jak mógłby wyglądać jej własny dom, gdzieś z tyłu głowy miała dom przyjaciółki.

Kiedy rankiem w pierwszy dzień świąt schodziła po schodach, uderzyła ją dźwięcząca w uszach cisza i nie mogła powstrzymać ściskającej gardło myśli o tym, jak wiele się tu ostatnio zmieniło. Jednak przykre wrażenie zniknęło, gdy tylko zbliżyła się do salonu. W radiu śpiewała Celestyna Warbeck, a Andromeda, jeszcze w piżamie, siedziała na podłodze przy choince, bawiąc się z Teddym zestawem drewnianych zwierzątek.

— Odpakowujecie prezenty? — zapytała Liza.

Andromeda obejrzała się przez ramię.

— Nie bój się, czekamy na ciebie. Dzień dobry.

— Dzień dobry. — Liza dołączyła do nich na podłodze. — Trzeba było mnie obudzić, nie sądziłam, że wstaniesz tak wcześnie.

— Daj spokój, mam nadzieję, że dobrze spałaś. To utrapienie nie może spać, więc oczywiście ja też muszę się zrywać o świcie — wyjaśniła Andromeda, a potem sięgnęła po niewielką paczuszkę i podała jej. — Wesołych świąt, Lizzie.

— Wesołych świąt — odparła Vector, wręczając jej swój prezent. — A to dla Teddy'ego — dodała, wyciągając spod choinki kolejną paczkę.

— Obawiam się, że jak tak dalej pójdzie, to to dziecko zostanie rozpuszczone jak dziadowski bicz — westchnęła Andromeda z uśmiechem. — Chyba wszyscy przyjaciele Dory i Remusa coś mu przysłali — wyjaśniła, wskazując na resztę prezentów. — Zwierzaki są od Harry'ego, Rona i Hermiony. Odwiedzają nas czasem, cała trójka. To dobre dzieciaki. Zapraszali nas na święta do Nory, ale to raczej nie moje klimaty. Nie zrozum mnie źle, uwielbiam Weasleyów, ale niekoniecznie wszystkich naraz. Na szczęście mogłam im powiedzieć, że mam już inne plany.

Teddy zaczął uderzać o siebie słoniem i żyrafą i śmiać się radośnie. Andromeda spojrzała na niego z czułością.

— Pamiętam pierwsze święta Dory — powiedziała nagle. — Nie pozwalała odłożyć się ani na sekundę i natychmiast zaczynała się drzeć, kiedy tylko próbowaliśmy. Nosiliśmy ją z Tedem na zmianę przez cały dzień... Biedne dziecko… — westchnęła, patrząc na wnuka.

— Ma ciebie — powiedziała Liza, łagodnie dotykając jej ramienia. — Wychowasz go na wspaniałego człowieka, tak jak Dorę.

— Rzecz w tym, że ja nie chcę — odparła Tonks dziecinnie. — To Dora powinna użerać się z wychowywaniem. Ja powinnam narzekać, że za rzadko widuję wnuka i rozpieszczać go przy każdej możliwej okazji.

Spojrzała na Lizę.

— Przepraszam…

— Nie przepraszaj.

— Po prostu strasznie mi ich brakuje. Nigdy nie myślałam… że może ich zabraknąć. Nie tak naprawdę. Może to naiwność z mojej strony, w końcu była wojna… Ale zawsze gdzieś w głowie miałam taki obrazek, że razem z Tedem zestarzejemy się razem, a Dora będzie nas odwiedzać ze swoją rodziną… To głupie.

— Wcale nie. Tak powinno być — powiedziała cicho Liza. — Głupie jest to, że ci to odebrano.

Andromeda uśmiechnęła się blado, ocierając oczy rękawem piżamy.

— Dzięki. — Pociągnęła nosem. — Och, obiecałam sobie, że nie rozkleję się przed śniadaniem… Na co czekasz, otwórz swój prezent, Lizzie.

— Wiesz, że możesz...

— Wiem. Nie teraz.

Liza skinęła głową.

x

24 grudnia 1998 r.

Kochani!

Wesołych Świąt i przepraszam, przepraszam, przepraszam, ale nigdzie nie jadę, zostaję w Hogwarcie. Byłem idiotą, skoro kiedykolwiek chciałem odejść. Teraz nie muszę. Kocham ją, a ona najwyraźniej kocha mnie, tylko potrzebowała trochę więcej czasu, żeby to zrozumieć. Jeszcze raz przepraszam, choć prawdę mówiąc wcale nie jest mi przykro.

Gustaw

Zieleziński przeczytał wiadomość, którą — najwyraźniej pijany euforią i skrzacim winem — nabazgrał tuż po powrocie do swoich komnat minionej nocy, a której na szczęście nie zdążył wysłać. Rodzina jak rodzina, pewnie zrozumiałaby ten impulsywny przekaz i tylko zażądała wyjaśnień w kolejnym liście, ale szkoda słać sowę taki szmat drogi z pięcioma zdaniami...

Po chwili namysłu Gustaw chwycił za długopis i zaczął od nowa, tym razem starając się nieco hamować entuzjazm. Było to o tyle trudne, że wciąż czuł się idiotycznie wręcz szczęśliwy. Liza kompletnie go zaskoczyła. Sądził, że będą się mijać niezręcznie przez resztę miesiąca, a potem pożegnają się oschle i oboje odetchną z ulgą, kiedy Gustaw w końcu wsiądzie do pociągu do Londynu. Nawet nie śmiał marzyć, że Liza zmieni zdanie...

Miał jednak wrażenie, że niewiele brakowało, by wieczór zakończył się zupełnie inaczej. Uderzyła go niepewność Lizy, jej obawa przed przyznaniem, czego chce, i gotowość, by w każdej chwili wycofać się, gdyby coś poszło nie po jej myśli. Nawet ich pierwszy pocałunek był, choć słodki, dość ostrożny i pełen rezerwy. Dopiero kiedy przyciągnął ją do siebie po raz kolejny, odpowiedziała z całą gwałtownością i pasją, której się po niej spodziewał. I kiedy w końcu się od niego odsunęła i zupełnie spokojnie — choć z triumfującą miną — oznajmiła, że powinni już iść na kolację, znów była tą samą Lizą, którą znał.

Gustaw westchnął cicho, stwierdzając, że próby zrozumienia, co dzieje się w głowie tej zwariowanej kobiety, nie mają najmniejszego sensu. Może kiedyś się dowie. W każdym razie najbliższe miesiące zapowiadały się niezwykle interesująco.

Zieleziński ponownie pochylił się nad listem.

Wspominałem Wam już o niej w poprzednich listach, ma na imię Heloiza i naucza tutaj numerologii. Mieliśmy pewne problemy z dojściem do porozumienia, ale teraz wiem, że odwzajemnia moje uczucia, więc mogę przyznać, że jestem w niej beznadziejnie zakochany. Możecie nazwać mnie głupcem (w zasadzie jestem pewien, że Klara nazwie), ale mało o to dbam. Liza jest najcudowniejszą kobietą na świecie…

Na początku miał problemy z zebraniem myśli i złożeniem ich w jakieś wypowiedzi, ale po paru zdaniach poszło już gładko i nim się spostrzegł, zapisał dwie kartki, opowiadając nie tylko o Lizie, ale i o uczniach, Hogwarcie i ogólnie wszystkim, co wydarzyło się od jego ostatniego listu.

Cieszę się, że wszystko tak dobrze się ułożyło i mogę tu zostać, bo pomijając nawet moją Lizę, dawno w żadnym miejscu nie czułem się tak dobrze. Wierzę, że mnie zrozumiecie i wybaczycie mi to całe zamieszanie. Mam nadzieję, że Wasze Święta są równie fantastyczne jak moje i że mimo wszystko niedługo się zobaczymy. Napiszę wkrótce, tymczasem pozdrawiam Was serdecznie, całuję i ściskam,

najszczęśliwszy na świecie — Gustaw.

Miał szczerą nadzieję, że jego bliscy nie będą mu mieli za złe tak nagłej zmiany planów. Właściwie powinni być już przyzwyczajeni do różnych jego ekscesów, w końcu to nie pierwszy raz... Gustaw zawsze był w rodzinie czarną owcą — kochaną na równi z resztą stada, ale odstającą od niego, i to nie tylko z powodu charłactwa — i dość często zdarzało mu się podejmować nie do końca przemyślane i nie zawsze słuszne decyzje, za którymi reszcie familii trudno było nadążyć, ale które przecież zawsze z mniejszym bądź większym trudem akceptowali.

Zieleziński uśmiechnął się do siebie lekko, wyobrażając sobie reakcję wszystkich... Nie mógł doczekać się odpowiedzi. Miał tylko szczerą nadzieję, że nie będą zbyt wściekli...

PS — nabazgrał szybko. — Powiedzcie to Mamie jakoś łagodnie, dobra?

x

Po śniadaniu Andromeda jednak trochę się rozkleiła. Teddy został zostawiony pod opieką skrzata domowego, a Meda i Liza usiadły przy kominku z herbatą, zapasem chusteczek i pudełkiem fotografii.

Po południu, żeby nieco ochłonąć, czarownice zapakowały Teddy'ego do wózka i wybrały się na spacer po przystrojonych świątecznymi dekoracjami ulicach Islington. Dom Medy znajdował się na ulicy zamieszkałej wyłącznie przez czarodziejów, więc Lizy nie zdziwił widok idealnie białego śniegu prószącego wokół niektórych domów ani lodowych sopli malowniczo zwieszających się z ich dachów, mimo pięciu stopni na plusie. Długi spacer poprzedzony solidną porcją płaczu poprawił Andromedzie humor. Po powrocie zjedli późny lunch, a potem Teddy został położony do łóżka na drzemkę, a Tonks wyciągnęła z kredensu butelkę mołdawskiego wina. Z kieliszkami w dłoniach obie kobiety znów rozsiadły się w fotelach przed kominkiem.

— Dość o mnie — odezwała się Meda. — Lepiej powiedz mi, dlaczego wczoraj przyjechałaś tak późno. Popraw mnie, jeśli się mylę, ale coś mi się zdaje, że to nie miało nic wspólnego ze szkołą.

— Cóż, miało... poniekąd… — odparła Liza.

Andromeda spojrzała na nią bez przekonania.

— Nie powiesz mi, że zatrzymały cię obowiązki opiekunki Gryffindoru. Co ja mówię, gdyby to było coś poważnego i dotyczyło uczniów, to wcale byś nie przyjechała — prychnęła. — Poza tym nie byłabyś tak zadowolona. Znam tę minę. Czyżby jakiś przystojny samotny ojciec w wigilię chciał skonsultować postępy w nauce swojego dziecka z atrakcyjną i wciąż wolną panią profesor?

Liza przewróciła oczami.

— Czasem jesteś gorsza niż Rosmerta. Ale w zasadzie masz rację. Cóż, jest ktoś... — przyznała z uśmiechem.

— Wiedziałam — westchnęła. — I wcale się nie obrażę, jeśli teraz powiesz, że przyjechałaś do mnie z grzeczności, bo tak naprawdę marzysz tylko o tym, żeby aportować się do jego domu i nie opuszczać go aż do Nowego Roku. Zawołam skrzata, żeby cię spakował...

Vector roześmiała się serdecznie.

— Akurat, jeśli już musisz wiedzieć, bardzo się cieszę, że tutaj jestem i mogę spokojnie pomyśleć, bo szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, co właściwie robię. A jego, można powiedzieć, mam na miejscu.

— Och, czy to ten uroczy blondyn, którego przedstawiłaś mi w Hogsmeade? — domyśliła się natychmiast Andromeda. — Daj spokój — poprosiła, widząc jej zaskoczoną minę. — Widziałam go przez kwadrans i już wiedziałam, że kompletnie zawróciłaś mu w głowie!

— Nie planowałam tego.

— Samo wyszło, co? — Meda uśmiechnęła się złośliwie.

Liza bezradnie wzruszyła ramionami.

— No dobra, to co jest z nim nie tak? — zapytała Andromeda rzeczowo.

— A musi być z nim coś nie tak, żeby się mną interesował? — zirytowała się. — No więc nie. Oczywiście jest charłakiem… — przyznała, przygryzając lekko wargę.

— I? O ile wiem, to nie jest zaraźliwe.

— Tak, wiem! Ani trochę mi to nie przeszkadza.

— Ale...?

Vector spojrzała na nią ze zdziwieniem.

— No przecież widzę, że jest jakieś ale, w przeciwnym razie nie siedziałabyś tu teraz ze mną — westchnęła Andromeda, porzucając żartobliwy ton. — Co cię gryzie? A może ty nadal nie wyleczyłaś się z tego nieszczęsnego aurora? — zapytała łagodnie.

Liza gwałtownie pokręciła głową.

— Shepard w ogóle mnie nie interesuje i bardzo chętnie pozwolę Gustawowi zająć jego miejsce — oznajmiła stanowczo. — Tylko wcale nie jestem pewna, czy to dobry pomysł, żeby znów pakować się w coś, co za parę miesięcy na pewno skończy się rozstaniem — przyznała niechętnie. — On nie jest stąd. Nic nie trzyma go w Hogwarcie. Już teraz chciał wyjechać, ale został ze względu na mnie... Więc może powinnam pozwolić mu jechać i wybić sobie go z głowy, zamiast tylko odwlekać to w czasie?

Meda spojrzała na nią z łagodną kpiną.

— A może powinnaś iść do wróżki, żeby powiedziała ci, co się wydarzy? Poproś Sybillę, żeby postawiła ci horoskop, co?

— Bardzo zabawne — stwierdziła Liza oschle.

— Na Merlina, nigdy się nie dowiesz, jeśli nie spróbujesz, Lizzie! Mówisz, że nic nie trzyma go w szkole, ale widzę, że na razie ma całkiem dobry powód, żeby nigdzie się nie wybierać.

Vector przewróciła oczami. Mogła się domyślić, że Andromeda nie będzie ani trochę bardziej pomocna niż Auriga. Zresztą jakiej innej rady powinna się spodziewać po kobiecie, która dla miłości wyrzekła się rodziny i dała się wydziedziczyć?

„A potem tę miłość straciła w okropny i gwałtowny sposób" — pomyślała gorzko.

— Och, Meda, ależ ze mnie idiotka! — zreflektowała się. — Pozwalasz mi siedzieć tutaj i paplać o moich durnych problemach...

— A ty cały ranek pozwalałaś mi wypłakiwać ci się w rękaw. Wystarczy, Lizzie. Właśnie po to cię tutaj zaprosiłam. Żadnego więcej użalania się. Nie zamierzam przepłakać całych świąt. Opowiadaj mi o sobie i o szkole. Chcę dowiedzieć się wszystkiego o tym twoim Gustawie, a potem usłyszeć ploteczki z pokoju nauczycielskiego. Pozwól mi się odrobinę ponabijać i wyzłośliwiać. To zrobi mi lepiej niż nurzanie się w rozpaczy.

Liza spojrzała na nią ciepło i skinęła głową.

— Oczywiście, jak sobie życzysz.

Andromeda oparła się wygodnie, obejmując dłonią kieliszek wina.

— Cieszę się, że przyjechałaś, Lizzie... — Przerwał jej dzwonek do drzwi. Meda zmarszczyła brwi z zaskoczeniem. — Pewnie to kolędnicy czy coś — westchnęła, wstając. — Wracam za moment.

Liza skinęła głową. Słyszała, jak otwiera drzwi i coś mówi. Po chwili Andromeda wróciła do pokoju. Na jej twarzy malowała się konsternacja. Vector zmarszczyła brwi, nim jednak zdążyła zapytać, co się stało, za Andromedą do pokoju weszła jasnowłosa kobieta w eleganckim płaszczu z futrzanym kołnierzem. Zatrzymała się tuż za progiem, najwyraźniej zaskoczona widokiem Lizy i nieco zmieszana.

— Lizo — odezwała się Andromeda spokojnym, choć nieco drżącym głosem. — Poznaj moją siostrę, Narcyzę Malfoy.

x

Wesołych świąt, profesorze — drwiący głos Draco Malfoya przerwał ciszę świątecznego popołudnia.

Chłopak rzucił niewielką paczuszkę na kolana Severusa i usiadł w fotelu naprzeciw Lucjusza, który miał minę, jakby jego syn nagle zmienił się w sklątkę tylnowybuchową. Snape uniósł brew. Ton chłopaka nie zwiastował niczego przyjemnego. Ale w końcu istniało małe prawdopodobieństwo, że młody Malfoy wręczyłby mu pudełko z jadowitą akromantulą w obecności świadka.

— Niech pan otworzy.

„Cóż, raz hipogryfowi śmierć" — pomyślał Severus, odplątując zieloną wstążeczkę i odgarniając papier. Na widok zawartości zaklął pod nosem. Potem zaklął jeszcze raz.

— Severusie? — zapytał niepewnie Lucjusz, pochylając się lekko w fotelu. — Co to jest, synu?

— Książka — odpowiedział chłopak niewinnym tonem, ale w kącikach jego ust igrał złośliwy uśmieszek. — Nowy bestseller Esów-Floresów, wczoraj była premiera. Co pan sądzi? Ładnie wydane, szczególnie podobają mi się te lilie oplatające numery rozdziałów. Taka urocza aluzyjka, jak sądzę...

Snape nadal w osłupieniu wpatrywał się we własną fotografię łypiącą na niego z okładki.

— I nawet na zdjęciu nie wyszedł pan najgorzej — ciągnął Draco z beztroskim okrucieństwem. — Widać mają dobrego retuszera...

Severus uniósł głowę i spojrzał na niego z taką wściekłością, że chłopak na moment się zawahał.

— No co? Nie podoba się panu? — udał zaskoczonego. — Tak mi przykro, chciałem być miły...

— Co to ma znaczyć, do jasnej cholery? To jakiś żart, tak?

— Właściwie wydaje mi się, że autorki pisały całkiem poważnie, ale to już pan sam stwierdzi najlepiej.

Snape odwrócił się do Lucjusza, który siedział podejrzanie cicho.

— Wiedziałeś o tym? — warknął.

Malfoy uspokajająco uniósł dłonie.

— Nie ma się czym denerwować, Severusie. To tylko głupia książka. Skeeter znowu usiłuje zwrócić na siebie uwagę, ale nikt już nie bierze jej na serio. To przejdzie bez echa, zobaczysz...

— Co ty mówisz, tato! — zdziwił się Draco, ignorując groźne spojrzenia ojca. — „Prorok" trąbił o tym od tygodni! To najbardziej wyczekiwana książka roku! Sama sprzedaż przedpremierowa przyniosła Skeeter fortunę.

— Wyjdź, Draco — wycedził Lucjusz.

— Jak sobie życzysz, ojcze — odparł drwiąco chłopak.

Jednak to Snape pierwszy zerwał się ze swojego miejsca i bez słowa wypadł z biblioteki, głośno trzaskając drzwiami.

x

To był chyba najbardziej niezręczny podwieczorek, w jakim Lizie kiedykolwiek przyszło brać udział. Narcyza siedziała sztywno wyprostowana, zaciskając blade dłonie na filiżance. W swojej eleganckiej szarobłękitnej sukni, zapewne od jakiegoś francuskiego projektanta, wyglądała dziwnie anachronicznie i zupełnie nie pasowała do tego domu, do prostych mebli, mugolskich sprzętów i rozsypanych na podłodze zabawek. Siedząca naprzeciw niej Andromeda obronnym gestem mocno przytulała do siebie Teddy'ego, którego włosy zupełnie niestosownie do okoliczności przybrały barwę intensywnego różu.

— To twój wnuk? — odezwała się pani Malfoy cicho.

— Yhym. Ma na imię Teddy.

Narcyza uśmiechnęła się nieśmiało do chłopca.

— Jest metamorfomagiem — stwierdziła.

Andromeda skinęła głową.

— Ma to po mamie — szepnęła.

Siostra spojrzała na nią ze współczuciem.

— Tak mi przykro, Medo...

Tonks zacisnęła wargi.

— Lucjusz wie, że tu przyszłaś? — zapytała nieco napastliwym tonem.

— Tak...

— Pewnie nie był zbyt szczęśliwy, że masz zamiar odwiedzić siostrę — zdrajczynię krwi.

— Wręcz przeciwnie — odparła chłodno pani Malfoy. — Już od dawna zachęcał mnie, bym odnowiła z tobą kontakty.

Andromeda wyglądała na zaskoczoną tylko przez chwilę.

— Ach, już rozumiem! Pojednanie z rodziną to zawsze dobry sposób, żeby poprawić wizerunek — zakpiła. — Jego sytuacja jest aż tak kiepska, że chwyta się takich rozwiązań? Nie wystarczy, że on sam płaszczy się przed kim tylko może? Musi jeszcze wykorzystywać ciebie? Czy próbował namówić Dracona do publicznego pokajania się i przeproszenia Harry'ego Pottera? Możesz mu to podsunąć, rzucicie Wizengamot na kolana!

Narcyza uniosła dumnie brodę, w jej spojrzeniu błysnął ogień.

— Nie mieszaj do tego mojego syna i męża, Andromedo — powiedziała. — Nie przyszłam tu po to, żeby tego słuchać. Ja nie wypominam ci małżeństwa z tym mugolakiem...

Ten mugolak miał na imię Ted i był po stokroć lepszym człowiekiem niż cała rodzina Blacków razem wzięta!

— To mimo wszystko była twoja rodzina, a ty ją porzuciłaś — wytknęła jej Narcyza drżącym z gniewu głosem.

Rozwścieczona Andromeda zerwała się z miejsca. Liza również wstała i ostrożnie odebrała z jej ramion wystraszonego krzykami Teddy'ego.

— Spokojnie, Meda — powiedziała łagodnie. — Zajmę się nim, a wy porozmawiajcie. Jesteście siostrami, na Merlina...

Uśmiechnęła się uspokajająco do Teddy'ego, który wpatrywał się w kobiety szeroko otwartymi ze zdumienia i przestrachu oczami. Broda mu drżała, jakby zbierało mu się na płacz.

— Chodź, kochanie — powiedziała miękko, wychodząc z salonu. — Twoja babcia i... hm, ciocia Narcyza muszą sobie wyjaśnić kilka kwestii, ale my przecież nie musimy tego słuchać — szepnęła. — Pójdziemy pobawić się do twojego pokoju i wrócimy, kiedy skończą... Oby zdążyły przed kolacją...

Dobiegające z salonu krzyki były stłumione, ale wciąż doskonale słyszalne. Liza wstała i zamknęła drzwi, by jeszcze bardziej je wyciszyć — nie chciała rzucać zaklęcia, by w razie czego wyłapać moment, w którym trzeba będzie interweniować — a potem wróciła do bawiącego się na dywanie Teddy'ego. Po chwili wahania położyła się obok niego, podpierając głowę na łokciu. Podsunęła chłopcu grzechoczącą groszkiem pluszową świnkę, którą ten natychmiast usiłował wpakować sobie do buzi. Uśmiechnęła się mimowolnie, jak zawsze nieco zakłopotana idiotycznym rozczuleniem, jakie ją ogarniało w obecności małych dzieci, i nieco zasmucona.

Zawsze chciała mieć rodzinę. Była pewna, że byłaby o wiele lepszą matką niż jej własna. Nawet jej nie pamiętała — miała niespełna dwa lata, kiedy ich zostawiła. Ciotki nigdy nie mówiły o niej inaczej jak „tamta kobieta", a i to rzadko, bo zwykle wolały udawać, że w ogóle nie istniała. Jako mała dziewczynka Liza pragnęła wierzyć, że matka miała jakiś powód, by zniknąć, i że kiedyś po nią wróci. Tak się jednak nie stało, a Liza nigdy znalazła dla niej dostatecznie dobrego usprawiedliwienia, więc w końcu dała sobie spokój z nonsensownymi marzeniami. Nigdy też nie próbowała jej odszukać. Skoro jej nie chciała, to nie; ona nie zamierzała nikomu się narzucać.

Jej ojciec chyba też nie był najlepszym z ojców, choć jako dziecko Liza ubóstwiała go i nie dostrzegała jego wad. Pracował w międzynarodowej korporacji i prawie cały czas spędzał w podróżach służbowych, pozostawiając wychowanie córki swoim starszym o paręnaście lat siostrom — bezdzietnej wdowie i starej pannie, kobietom rozsądnym i praktycznym, ale przy tym dość konserwatywnym i nieco zgorzkniałym. I mającym naprawdę nikłe pojęcie o dzieciach. Oczywiście obie kochały bratanicę i troszczyły się o nią — na swój sposób. Swoje wczesne dzieciństwo Liza wspominała jako ciąg nakazów i zakazów, głoszonych autorytatywnym tonem nauk i zasad, które w przekornej z natury dziewczynce automatycznie wzbudzały chęć buntu. Ojciec wydawał jej się wtedy jedyną osobą, która ją rozumiała. Nawet jeżeli częściej go przy niej nie było, niż był, to przecież prędzej czy później i tak zawsze do niej wracał.

Do czasu aż podczas jednej ze swych podróży zupełnie bezsensownie zginął w wypadku samochodowym. Liza miała wtedy trzynaście lat i jej świat się zawalił. W tamtym okresie była prawdziwym utrapieniem dla Minerwy i wszystkich dorosłych, którzy starali się jej pomóc... Nawet teraz, po tylu latach, nie lubiła myśleć o tamtym roku.

Tak czy inaczej, kiedy ukończyła szkołę, nie wróciła do domu ciotek. Ku ich zgrozie, zamieszkała ze swoim ówczesnym chłopakiem, Deanem, i zamiast kontynuować naukę, znalazła pracę jako stażystka w Ministerstwie Magii. Wydawało jej się, że doskonale wie, czego chce, i że bez trudu to osiągnie. Z perspektywy czasu widziała, jak bardzo była głupia, ale wtedy czuła się prawie szczęśliwa. Dean był słodki, przystojny i odważny, a jej ciotki szczerze go nie znosiły, co oczywiście sprawiało, że lgnęła do niego jeszcze bardziej. Poza tym należał do Zakonu Feniksa, co w tamtym czasie szalenie jej imponowało. Upierał się jednak, że ona nie powinna się w to mieszać; w ogóle lubił mówić jej, co powinna robić i jak się zachowywać. Doprowadzało ją to do wściekłości, ale jakoś naiwnie powtarzała sobie, że to się zmieni, i wszystko się ułoży. Zdecydowanie nie byli dobraną parą i teraz dziwiła się, że wytrzymała z nim aż tak długo. Nawet po tylu latach Liza nie lubiła przed sobą przyznawać, że po prostu nie chciała zostać sama.

Kiedy w końcu się rozstali, poczuła ulgę. Wbrew swoim obawom szybko nauczyła się radzić sobie samodzielnie — i wyszło jej to na dobre, bo w zasadzie wszystkie jej kolejne związki okazywały się mniejszymi bądź większymi katastrofami. Nie była pewna, dlaczego. Może po prostu miała skłonności do zadawania się z nieodpowiedzialnymi dupkami, a może sama była zbyt wybredna. Nie spieszyła się jednak i cierpliwie czekała na właściwą osobę. Na ogół nie odczuwała żadnego braku, cieszyła się niezależnością i swobodą. Czasem tylko, kiedy kolejny raz zawodził ją ktoś, komu zaufała, a wokół niej wszystkie przyjaciółki zakładały rodziny, zaczynała żałować, że wciąż jest sama...

Oczywiście mogłaby załatwić to inaczej, wystarczyłoby zapomnieć o eliksirze, przerażonemu partnerowi oznajmić, że niczego od niego nie chce, albo w ogóle nic nie mówić — po jednej nocy to nie miałoby żadnego znaczenia. Jednak myśl o tym, że z pełną premedytacją mogłaby skazać własne dziecko na dorastanie, tak jak ona, w niepełnej rodzinie, wydawała jej się egoistyczna i napełniała ją niechęcią. Liza zdawała sobie sprawę, że zapewne sama potrafiłaby wychować dziecko i zapewnić mu wszystko, czego potrzebowało, ale wiedziała też, że jednocześnie musiała pracować, a poza tym gdyby coś jej się stało, nie byłoby nikogo, kto mógłby się nim odpowiednio zająć... Im więcej o tym myślała, tym bardziej zaczynało to przypominać scenariusz, który aż za dobrze znała. Uważała, że to po prostu rozsądne podejście, ale może jednak miała więcej wspólnego z ciotkami, niż by chciała — w każdym razie one na pewno uważałyby pozamałżeńską ciążę za coś niewybaczalnego.

Potem przyszła wojna i patrząc na ludzi drżących z obawy o swoich bliskich i opłakujących ukochane osoby, Liza zaczęła cieszyć się, że nie ma rodziny, którą mogłaby stracić. Oczywiście obawiała się o przyjaciół, uczniów, a nawet o ciotki... Ale nie wyobrażała sobie, jak mogłaby przeżyć to, co przeżyła Andromeda.

Kiedy rankiem po bitwie Tonks przybyła do zamku, wyglądała na całkiem spokojną, jakby już wcześniej jakimś szóstym, matczynym zmysłem przeczuwała, że nie zobaczy córki żywej. Na widok jej ciała, złożonego na podłodze w Wielkiej Sali, nie zalała się łzami ani nie zaczęła krzyczeć. Może była w szoku, ale Liza podejrzewała, że po prostu jej ból był zbyt wielki, by mogła go w jakikolwiek sposób wyrazić.

Do dnia pogrzebu Tonks nie uroniła ani jednej łzy. Przez całą uroczystość z kamienną twarzą przyjmowała kondolencje i wyrazy współczucia, a podczas stypy z godnością pełniła obowiązki pani domu i ze swego rodzaju dumą wysłuchiwała zachwytów nad Teddym. Niektórzy z gości — a było ich naprawdę wielu, bo zarówno Dora, jak i Remus cieszyli się ogromną sympatią — wydawali się zaskoczeni. Któryś z młodych Weasleyów rzucił nawet jakąś bezmyślną niedelikatną uwagę, ale natychmiast został ostro zganiony przez Molly, która stwierdziła, że każdy ma prawo przeżywać stratę na swój sposób. I mimo że Molly przeżywała żałobę zupełnie inaczej niż Andromeda, to właśnie ona wydawała się rozumieć ją najlepiej i dlatego zamiast powiedzieć cokolwiek, po prostu uściskała ją mocno, a zaraz po obiedzie nieznoszącym sprzeciwu tonem zakomenderowała powrót do domu, mimo że Meda uprzejmie zapewniała, że powinni zostać dłużej. Przyjaciele Dory z Biura Aurorów i szkoły także szybko się pożegnali, by kontynuować stypę w jakimś pubie. Liza została, żeby pomóc w sprzątaniu.

Tonks położyła Teddy'ego do łóżeczka i troskliwie otoczyła go zaklęciem wyciszającym, a potem starannie zmyła makijaż. Dopiero wtedy usiadła w pustym salonie i pozwoliła sobie na płacz. Tamtego wieczoru Liza długo trzymała w ramionach szlochającą Andromedę i głaskała ją po włosach, nic nie mówiąc, bo nie istniały słowa, które mogłyby pomóc.

Na szczęście Tonks była silna i nie dało się jej złamać. Poza tym miała Teddy'ego. Gdyby nie on, może radziłaby sobie gorzej, ale przez wzgląd na niego starała się nie poddawać rozpaczy.

Liza wyciągnęła rękę i pogłaskała nadal różowe włosy chłopca.

Wojna się skończyła, a jej znowu dokuczała samotność i świadomość upływającego bezlitośnie czasu. Poniekąd to właśnie pchnęło ją w stronę Julesa. Tak bardzo chciała czegoś stałego i pewnego, że ignorując wszelkie podszepty zdrowego rozsądku, zaangażowała się zbyt szybko i zbyt mocno. Wtedy wszystko wydawało się takie pilne i takie proste...

Teraz, z Gustawem, było zupełnie inaczej. I mimo że odczuwała zadowolenie z takiego obrotu spraw, nie mogła powstrzymać się przed myśleniem, że traci czas. Auriga i Andromeda mogły sobie mówić, co chciały, sam Gustaw mógł deklarować, że czuje się w Hogwarcie jak w domu, ale prawda była taka, że prędzej czy później poczuje się znudzony i znów ruszy w drogę. Liza znała takich jak on. Nie byli w stanie usiedzieć w miejscu, ciągle za czymś gonili i żywili absurdalną wręcz obawę przed angażowaniem się i podejmowaniem decyzji ze skutkami na więcej niż pół roku naprzód. Ani przez chwilę nie wątpiła, że z nim będzie tak samo.

Ale do tego czasu z pewnością ona także zdąży się nim znudzić i zmęczyć. A zanim to nastąpi, mogli spędzić kilka przyjemnych miesięcy w swoim towarzystwie. Co przeżyją, to ich, a cokolwiek się wydarzy, z pewnością będzie lepsze, niż gdyby przez kolejne tygodnie miała się zastanawiać, czy nie popełniła błędu, pozwalając mu odejść. Zawsze była zdania, że lepiej żałować tego, co się zrobiło, niż tego, że nawet się nie spróbowało. Zresztą i tak nie miała żadnych lepszych opcji do rozważenia.

„Poza tym — pomyślała z jakimś ponurym rozbawieniem — przynajmniej jeszcze przez jakiś czas będziemy mieli w szkole dobrego nauczyciela mugoloznawstwa".

x