Rozdział osiemdziesiąty szósty: Ostatni z Potterów
Harry nie czekał na Dracona, który wciąż stał w osłoniętym pokoju, z którego Lucjusz zniknął, mimo że słyszał jak Draco przeklinał i przeklinał, z czego tylko to drugie zniszczyło biurko. Snape syknął ponuro, ściągając jego uwagę z powrotem do Hawthorn, więc Harry pochylił się nad nią i zobaczył czerwone linie infekcji, rozprzestrzeniające się od każdego z wbitych w nią, srebrnych ostrzy.
– Musimy zabrać ją do Hogwartu – powiedział Snape, przyglądając się jej z miną, którą Harry rozpoznał za najbardziej wyważoną. – Nie mam przy sobie eliksirów, które mogłyby zatrzymać zatrucie srebrem. Tym razem będzie potrzebowała czegoś więcej, jak po prostu maści, żeby wyleczyć się jak należy; potrzebuje eliksirów i ostrożnej magii medycznej, żeby rany nie pozostawiły po sobie blizn. – Harry zauważył, że Snape trzymał dłonie z dala od krwi Hawthorn, wyraźnie obawiając się zarażenia likantropią, mimo że wciąż trwał nów. – Część z tego wszystkiego znajdziemy wyłącznie w świętym Mungu, co może okazać się problematyczne. Wciąż starają się w miarę możliwości nie leczyć żadnych znanych wilkołaków, a Hawthorn w dodatku nosi na sobie Mroczny Znak.
– Zostaw to mnie – powiedział cicho Harry, przyglądając się Hawthorn. Srebro przebiło ją niczym obroża, obroża na jej życiu. Harry poczuł wzbierające w jej imieniu zmęczenie. Tak wiele przeszła, a jej cierpienie wciąż zdaje się nie mieć końca. Wyciągnął rękę i Hawthorn uniosła się nad podłogą, wygodnie lewitowana. Na szczęście straciła już przytomność z szoku i bólu. – Zabiorę ją do Hogwartu. Upewnij się, że Draco i Narcyzie nic nie jest.
Snape kiwnął głową, więc Harry ruszył szybko przez rezydencję Malfoyów, ciągnąc za sobą unoszącą się w powietrzu Hawthorn. Sterował nią wokół zakrętów i ponad meblami, które wcześniej badali wspólnie na okoliczność pułapek, pozwalając magii i mięśniom myśleć bardziej, niż własnemu umysłowi.
Trzeba będzie zająć się tak wieloma sprawami.
Większością z nich w ogóle nie miał ochoty się zajmować.
Ale nie było innego wyjścia, więc Harry ostrożnie zwinął swoje emocje w kulkę i zatopił je, po czym wybiegł przed rezydencję i aportował się z Hawthorn.
– Potrzebujemy eliksirów przeciwargentowych – powiedziała Madam Pomfrey, kręcąc bezsilnie głową. – Wynaleziono je dopiero niedawno, by pomóc wilkołakom dojść do siebie po skażeniu srebrem – sam rozumiesz, wcześniej nie było na to funduszy – przez co nie znam wszystkich składników i nie mogę tak po prostu poprosić Severusa o uwarzenie ich. Z tego co mi wiadomo, święty Mungo jest obecnie jedynym miejscem w Brytanii, które ma jakieś ich zapasy, bo leczą zarejestrowane wilkołaki, którym nie przeszkadza związany z tym stygmat.
– No to je od nich dostaniemy – powiedział Harry, odstępując od łóżka szpitalnego. Hawthorn wyglądała nieco lepiej. Madam Pomfrey usunęła zaklęciem ostrza i użyła mieszanki eliksirów i maści, żeby powstrzymać rozprzestrzenianie się zakażenia. Zatrucie srebrem było jednak równie ciężkie do usunięcia, co większość klątw i istniało wiele skutków pobocznych, od których Hawthorn mogła ucierpieć, nawet jeśli uniknie śmierci: uszkodzenie mózgu, utrata mowy, osłabienie magii, amnezja. Żeby już nie wspomnieć o bliznach. Harry wiedział, że blizny prawdopodobnie najbardziej zaszkodzą jej dumie, jako czystokrwistej czarownicy. – Zdobędę je ze świętego Mungo. – Ruszył w kierunku kominka.
– Niby jak masz zamiar to zrobić? – Głos Madam Pomfrey brzmiał na lekko oburzony.
Harry obejrzał się na nią. Odsunęła się lekko. Harry nie był pewien, co w tej chwili wyrażała jego mina, złość czy obojętność, i które z nich uważałaby za bardziej przerażające.
– To proste – powiedział. – Jestem Chłopcem, Który Przeżył.
Cisnął garścią proszku fiuu w płomienie, zawołał „Święty Mungo!" i wkroczył między nie.
Harry wyszedł z kominka i znalazł się w rozległym, cichym, jasnym pokoju, który wydawał się zaprojektowany, by koić ludzi, którzy mogliby wybiec z niego w środku nocy, wrzeszcząc o czyimś magicznym wypadku. Ściany były w kolorze jasnego, spienionego błękitu, a obrazy przedstawiały wyłącznie pejzaże, głównie gór, które znikały w sinej dali, z krążącymi wokół nich egzotycznymi zwierzętami. Harry pokręcił lekko głową, czując jak mięśnie usiłują mu się rozluźnić. Czyli mają też osłony, których zadaniem jest uspokajanie. Strząsnął je z siebie.
Chwilę potem otworzyły się drzwi i do środka weszła czarownica z wielkimi, roześmianymi oczami i zmęczoną twarzą.
– Witam, w czym mogę... – Urwała, gapiąc się na niego i w bardzo wyraźny sposób rozpoznając.
Harry kiwnął do niej głową.
– Doszło do strasznej walki – powiedział, rozgrzebując nieco jeden z basenów oklumencyjnych i pozwalając, by ból i strach zakradły mu się do głosu. Był gotów wykorzystać wszelką moc swojego imienia i reputacji, byle tylko zdobyć wszystko, co było potrzebne Hawthorn, ale mógł też spróbować podejścia dziecka, nad którym kiedyś się znęcano. Skoro ludzie byli tak zdeterminowani, by nie postrzegać go pod żadnym innym kątem, to równie dobrze mógł z tego skorzystać. – Prze–przeklęto drogą mi przyjaciółkę. Praktycznie przyrodnią matkę. – Spuścił wzrok, ściskając razem dłonie, jakby starał się z całych sił nie rozpłakać. W rzeczywistości wnętrze jego umysłu jeszcze nigdy nie było równie suche. – Jest wilkołaczycą i ktoś rzucił na nią klątwę Argenteus.
Czarownica westchnęła lekko z zaskoczeniem, a kiedy Harry spojrzał na nią, zobaczył przeszklone od łez oczy. Mimo to zaczęła od pytań, do których prawdopodobnie została przeszkolona, żeby zadawać w takich sytuacjach.
– Czy jest zarejestrowana, mój drogi?
Harry siąpnął cicho nosem i kiwnął głową.
– Wszyscy wiedzą, że jest wilkołaczycą. W–właśnie dlatego wróg rzucił na nią taką klątwę. Chciał ją zniszczyć. – Pozwolił swojemu głosowi zatonąć, uznając że w tym momencie szept zadziała lepiej od płaczliwego tonu. – Chciał mnie zniszczyć.
– Och biedaku – wymamrotała uzdrowicielka, po czym z wyraźnym wysiłkiem wzięła się w garść. – A czy jest w stanie zapłacić za eliksiry, których będzie potrzebowała do cofnięcia infekcji?
– Sam za nie zapłacę! – Harry uznał, że tym razem w jego tonie może zabrzmieć nieco urazy. – Jest dla mnie jak matka. Nie chcę, żeby umarła!
– Oczywiście że nie. – Uzdrowicielka polizała usta. Na szczęście nawet nie spróbowała zapytać, czy było go stać na eliksiry przeciwargentowe, bo wszyscy w Brytanii wiedzieli już, że był dziedzicem Blacków. – A jak się nazywa, moje dziecko?
– H–Hawthorn Parkinson.
– Śmierciożerczyni?
– Matka – poprawił ją Harry i dopiero teraz pozwolił sobie na płaczliwy jęk. – Kobieta, która już straciła córkę i męża, którą niesprawiedliwie wrzucono do więzienia, która cierpiała od stygmatu likantropii i która zaraz umrze, jeśli pani mi nie pomoże!
Harry nie był pewien, czy to jego gra aktorska, czy też magia, która wzniosła się wokół niego, klekocząc obrazami o ściany, przekonały uzdrowicielkę. Tak czy inaczej kiwnęła rześko głową, a jej blond loki podskoczyły.
– Zaraz wrócę z eliksirami przeciwargentowymi, mój drogi. – Drzwi otworzyły się i zamknęły za nią.
Harry machnął ręką, rzucając zaklęcie Tempus. Da jej pięć minut i uda się za nią.
Wróciła po czterech, trzymając cztery zakorkowane butelki, trzy z niebieskiego szkła i jedną z zielonego.
– Musi najpierw przyjąć ten z zielonej butelki – poinstruowała go, podając eliksiry. – A potem pierwszy z pozostałych w pół godziny potem i pozostałe w godzinnych odstępach każdy. Czyli godzina musi minąć między drugim i trzecim, a potem kolejna między trzecim i czwartym. Rozumiesz?
– Tak – powiedział Harry, zastanawiając się, czy nie wyjaśnić jej, że był dobrze wyszkolony z eliksirów i rozumiał proste instrukcje. Uznał, że nie warto. Byłoby to satysfakcjonujące, ale zrujnowałoby wrażenie, że był zestresowanym dzieckiem, znajdującym się na skraju załamania nerwowego. Spojrzał na nią szeroko otwartymi, przepełnionymi wdzięcznością oczami, przez które z zakłopotania pogłaskała go po głowie. – Tak strasznie pani dziękuję, Madam! Proszę wysłać rachunek do Harry'ego vatesa. Jak pani na imię?
– Eugenia Comfrey, mój drogi. – Uzdrowicielka patrzyła na niego z pewnego rodzaju bezsilnym uśmiechem.
– Nigdy nie zapomnę, że pomogła mi pani w chwili potrzeby – zadeklarował Harry i taka była prawda. Gdyby sprawiała mu trudności, czy starała się odmówić, to wbiłby do szpitala siłą, ale dzięki niej zdoła podać Hawthorn właściwie eliksiry i to znacznie szybciej, niż gdyby musiał o nie walczyć. Nieważne, czy Eugenia dała się podpuścić i pomogła mu, bo uznała go za bezsilnego, czy dlatego, że był sławnym i potężnym czarodziejem. Zrobiła dokładnie to, czego Harry od niej potrzebował. Cała reszta była nieistotna. – Dziękuję, dziękuję, dziękuję!
Trzymając eliksiry blisko przy piersi, podlewitował proszek fiuu z półki nad kominkiem i ożywił ponownie połączenie, wskakując między płomienie i wołając:
– Skrzydło szpitalne w Hogwarcie!
Draco czuł się, jakby poruszał się, albo nawet żył we śnie. Ojciec zniknął, on zniszczył biurko i...
I już?
Było po wszystkim?
Był dziedzicem rodziny Malfoyów i rezydencja należała do niego?
Cóż. To ostatnie właściwie nie było niepodważalne. Draco wszedł z powrotem do gabinetu i przyjrzał się rejestrom i dokumentom, które Lucjusz po sobie zostawił, wraz z instrukcjami, z kim Draco może się skontaktować w razie podejrzeń względem źródła dowolnego z pism. Tak, rezydencja należała do niego. Lucjusz specyficznie napisał, że kontrola nad większością fortuny i posiadłości miała przejść na Dracona w razie jego „zniknięcia" i warunki, jakimi określił owo zniknięcie, pasowały do tego, do czego przed chwilą doszło. Draco pokręcił głową w lekkim szoku. Jego ojciec planował to sobie od naprawdę dawna.
Obrócił się i przyjrzał Narcyzie. Nie odsunęła się od drzwi do osłoniętego pokoju, przyglądając błękitnym i zielonym liniom zaklęć, jakby reprezentowały wszystkie tajemnice i część życia, którymi Lucjusz nigdy się z nią nie podzielił.
– Mamo?
Narcyza spięła się i obejrzała na niego z lekkim uśmiechem. Ten uśmiech zaniepokoił Dracona. Wyglądała z nim jak marmurowy posąg, a zazwyczaj, ilekroć nie wydawała się w pełni żywa, to było z nią coś dogłębnie nie tak. Podszedł do niej i objął, czując jak przez całe jej ciało przechodzą dreszcze.
Znajdowali się sami w domu – profesor Snape wrócił do Hogwartu, żeby uwarzyć potrzebne pani Parkinson eliksiry – więc Draco pozwolił sobie przyłożyć twarz do jej ramienia i wyszeptać:
– Wszystko będzie dobrze.
– Nie tego się spodziewałam – odezwała się Narcyza jakiś czas później, który minął tak niewinnie, że Draco nie był w stanie określić, czy to były chwile, czy minuty.
– Nie. Ja też nie. – Draco spojrzał na osłony i resztki biurka, przypominając sobie ostatnie słowa Lucjusza. Pragnął uwierzyć, że były prawdą. Możliwe, że były, a przynajmniej były nią na tym samym poziomie co informacje, które Lucjusz przekazał Harry'emu o jego rodzicach. A mimo to ojciec skierował je do niego, przekazując wraz z nimi fortunę Malfoyów, i uciekł, nie czekając na jakąkolwiek karę, której odbycia wymagałby od niego czystokrwisty honor.
Draco nigdy nie spodziewał się, że znajdzie tak wiele sprzeczności w człowieku takim jak Lucjusz. Pokazywało to, jak podejrzewał, że Lucjusz jednak wychował go na swój sposób, a Draco faktycznie stał się tym człowiekiem, tym synem, który nigdy nie zdawał sobie sprawy z tego, że Lucjusz był usatysfakcjonowany nawet swoją popękaną i płytką wersją prawdy.
Draco przeczytał kiedyś, że dzieciństwo dobiega końca, kiedy człowiek orientuje się, że jedno z rodziców jednak nie jest nieomylne. Już dawno temu przestał myśleć o sobie jak o dziecku, ale dopiero ta sytuacja to w nim przypieczętowała. Czuł się staro, niepomiernie staro, kiedy tak przyglądał się wadom Lucjusza pod kompletnie nowym kątem, zmuszony do zobaczenia go jako człowieka pośród wielu innych ludzi, a nie idealną rzeźbę.
– Jak się czujesz? – zapytała go wreszcie Narcyza.
– Dobrze – wyszeptał Draco i tak było. Nie żałował swojej decyzji. Po prostu przyszedł tu z przekonaniem, że wszystko dobiegnie końca, a Lucjusz upewnił się, że jednak tak się nie stanie. Draco czuł się, jak ktoś, kto zbierał wszystkie siły na przeskoczenie jaru i nagle odkrył, że ów jar jest znacznie węższy, niż się początkowo spodziewał, przez co potknął się po drugiej stronie i wyrżnął czołem w drzewo.
Zupełnie, jakbym spodziewał się po Lucjuszu czegoś lepszego. Doprawdy. Powinien bardziej skupić się na swojej grze i wyłożyć pod nią jakieś fundamenty.
Pocałował matkę w policzek i wreszcie się od niej odsunął. Rezydencja należała do niego, ale nie miał w tej chwili czasu, żeby zostać i w pełni ją przejąć. Czuł, jak zmęczenie, troska i niepewność zagłębiają w nim swoje pazury.
– Chodź – powiedział, oferując matce swoje ramię. – Wróćmy do Hogwartu.
Harry kiwnął głową, kiedy rozpoznał drżenie powiek Hawthorn – zdążyła przyswoić wszystkie cztery porcje eliksirów i minęło już dziesięć minut, odkąd podano jej ostatni z niebieskich – i nachylił się. Wciąż mogło dojść do jakichś uszkodzeń; możliwe, że Harry nie zdążył w porę wyciągnąć z niej srebrnej trucizny. Jeśli tak, to chciał dowiedzieć się o tym jako pierwszy. Ostatecznie ucierpiała w ten sposób przez człowieka, któremu ufała, bo Harry nie zareagował wystarczająco szybko, kiedy Lucjusz rzucił w nią serią zaklęć.
Hawthorn spojrzała na niego, jakby go rozpoznała, ale jej oczy szybko wypełniły się łzami.
– Pansy – wyszeptała.
Trucizna mogła wpłynąć na jej pamięć. Harry ponuro zmusił się do przebrnięcia przez ten wniosek i wyjścia po drugiej stronie. Żałoba w tej chwili nie pomoże Hawthorn. Możliwe jednak, że świadomość ile już wycierpiała i na ile sposobów może sobie z tym poradzić, tak.
– Pansy nie żyje – powiedział łagodnie, ściskając jej dłoń. – Pamiętasz?
Hawthorn odwróciła głowę.
– Oczywiście, że pamiętam – powiedziała. – Ale Lucjusz ponownie pokazał mi to wspomnienie... było tak silne, że nabrałam przekonania, że to on to zrobił. Właśnie dlatego tak go zaatakowałam, dlatego zdołał rzucić tę klątwę. – Urwała na moment. – Czy zostaną mi blizny?
– Jeszcze za wcześnie, żeby wiedzieć na pewno, ale nie wydaje nam się – powiedział Harry. – Przyniosłem eliksiry ze świętego Mungo, które wyleczyły zakażenie, a profesor Snape warzy obecnie kolejne, żeby pomóc ci w dojściu do siebie. Przez jakiś czas będziesz miała osłabione ramiona i barki. Madam Pomfrey wydaje się, że w żaden sposób nie wpłynie to jednak na twoją magię.
Kiwnęła płytko głową. Harry czekał, bo zauważył jak ramiona jej się spięły i wydawało mu się, że chciała powiedzieć coś jeszcze, dlatego w ogóle nie był zaskoczony, kiedy się odezwała.
– Nienawidzę Lucjusza Malfoya.
– Wiem – powiedział Harry.
– Czyżby? – Hawthorn obejrzała się na niego tak nagle, że Harry zmartwił się o jej rany i faktycznie, jedna na prawym barku rozerwała się od tego ruchu. Bez słowa rzucił na nią Integro, dzięki czemu zasklepiła się z powrotem. Hawthorn nawet nie zauważyła. – Nie wiem, czy wiesz, Harry. Czy kiedykolwiek czułeś taki rodzaj nienawiści, który wymagałby od ciebie zemsty? Bo wiem, że ją nie znosisz i bez przerwy ochrzaniasz każdego sojusznika, który ośmieli się ją poczuć.
– Czułem ją – powiedział Harry, przypominając sobie wakacje przed trzecim rokiem, kiedy jakaś jego część tak koszmarnie nienawidziła rodziców, że zostawiała po sobie śmiertelnie niebezpieczne pułapki, których zastawiania potem w ogóle sobie nie przypominał. – Ale co innego to czuć, a co innego działać zgodnie z tą emocją. Gdybyś, na przykład, po prostu uwierzyła niewymownym na słowo i momentalnie udała się do Lucjusza bez oglądania się na mnie, to kto wie, do czego by doszło? Mógłby cię zabić. Nawet, gdyby rzucił tylko klątwę Argenteus, to mogłabyś tam zginąć, zanim ktokolwiek by cię znalazł.
– Chcę go zabić.
Pasja w głosie Hawthorn była zarówno ludzka, jak i wilcza. Harry był w stanie to zrozumieć. Nie oznaczało to jednak, że uważał, że Hawthorn stała się dzięki niej nagle zdolna do wstania z łóżka i rozpoczęcia polowania na Lucjusza.
Pomógł jej ułożyć się wygodnie na poduszkach i kiwnął, kiedy posłała mu sfrustrowane spojrzenie.
– Tak, Madam Pomfrey powiedziała, że będziesz potrzebowała kilku dni odpoczynku.
Hawthorn zamknęła oczy. Harry widział, jak wycieńczenie zalewa ją niczym fala przypływu, ale nawet to nie wystarczyło do wygaszenia rozpalonej nienawiści.
– Chcę go zabić.
I zasnęła. Harry przyglądał się jej przez dłuższą chwilę w ciszy, zastanawiając co byłoby teraz dla niej najlepsze.
Nie dam jej udać się samej w trop za Lucjuszem. Nawet jeśli jest od niego potężniejsza, to będzie miał czas na przygotowanie swojej kryjówki, zupełnie jak to zrobił w rezydencji Malfoyów, może znowu wykorzystać jej wilka przeciw niej, zwłaszcza jeśli znajdzie go w okolicach pełni. Przede wszystkim pomogę jej znaleźć spokój w tym wszystkim. Nie zejdę jej z drogi tylko po to, żeby mogła bezmyślnie rzucić się w pogoń i dać się zaszlachtować. Nienawiść nie daje licencji na szaleństwo.
Odstąpił od łóżka i przeciągnął się ze zmęczeniem, wyciągając ręce nad głową tak daleko, jak tylko był w stanie. Potrzebował odpocząć. A jak się obudzi, zajmie się wszystkimi innymi sprawami.
Wiele z nich dotyczyło jego rodziców.
Ku uldze Harry'ego, wszystko wyszło tak, jak miał na to nadzieję. Kiedy wrócił do sypialni, zobaczył że Draco już głęboko spał, zmęczony emocjonalnymi przeżyciami, dzięki czemu mógł położyć się spać bez konieczności odpowiadania na kłopotliwe pytania. Zmodyfikowana wersja Tempus zabrzęczała mu w uchu cztery godziny później, więc wstał i zaczął przeglądać papiery, które Draco przyniósł ze sobą. Tak, oto książka o magii medycznej, którą Lucjusz wskazał, że może zawierać w sobie rozwiązanie na raka Jamesa.
Harry podniósł ją i wyszedł, żeby zobaczyć się z Connorem, rzucając po drodze kilka roztropnych zaklęć kameleona, żeby nikt nie zaczepił go z jakimiś pytaniami. Merlin jeden raczył wiedzieć, jakiego rodzaju plotki już zdążyły obiec szkołę, biorąc pod uwagę obecność Hawthorn w skrzydle szpitalnym, czy fakt, że Snape nie pojawił się na porannych zajęciach.
Dotarł do wieży Gryffindoru – było już po obiedzie, więc Connor powinien w niej być – i podał najnowsze hasło. Gruba Dama wpuściła go bez komentarza. Harry rozejrzał się szybko po pokoju wspólnym i zobaczył wbite w siebie, zaciekawione spojrzenia, ale ruszył przed siebie, zanim ktokolwiek zdążył wstać i zagadać; chwilę później już wchodził po schodach do sypialni chłopców z szóstego roku.
Connor leżał rozwalony na łóżku, przeglądając niespokojnie podręcznik od zaklęć i mamrocząc pod nosem. Kiedy Harry nastawił uszu, udało mu się wyłapać:
– Głupie zaklęcie przywołujące węże. Czemu nie masz takiej samej struktury, co zaklęcie przywołujące ptaki?
– Masz za sobą jedno zmaganie i z miejsca rzucasz się w paszczę kolejnego? – zapytał Harry, zamykając drzwi za sobą. – To takie dla ciebie typowe, bracie.
– Harry!
Nagle został przygnieciony do drzwi przez Connora, który skoczył na niego i mocno się przytulił. Harry ostrożnie poklepał swojego brata po plecach i odepchnął go lekko od siebie, żeby móc nabrać tchu bez gniecenia książki między nimi.
– A to za co?
– Nikt nie wiedział, co się z tobą działo! – odpowiedział Connor, łypiąc na niego. – Po obiedzie poszedłem nawet do Slytherinu, ale jeden idiota nie chciał mnie wpuścić, a drugi powiedział, że odpoczywasz i nie powinienem ci przeszkadzać. – Spojrzał z powątpiewaniem na Harry'ego. – Czy to prawda? Naprawdę odpoczywałeś i naprawdę bym ci przeszkodził, gdybym chciał się wtedy z tobą zobaczyć?
– Tak – powiedział Harry, uznając że w tym przypadku najlepiej zadziała niczym nie okraszona prawda.
Connor wyglądał na zaskoczonego.
– Och – mruknął. Szybko jednak wrócił mu rezon. – Ale wiesz! To i tak było niegrzeczne. Chociaż dobrze, że wreszcie zacząłeś o siebie dbać i odsypiasz nieprzyjemne sytuacje. Co się stało?
Harry powiedział mu tak wiele prawdy, jak tylko mógł bez zdradzania tajemnic, które nie należały do niego i pomijając informacje o ich rodzicach, bo chciał to zostawić na sam koniec. Nie przekazał Connorowi słów, które Lucjusz zwrócił do Dracona, mimo że dobrze je słyszał, ani jak ciężko tak naprawdę była ranna Hawthorn. To były ich słabości, możliwe szczerby w zbrojach i sami musieli podjąć decyzję, czy chcieli, by ktoś o nich wiedział.
Connor bladł w miarę słuchania i po drodze parokrotnie nachylał się do Harry'ego, żeby go przelotnie przytulić.
– Naprawdę cieszę się, że miałeś ich przy sobie – wyszeptał Harry'emu na ucho, kiedy historia dobiegła końca. – Cieszę cię, że tam nie zginąłeś.
– Ja też. – Harry bezmyślnie poklepał go po ramieniu, po czym odsunął się i ponownie podniósł książkę. – Connor, Lucjusz powiedział mi, jak właściwie torturował naszych rodziców. Wziął Veritaserum przed odezwaniem się, stąd wiem, że mnie nie okłamał. Jamesa przysporzył o swego rodzaju raka wywołanego magicznymi owadami. W tej książce powinniśmy być w stanie znaleźć na to lek. A na Lily rzucił zaklęcie, które wydłuży ostatnie chwile jej życia w pełną cierpienia wieczność, ale to już sam mi powiedział, jak wyleczyć. Będę jednak potrzebował w tym twojej pomocy. Choćby pod względem wsparcia moralnego. – Spróbował się uśmiechnąć, ale wiedział, że wyszło mu to mizernie i nieprzekonująco, a w chwilę potem przekonał się, że w ogóle nie powinien był tego próbować.
Connor, będąc Connorem–który–ostatnimi–czasy–zwracał–uwagę–na–niewygodne–szczegóły, uczepił się jednego zdania, od którego Harry starał się go odwieść.
– Jak właściwie wyleczyć Lily?
Harry spojrzał mu spokojnie w oczy.
– Za pomocą daru absorbere.
– Nie. – Twarz Connora nabrała koloru truskawek.
– Tak.
– Nie. – Connor nachylił się i zacisnął palce na ramionach Harry'ego niczym haki. Bolało. – Przecież już dość dla nich zrobiłeś! Ta przemowa podczas rozprawy naprawdę wystarczy. Nie chcę, żebyś ich więcej widział, Harry. Jestem pewien, że Snape się ze mną zgodzi.
Harry wzruszył ramionami, zrzucając z siebie dłonie brata.
– Może nie będę potrzebny w czasie leczenia Jamesa...
– Bo nie będziesz – powiedział Connor. – Mogę się tam pojawić i potrzymać go za rękę, czy tam zrobić co będzie trzeba.
– Ale nie sądzę, żeby istniał inny sposób na usunięcie klątwy Lily – ciągnął Harry. – Znam klątwę, która pasuje do opisu Lucjusza. Można ją stworzyć wyłącznie przez poświęcenie. Nie ma na nią kontr–klątwy i nie da się tego wyleczyć. Jestem w stanie ją usunąć tylko dlatego, że umiem osuszać magię. I dlatego to ja będę musiał się tym zająć.
Czuł się bardzo spokojny, pusty i zmęczony. Kiedy Mallory z nim rozmawiała, myślał że nie jest w stanie jej nienawidzić, bo tortury jego rodziców miały miejsce tak dawno temu. Podobnie było w przypadku Lucjusza; ból, który Harry odczuwał w imieniu Dracona i za zdradę, której doświadczyła Hawthorn, był znacznie gorszy od czegokolwiek, co czuł, ilekroć myślał o przeprowadzonych na swoich rodzicach torturach. W dodatku można było ich wyleczyć. To znaczyło, że był w stanie im pomóc, ulżyć im w bólu w ten sam sposób, w jaki starał się to robić kompletnie obcym mu ludziom. Bo jeśli faktycznie pozostawił ich za sobą, to powinni znaczyć dla niego równie wiele, co inni, przypadkiem spotkani na ulicy ludzie. A przecież Harry wyciął ich ze swojego życia. Wpuszczenie ich z powrotem nie powinno mu zaszkodzić, bo nie trafią na żyzną ziemię, na której będą w stanie zapuścić korzenie.
– Pozwól magomedykom i urzędnikom ministerstwa najpierw przyjrzeć się Lily – powiedział Connor, a Harry z zaskoczeniem usłyszał od niego błagalny ton, zamiast dalszej kłótni. – Kto wie, może jednak znajdzie się inny sposób na ściągnięcie z niej tej klątwy. Po prostu... proszę cię, Harry. Daj im chociaż spróbować.
– Niech spróbują – zgodził się Harry. – Ale jeśli nie znajdą innego sposobu, to zobaczę się z nią i zrobię co będzie konieczne, żeby ściągnąć z niej tę klątwę. Nikt nie zasługuje tak cierpieć w czasie umierania, Connor.
– Naprawdę nie zależy ci na zemście, co? – mruknął Connor.
Harry rzucił mu puste spojrzenie.
– Jeśli o nich chodzi, to wyciąłem ją z siebie – odpowiedział. – Potrzebują mojej pomocy, więc to właśnie otrzymają.
Powiedział sobie, że zrobi to, ponieważ to właśnie musiało zostać zrobione. Przeszłość należała do przeszłości i tak powinno pozostać. Tu przede wszystkim chodziło o przyszłość.
Rufus powoli odchylił się w fotelu za swoim biurkiem. Bolała go cała głowa, ale musiał przyznać, że wzięło się to z napięcia, więc nie naprawi tego zwyczajowa filiżanka herbaty, czy Percy proponujący przejęcie części roboty papierkowej.
Magomedycy badali Potterów dobry tydzień. Ostatecznie potwierdzili, że owszem, będą w stanie zrobić coś z rakiem, który stopniowo narastał w Jamesie Potterze – choć wymagało to próbki krwi od członka rodziny. Connor Potter, młodszy brat Harry'ego, już zaoferował się pod tym względem.
Ale klątwa na Lily Potter była potężna i mroczna, tego rodzaju, którego nawet rzucający nie byłby w stanie cofnąć. Musiała zostać z niej zdarta albo osuszona przez coś zdolnego do wchłaniania magii. Jeśli skarbce Departamentu Tajemnic zawierały w sobie coś takiego, to nie wspomnieli o tym Rufusowi. Poprosił niewymownych o oficjalny spis tego rodzaju artefaktów. Oczywiście, nie znalazł niczego adekwatnego.
Nawet jeśli Kamień nie chciał pogrywać z Harrym, to nie miał zamiaru mu niczego ułatwiać. Pewnie chce zobaczyć, do czego dojdzie, kiedy Harry będzie musiał znowu zobaczyć się z matką.
Rufus, oczywiście, miał własne spekulacje względem motywów Kamienia. Wydawało mu się dziwne, że tak specyficznie chciał upadku właśnie Lucjusza, zamiast po prostu informować Harry'ego o tej zdradzie. Czemu wysłał list bezpośrednio do Hawthorn Parkinson, zamiast wychodzić z założenia, że Fiona Mallory przekaże wszystko Harry'emu, który pośle informacje dalej? Przecież mogła stracić głowę i zabić Lucjusza.
Kamieniowi pewnie by to nie przeszkadzało. Ale chyba nie byłoby to równie dobre, co rozzłoszczenie Harry'ego? Po porwaniu Adalrico Bulstrode'a przez niewymownych, Harry powiedział mu, że Kamień zdawał się nim zainteresowany jako magicznym stworzeniem, którego jeszcze nigdy wcześniej nie spotkał i prawdopodobnie spróbuje przeprowadzać na nim własne eksperymenty. Zmienianie nastrojów najwyraźniej pod to podpada.
Rufus często rozmawiał z Harrym na przestrzeni ostatniego tygodnia, kiedy dyskutowali o jego rodzicach i motywach Kamienia. I przez cały ten czas w język piekły go słowa, których nie był w stanie wymówić.
Możliwe, że obrał Lucjusza na cel, ponieważ wziął udział w Rytuale Cincinnatusa.
Kamień nie był w stanie zobaczyć tego, do czego doszło w dziesiątej sali sądowej, ale był w stanie przejrzeć zapiski osłon i zobaczyć siedemnastkę, która zbliżyła się do tego poziomu ministerstwa. A może wyczuł wokół nich lśnienie przysiąg wieczystych.
Tego rodzaju knucie pewnie by wystarczyło, by zirytować Kamień. Co więcej, mógł przy okazji lśnić niewinnością i kryć wszystko pod przykrywką eksperymentowania na Harrym.
Jeśli Rufus się nie mylił, to możliwe, że w następnej kolejności spróbuje skrzywdzić innych, którzy się tam pojawili. Percy'ego. Aureliusza Flinta. Gryzeldę Marchbanks.
Rufusa.
A mimo to wciąż nie był w stanie o tym mówić, nawet westchnąć sugestywnie, bo stryczek przysięgi momentalnie zaciskał mu usta.
Zamknął oczy i odetchnął głęboko, odliczając chwile przed momentem, kiedy będzie musiał fiuknąć do Hogwartu i powiedzieć Harry'emu, że jego magia była konieczna do uzdrowienia jego matki.
– Tak.
– Nie.
– Nie ma innego wyjścia.
– Co nie oznacza, że nie możesz jej tam zostawić. Niech cierpi.
Harry podniósł brwi. Na przestrzeni ostatniego tygodnia Snape naprawdę znienawidził ten gest. Zwykle oznaczał, że Harry był zaskoczony brakiem logiki ze strony Snape'a, ale lada moment wyjaśni, czemu właściwie wszystko mogło potoczyć się dokładnie tak, jak tego chciał.
– Kiedy nie mogę – powiedział. – Już niczego dla mnie nie znaczy, jest po prostu elementem mojej przeszłości, kimś z kim się już uporałem. Muszę się do niej zbliżyć, ale jest mi już obca. Powinienem być w stanie pomóc jej w ten sam sposób, w jaki pomógłbym każdej innej osobie, a potem zostawić ją w spokoju.
– Naprawdę wydaje ci się, że tak to właśnie będzie wyglądało? – Snape zniżył lekko głos i zrobił krok w jego kierunku. – Wydaje ci się, że tak po prostu przed nią staniesz i nie odczujesz żadnych przytłaczających i obezwładniających emocji?
Ku jego zaskoczeniu, Harry wyszczerzył się. To był pierwszy uśmiech, jaki Snape zobaczył na jego twarzy już od tygodnia i wcale mu się nie podobał. Miał w sobie za dużo manii, lśnienia które zwykle kojarzył z Evanem Rosierem.
– Tak, naprawdę mi się tak wydaje – powiedział zdecydowanie zbyt radośnie. – Ostatecznie przez ostatni tydzień zajmowałem się wszystkim jak należy, Severusie, równoważyłem prowadzone obecne życie z tym, czego inni ludzie po mnie oczekują. Jadłem i wysypiałem się jak należy, prawda? Nie zaniedbywałem zajęć, czy prac domowych. Przyszedłem do ciebie, kiedy miałem problemy ze snem i przyjąłem eliksir bezsennego snu. I w międzyczasie pocieszałem Dracona i Hawthorn, a czasem nawet Narcyzę, oraz pomagałem bratu przygotować się na ponowne spotkanie z naszym tatą. Wydaje mi się, że naprawdę dobrze sobie radzę, biorąc pod uwagę, że zdrada Lucjusza mogła mnie kompletnie wytrącić z równowagi.
– Nie o tym mówię – powiedział Snape.
– W takim razie o czym pan mówi? – Harry wykonał kojący krok w jego kierunku. – Nie zrozumiem, jeśli mi pan tego nie wyjaśni.
I tu nastąpił impas, bo Snape nie był w stanie tego wyjaśnić, chyba że słowami, które brzmiały dla niego zbyt ckliwie. Chciał, żeby Harry... no, żył, tak by to pewnie ujął, tylko że Harry już to robił. Nie dopuszczał do tego, żeby zdrada Lucjusza, albo nadciągające spotkanie z Lily Potter, zbyt długo zajmowały mu głowy. Pracował nad tym, jak pracowałby nad każdym problemem, identyfikował w sobie oznaki obsesji i radził z nimi. Z tego, co Snape się orientował, nawet prowadził dalej swoje badania horkruksów i wyzwalania testrali. Nie załamał się i nie uwiesił straceńczo na jednej sprawie, jak to zwykle robił w przeszłości. Nic dziwnego, że Harry miał wrażenie, że martwiący się o niego ludzie martwią się o nic.
Ale czegoś w tym wszystkim brakowało, a Snape nie był w stanie tego konkretnie określić. Czy też, był, ale tylko słowami, które wyrażałyby zbyt wiele sentymentu, przy którym nie czułby się komfortowo.
– Wie pan – powiedział Harry, najwyraźniej mając wrażenie, że minęło już dość czasu i prawdopodobnie Snape jednak się nie odezwie – jeśli potrzebuje pan pomocy, to wystarczy poprosić. – Sięgnął ku niemu i ścisnął mu pocieszająco ramię, po czym ruszył do drzwi.
Snape wreszcie odnalazł język w gębie.
– Harry, nie spotkasz się z Lily Potter, żeby ją wyleczyć.
Harry zatrzymał się, ale nawet na niego nie obejrzał.
– A jak niby ma pan zamiar mnie przed tym powstrzymać?
Nie przypominam sobie, żeby wcześniej mnie pytał o coś takiego. Ale Snape zachował spokój nawet w obliczu prowokacji.
– Jestem twoim legalnym opiekunem – powiedział. – Jeśli ci mówię, że nie wolno ci iść, to ci nie wolno, Harry.
Harry westchnął i obrócił się do niego.
– W ten sposób na pewno mnie pan nie powstrzyma...
– Severusie.
– Nie mam ochoty się tak teraz do pana zwracać. Nie ma pan prawa mi rozkazywać. – Harry przechylił z namysłem głowę. – Myliłem się co do testrali. To był błąd i przyznałem się do tego. Ale pod tym względem czekałem już tydzień. Nie znaleźli innego sposobu na wyleczenie jej. Jeśli ją tak zostawię, to zostanę ukarany świadomością, że jeśli umrze, to zrobi to w cierpieniu i bólu, którym mogłem zapobiec. Próbowałem to załatwić dorosłymi sposobami, delegowaniem i poleganiem na innych, ale tym razem nie zadziałało. Nie ma pan prawa mi tego zakazywać.
Te słowa zostały wypowiedziane tonem, który zdawał się być niższy od normalnego głosu Harry'ego, a niektóre kamienie wokół Snape'a zrobiły się biało–niebieskie od szronu. Zmusił się do sztywnego pochylenia głowy, ale nawet na chwilę nie oderwał wzroku od Harry'ego.
– Przyjdź do mnie, kiedy będziesz chciał o tym porozmawiać – powiedział.
Harry odprężył się i szron zniknął.
– Raczej tego nie zrobię, proszę pana – powiedział. – Chcę jej pomóc i mieć to z głowy, dzięki czemu będę mógł się czym prędzej pozbyć tych emocji. Ale dziękuję za ofertę. Będę o niej pamiętał.
Wyszedł i w pięć minut później Snape znalazł idealne słowa, którymi powinien był go zagiąć.
Harry wyraźnie wściekle oklumentował, żeby poradzić sobie bez padania ze zmęczenia. Zwykle, biorąc pod uwagę wszystko, co miał na głowie, Snape by to aprobował. Z całą pewnością było to lepsze od opadania z sił przez żałobę i poczucie winy, jak to miało miejsce po zabiciu kilkunastu dzieci uwięzionych pod siecią życia.
Ale oklumencja oznaczała, że Harry wciąż nie stawił czoła swoim emocjom. Jeśli jego życie faktycznie było tak zintegrowane i pełne, jak udawał, to powinien bez problemu się z tym uporać i dalej wszystkim zajmować.
Ale w tym punkcie Snape natrafił na ścianę hipokryzji, bo przecież sam tego zwykle nie robił, prawda? Zwykle jego jedynymi aktywnościami w ciągu dnia było jedzenie, spanie, warzenie eliksirów, nauczanie i sprawdzanie wypracowań, przez co zwykłymi dla niego emocjami była złość i rozgoryczenie.
Mam nadzieję, że ktoś mu o tym powie, pomyślał, pocierając lewe przedramię; koszmarnie go piekło od rana. Bo ode mnie raczej nie przyjmie tego za dobrze.
– Może zaboleć – powiedziała uzdrowicielka Connorowi.
Connor wiedział, co to oznacza. Rzeczy, które mało bolały w oczach lekarzy i rodziców, bolały jak diabli w oczach dzieci. Dlatego zebrał się w sobie na intensywny ból w ten sam sposób, w jaki Peter go do tego wyćwiczył zeszłego lata i był zaskoczony, kiedy poczuł tylko lekkie ukłucie, z którego uzdrowicielka zaczęła pobierać krew. Ciecz przelewała się strużkami przez powietrze, śledząc ruchy jej różdżki, a Connor, zafascynowany wbrew sobie, przyglądał się wszystkiemu intensywnie, kiedy łagodnie kierowała ją do przygotowanej wcześniej fiolki. Wtedy szepnęła „Integro" w kierunku jego ramienia, a niewielka ranka momentalnie się zamknęła.
– Tylko tyle krwi ode mnie potrzebujecie? – Connor przechylił głowę, żeby przyjrzeć się fiolce. Wydawała się ogromna, kiedy uzdrowicielka pokazała mu ją po raz pierwszy, ale teraz aż nie był w stanie uwierzyć, że tak niewielka ilość wystarczy, by wyleczyć Jamesa z raka.
– Zwielokrotnimy jej ilość i upewnimy się, że będzie się multiplikowała dalej po znalezieniu w ciele. – Magomedyczka uśmiechnęła się do niego. Była niską kobietą o ciemnych włosach, które przypominały Connorowi jego własne, i jasnoniebieskich oczach, przez które jej twarz wydawała się rozmyta, ale i tak niezmiennie miła. Nad sercem nosiła okrągłą plakietkę, która przedstawiała ją jako Betsy... jakąśtam; Connor nie był w stanie rozczytać nazwiska. – Dlatego nie, nie potrzebujemy jej zbyt wiele. Zupełnie, jakbyś zostawił gdzieś dwie myszki i po powrocie znalazł całą kolonię.
– Tak długo jak myszki były samcem i samicą – zauważył Connor.
Betsy zaśmiała się.
– No tak, to prawda. – Podniosła wzrok, kiedy otworzyły się drzwi do tego niewielkiego, pozbawionego okien, białego pokoju, w którym się znajdowali, mając do tej pory za towarzystwo wyłącznie portret nadętego, starego czarodzieja. – A oto i twój ojciec.
Connor spiął się, ale odpuścił sobie poprawienie jej, że nazywał ojca „Jamesem" i w żaden inny sposób. Parokrotnie słyszał w ostatnim tygodniu, jak Harry nazywał go „tatą", ale ilekroć próbował go o to zapytać, Harry za każdym razem twierdził, że to nic nie znaczy. A kiedy Connor spróbował wygłosić obiekcje względem wyleczenia Lily za pomocą mocy Harry'ego, Harry po prostu przyglądał mu się cierpliwie, póki Connor nie rezygnował.
Z Jamesem do pokoju weszło dwóch magomedyków i dwóch aurorów. Connor nie pojmował, po co mu taka obstawa; Jamesa pozbawiono magii, więc przecież nie mógł złapać czyjejś różdżki i komuś zagrozić.
Do tego wyglądał po prostu żałośnie, kiedy tak szedł między aurorami z pochyloną głową, jakby miał nadzieję, że lada moment nadejdzie chwila, kiedy już nigdy więcej nie będzie musiał jej podnosić. Był znacznie chudszy, niż Connor pamiętał, a jego skóra była trupio blada, jak Connora kiedyś, kiedy się ciężko pochorował jak był mały i musiał przeleżeć w łóżku przez miesiąc, tylko gorzej. Włosy miał sztywne od łoju i potu.
– Przecież prosiłam, żeby był czysty – powiedziała Betsy, brzmiąc na lekko zirytowaną. Machnęła różdżką i nagle włosy i ręce Jamesa zrobiły się czyste.
Poderwał wtedy wzrok i zamarł, kiedy zobaczył, że Connor mu się przygląda. Connor nie odwrócił wzroku. Podejrzewał, że uzdrowiciele nie powiedzieli Jamesowi, z kim się dzisiaj spotka.
– Synu? – wyszeptał James.
– Connorze – powiedział z uporem Connor, krzyżując ręce na piersi.
Jeden z medyków wyglądał, jakby chciał o coś zapytać, ale Betsy uciszyła go łypnięciem.
– Proszę siadać, panie Potter – powiedziała i poklepała drewniany stołek przed sobą.
Ostatecznie aurorzy musieli zaprowadzić do niego Jamesa; nie był w stanie przestać przyglądać się Connorowi. Connor patrzył na niego ze spokojem. Czuł zahartowane współczucie i pewnego rodzaju satysfakcję. James płacił za to, że był tchórzem, hipokrytą i kimś, kto z uporem odmawiał zrobienia czegoś z ludźmi, którzy znęcali się nad jego synami, mimo że przez cały czas o wszystkim wiedział. Connor podejrzewał, że nie mógł niczego więcej oczekiwać.
Betsy posadziła Jamesa i podniosła fiolkę z krwią Connora. Machnięciem różdżki nacięła Jamesowi ramię – wzdrygnął się – po czym przycisnęła w tym miejscu fiolkę i wymówiła cichą i śpiewną inkantację. Connor wyciągał szyję, ale nie był w stanie zobaczyć wpływającej do rany krwi, wiedział tylko, że w jednej chwili fiolka lśniła czerwienią, a w następnej już nie.
Betsy wyleczyła ramię Jamesa, po czym rozpoczęła kolejną, śpiewną inkantację, tym razem znacznie dłuższego zaklęcia. Connor nie był w stanie nadążyć za jej łaciną, więc nawet tego nie próbował. Zauważył, że aurorzy rozmawiali cicho między sobą. Betsy zamknęła oczy i kompletnie otoczyła się kokonem zaklęcia, więc pewnie w ogóle nie zwróciła na to uwagi.
James chyba też to zauważył.
– Jak ci się żyje, Connor? – zapytał.
Connorowi przyszło do głowy, że może powinien skłamać, jakoś go ukarać, ale nie znał Jamesa na tyle dobrze, żeby wiedzieć, jak to właściwie zrobić. Mógł się zmienić w czasie spędzonego półtora roku w Tullianum, nawet jeśli nie świadczyła o tym jego skulona postawa.
– Cicho – powiedział po prostu. – Voldemort nie atakował od letniego przesilenia.
– Dzięki Harry'emu?
– No. – Connor nie był w stanie powstrzymać się przed wbiciem w tym miejscu szpili. – Wyciął mu dziurę w magicznym rdzeniu i przegonił z pola bitwy. Wychowałeś naprawdę bohaterskiego syna jak na kogoś, kto w ogóle nie miał udziału w wychowaniu go.
James zadygotał i przesłonił oczy ręką, której Betsy nie ruszyła.
– Przestań, Connor – wyszeptał. – Nie masz pojęcia, jak teraz wygląda moje życie. Straciłem magię, mój umysł został zaatakowany przez wizje wywołane Capto Horriferem Dumbledore'a, a potem mijały całe dnie, tygodnie i miesiące, kiedy nie miałem nic do roboty, poza gapieniem się w ściany celi i myśleniem.
Connor uśmiechnął się.
– Cóż. Skoro miałeś tak wiele czasu, to może w twojej głowie zagościła choć jedna oryginalna myśl.
– Czemu musisz być aż taki okrutny? – wyszeptał James, ale w tych słowach nie było krzty ducha.
– Bo sam nie byłeś w stanie powstrzymać się przed okrucieństwem – powiedział Connor, czując jak frustracja zaczyna się w nim przelewać. – Może gdybyś choć raz okazał, że żałujesz tego, jak zachowywałeś się przy Harrym, choć raz, to może nie czułbym się teraz, jakby powinienem cię kopać, jak już leżysz ranny na ziemi. Zamiast tego zeznawałem przeciw tobie, widziałem na własne oczy, jak odbierali ci magię i ani razu tego nie żałowałem.
Wreszcie James na niego spojrzał.
– Czyli, według ciebie, wychowałem bohatera i dumnego, bezmyślnego i okrutnego młodego człowieka.
Connor wywrócił oczami.
– Nie schlebiaj sobie. Obaj wiemy, że to Lily miała więcej wspólnego z tym, jak zostaliśmy wychowani, nie ty.
– Ale czy nie żałujesz swojego dzieciństwa, że tak raptownie dobiegło końca? – James nachylił się do niego tak bardzo, jak tylko mógł, brzmiąc na rozochoconego. – Nie żałujesz, że to wszystko nie pozostało takie, jakim było, złote i nieskażone. Czy nigdy... – Urwał i kontynuował po przełknięciu śliny. – Czy zawsze we wspomnieniach nazywasz mnie Jamesem? Nigdy tatą?
Connor zrozumiał wreszcie, czego James od niego chciał. Po wylądowaniu w Tullianum stracił wszelkie poczucie człowieczeństwa; przedstawiono mu zbyt wiele niepodważalnych dowodów, że był tchórzem, cieniem człowieka i ojcem, który zaniedbywał swoje dzieci, a nie bohaterem, jakim zawsze chciał być. Gdyby ktoś spoza więzienia wciąż pamiętał go jako bohatera, to może zdoła zachować choć odrobinę godności, kiedy będzie wracał do celi.
Odwal się, darze zauważania, pomyślał Connor, mając gorączkową nadzieję, że tym razem go posłucha.
Miał wybór między powiedzeniem białego kłamstwa, które ulży nieco Jamesowi w bólu, albo prawdy, która będzie zgodna z rzeczywistością, ale odniesie efekt tortury. Nie, nie myślał o swoim ojcu jak o ojcu. Bardzo ciężko pracował nad usunięciem z siebie wszelkich śladów emocji, którymi kiedyś darzył Jamesa w ten sam sposób, w jaki musiał usunąć wszelkie ślady zazdrości o Harry'ego. Harry nie potrzebował zazdrosnego brata. Connor nie potrzebował załamanego ojca, uwieszającego mu się na szyi. I nawet nie uważał swojego dzieciństwa za jakąś idyllę. Jakżeby mógł? Musiał przeszukać każde wspomnienie na okoliczność ukrytych oznak znęcania się, prawdy, która była tam nawet, kiedy nie zwracał na nią uwagi... zwłaszcza tej, na którą nie zwrócił wtedy uwagi.
Connor zacisnął dłonie ramionach. Jeszcze rok temu powiedziałby tę prawdę bez wahania, ale rok temu jego gniew wciąż płonął jasno i mocno.
Sumienie przemówiło w nim głosem Hermiony, sugerując że kłamstwo to nie to samo, co odnowienie relacji z Jamesem.
Connor westchnął.
– No, czasem dobrze wspominam swoje dzieciństwo – powiedział, a twarz Jamesa pojaśniała niczym fajerwerk na niebie, wybuchający zaraz po ogłoszeniu śmierci Voldemorta, która zakończyła Pierwszą Wojnę.
– A ja? – zapytał ochoczo. – Jak mnie nazywasz w swojej głowie?
Kłamstwo nie było w stanie ponieść go gdziekolwiek dalej.
– James – powiedział mu Connor.
Być może powiedziałby coś jeszcze, ale nagle litania Betsy doszła do zenitu i Connor zobaczył, jak jej magia wznosi się i przetacza z rykiem przez Jamesa, zamykając go w czymś na kształt tornada. Po drodze zahaczało o nacięcie na ramieniu Jamesa. Tornado było złote i niosło w sobie połamane, czarne ciała owadów. Connor skrzywił się. Pomysł Lucjusza był naprawdę obrzydliwy. A słusznym z mojej strony było pojawienie się i zaoferowanie swojej krwi, dzięki której James przeżyje.
Powinien gapić się w ścianę swojej celi przez tak wiele lat, jak to możliwe.
Betsy machnęła jeszcze parę razy różdżką, po czym kiwnęła rześko do aurorów.
– Po wszystkim. Możecie zabrać go z powrotem do ministerstwa.
James starał się opierać, kiedy go podnoszono, ale jeden z aurorów mruknął skuteczną klątwę paraliżującą, przez co James osunął się na podłogę. Connor był z tego rad. Nie chciał wiedzieć, co jeszcze mógłby usłyszeć w tym momencie od człowieka, którego kiedyś nazywał swoim ojcem.
Kłamca, wyszeptało jego sumienie.
Ale Connor już wystarczająco często słuchał się go tego dnia, więc teraz postanowił je zignorować.
Harry miał nową sztuczkę na uporanie się ze swoją matką. Zatopił emocje na samym dnie basenów oklumencyjnych, po czym przesłonił ich powierzchnię gęstą mgłą, na którą nałożył miękki materiał, aż w końcu nie czuł powierzchownie niczego poza lekką sugestią współczucia. Podobnie by się czuł, gdyby zobaczył umierającego na ulicy psa. Był gotów, kiedy aurorzy otworzyli drzwi i zaprosili go do środka.
Snape zaproponował, że może z nim przyjść. Draco zażądał, że ma przyjść tu z nim. Harry odmówił obydwu. Aurorzy wystarczą za towarzystwo i ochronę w razie, gdyby Lily spróbowała czegoś z desperacji, a nie sądził, żeby Snape czy Draco zdołali opanować impuls naskoczenia na nią z byle powodu, co tylko jeszcze bardziej by ją zestresowało.
Draco się z nim o to kłócił bardzo długo i z pasją. Cóż. A przynajmniej pasja była jednostronna. Słowa też. Harry po prostu siedział i przyglądał mu się spokojnie. Wreszcie Draco wybiegł i wrócił po jakimś czasie z twarzą pokrytą śladami łez i położył się sztywno spać, obrócony plecami do Harry'ego. Następnego ranka Harry ze spokojem porozmawiał z nim o Lucjuszu i wszystkich problemach, z którymi Draco zmagał się w świetle jego zniknięcia.
Istniały pewne problemy, które ludzie nosili w sobie, a Harry mógł okazać im wyłącznie wsparcie. Ale też istniały takie problemy, którymi musiał zająć się sam.
Cela była praktycznie pozbawiona czegokolwiek. Stało w niej łóżko, kibelek i stolik, na którym aurorzy stawiali posiłki dla Lily. Nic więcej. Żadnych książek, „Proroka Codziennego", obrazów. Najwyraźniej więźniowie mieli po prostu w nich leżeć plackiem i gapić się na sufit, póki nie oszaleli.
– Tam siedzi – powiedział auror, który go tu sprowadził, co, według Harry'ego, było całkowicie zbędnym komentarzem. Zamknęli drzwi i stanęli przed nimi, zostawiając Harry'ego z matką.
Zmieniła się, oczywiście, pobladła, ale niespecjalnie schudła. Jej zielone oczy były przytłumione, przeszklone. Kiedy podniosła wzrok i spojrzała na niego, Harry nie był pewien, czy naprawdę go widziała. Kiedy schodził z aurorami do Tullianum, powiedzieli mu, że jego matka ucierpiała od Capto Horrifera Dumbledore'a. Magomedycy pracowali nad jego matką przez wiele miesięcy, póki nie upewnili się, że nabrała dość poczytalności, by można było zostawić ją samą i nie będzie w tym czasie bełkotała do siebie, albo rozrywała sobie skóry.
– Harry – wyszeptała.
Cóż. To jakiś postęp. Jeszcze nie spróbowała wybiec z pomieszczenia z wrzaskiem, jak Harry'emu się wydawało że mogłaby, biorąc pod uwagę jak strasznie kiedyś bała się jego magii. Kiwnął głową.
– Lily – powiedział. – Przyszedłem cię wyleczyć. Magomedycy rozmawiali o tym z tobą, prawda? O klątwie, którą Lucjusz na ciebie rzucił?
Przytakiwała szybko i zbyt długo, a potem przerwała sama sobie gwałtownym, bezsensownym poderwaniem głowy. Jej oczy nie przestawały po nim wędrować.
– I chcesz mnie wyleczyć – wyszeptała. – I nie jesteś Mrocznym Panem.
– Nie, nie jestem. – Harry zdawał sobie sprawę, że pewnie będzie chciała porozmawiać o czymś osobistym. Postanowił odpowiadać jej krótko i kojąco, ale w miarę możliwości wymijająco. Przymrużył oczy i wokół niej utworzyła się ciemna skorupa magii. – Czy możesz przesunąć się w kierunku wezgłowia, proszę? – zapytał, wskazując je gestem. – W ten sposób łatwiej mi będzie zobaczyć owijającą się wokół ciebie magię.
Lily przegramoliła się po łóżku, wciąż nie odrywając od niego wzroku.
– I masz już drugą rękę – powiedziała.
– Tak – powiedział Harry, powstrzymując pokusę dodania, że otrzymał ją od Śmierci. Nie chciał rozmawiać z nią o niczym osobistym. Niby czemu miałby? Nie powiedziałby prawdy nikomu, kto by tak po prostu skomentował jego dłoń, a nie znał go osobiście, a właśnie w tej pozycji znajdowała się dla niego Lily. Ponownie przyjrzał się ciemnej skorupie magii i kiwnął głową. Byłoby ciężej, gdyby wciąż była czarownicą, ale w tej chwili wokół jego matki nie unosiło się nic poza tym nieprzyjemnym ostrzem. Harry nie musiał go odczepiać od żadnej mocy. Wystarczy, że ją przełknie.
– Stałeś się nowym człowiekiem – wyszeptała Lily. – Czy to znaczy, że zmieniłeś swoje podejście do mnie?
Harry praktycznie czuł, jak aurorzy spinają się za nim. Mieli go ochronić przed fizycznymi atakami ze strony Lily, ale wyglądało na to, że Scrimgeour ostrzegł ich również przed psychicznymi. Po raz kolejny ulżyło mu, że nie było z nim Snape'a i Dracona. Ci to już próbowaliby wyciągnąć go na siłę z pokoju.
– Nie – powiedział, otwierając paszczę.
Jak tylko to zrobił, Lily zawyła, kuląc się i wciskając w poduszki, obejmując głowę rękami.
Harry westchnął i zerknął na aurorów.
– Jak myślicie, co powinienem zrobić? – zapytał, ostrożnie zamykając dar absorbere. – Wygląda na to, że boi się, że pożrę jej magię, mimo że nie ma już niczego do stracenia.
– Możemy ją przytrzymać w miejscu – zaoferowała krzepka aurorka, która Harry'emu wyglądała na krewną Millicenty. Spojrzała na Lily, jakby naprawdę podobałoby jej się złapanie jej za nadgarstki i przytrzymanie jej ich nad głową.
– W miarę możliwości wolałbym tego uniknąć. – Harry pokręcił lekko głową. – Może uda mi się ją przekonać. – Ponownie spojrzał na Lily. Opuściła już ręce i patrzyła to na niego, to na aurorów. – Nie osuszę cię z magii – powiedział, starając się mówić tak kojąco, jak tylko był w stanie. – Nie jesteś czarownicą. Nie masz niczego do stracenia. A ja tylko chcę wyciągnąć z ciebie klątwę, która w przyszłości wywoła u ciebie wiele cierpienia.
– Mo–mogę ci na to pozwolić. – Lily po raz kolejny kiwnęła szybko i niepewnie głową. – Jeśli... – Urwała i przygryzła wargę.
– Tak? – Harry nachylił się zachęcająco. – Co się stało? Czego byś chciała?
– Żebyś rozmawiał ze mną, kiedy będziesz to robił – powiedziała Lily.
Harry przełknął przekleństwo i upchnął złość z powrotem w basenie oklumencyjnym. Psiakrew. Cóż. Miał wrażenie, że Lily doskonale wiedziała co robi. Rozczarował ją, statecznie nie dając się wciągnąć w osobistą rozmowę, dlatego teraz chciała jakiejś nagrody w zamian za grzeczne zachowanie.
Harry wzruszył ramionami i powiedział sobie, że przecież nie ma w nim emocji wobec Lily. Mógł do niej mówić, jeśli tego właśnie od niego chciała. Póki co nie zapytała o nic strasznego.
– Nie ruszaj się – powiedział i po raz kolejny skupił się na mrocznej skorupie. Lily i tak wzdrygnęła się, choć tym razem zrobiła to zanim jeszcze otworzył paszczę absorbere. Harry'emu wydawało się, że jednak nie była w stanie tego wyczuć; prawdopodobnie oceniała to po intensywności jego miny.
– Gdzie teraz jest Voldemort? – zapytała.
– Ranny – mruknął Harry. Pociągnął i pierwsza część klątwy złuszczyła się i podleciała do niego. Skrzywił się. Smakowała obrzydliwiej nawet od magii śmierciożerców, którą pożarł niemal rok temu. – W zeszłym roku wyciąłem mu dziurę w magicznym rdzeniu. Ukrył się gdzieś i prawie od roku nie wykonał żadnych ruchów. Wszyscy śmierciożercy wtedy zginęli poza moimi sojusznikami, Indigeną Yaxley i Evanem Rosierem.
Cisza. Miał wrażenie, że przyglądała mu się w szoku. Nie miał jednak zamiaru zerknąć na jej twarz, żeby to sprawdzić.
– Nigdy bym nie pomyślała... – wyszeptała Lily. Odchrząknęła jednak szybko. – Czy Connor ci pomógł?
– Tak. – Harry naruszył skorupę w najsłabszym miejscu i mruknął z satysfakcją, kiedy ogromna jej część oderwała się i pomknęła w dół gardzieli.
– Jak ci pomógł?
– Rzucił swoje przymuszenie na grupę śmierciożerców, którzy przynieśli akwarium pełne syren. Gdyby nie on, zdołaliby przymusić większość ludzi w Hogwarcie, a Merlin jeden wie, co Voldemort zrobiłby z taką ilością zakładników. – Harry przymrużył oczy i wreszcie udało mu się wyskubać kolejny luźny element klątwy. Ten kawałek starał się przed nim uciec, jakby mroczna magia zdawała sobie sprawę z tego, co robił i wcale nie podobała jej się idea pożarcia, ale i tak ją złapał i rozpuścił. Jego własne granice poszerzyły się. To był niespodziewanie ciężki posiłek, ale Harry odrzucił od siebie ideę zamknięcia daru absorbere i pozwolenia mu na przetrawienie. Nie chciał spędzić zbyt wiele czasu w celi Lily, bo...
No, dlatego, że ponieważ.
– Chcę wiedzieć więcej – zachęciła go Lily. – Czy zbliżyłeś się jakkolwiek do spełnienia przepowiedni? Czy skorzystałeś przy tym z mojego treningu? Czy nie przyszło ci nigdy do głowy, że może jednak mieliśmy rację, że cię tak wychowaliśmy?
– Nie, tak i nie wiem, czy mieliście rację, czy nie. – Reszta klątwy, niestety, zdawała się nie mieć żadnych słabości i najwyraźniej nie ucierpiała tylko dlatego, że Harry znalazł słabe punkty w innych kawałkach. Próby wchłonięcia jej były niczym ślizganie się po pokrytym lukrem cieście. Musiał przywalić w nią parę razy, zanim wreszcie zobaczył, jak przebiegają przez nią pęknięcia. Wyglądało na to, że jeśli podąży za ich wzorem, to znajdzie środek i zerwie wszystkie odłamki.
– Harry. Spójrz na mnie.
Harry westchnął i spojrzał jej w oczy.
Ku jego przytłumionemu zaskoczeniu, były one szeroko otwarte i pełne łez.
– Naprawdę cię kochałam – wyszeptała Lily. – Kiedy nic się nie zmieniało, kiedy nie przyszedłeś mnie zabić nawet po tej przerażające wizji... i kiedy dowiedziałam się, że to właśnie Albus ją przysłał... – Urwała ze szlochem. – Miałam mnóstwo czasu, żeby to wszystko przemyśleć, Harry. I przyszło mi do głowy, że chyba po prostu nie wyraziłam mojej miłości we właściwy sposób. Ale nawet tego nie byłam pewna. Być może wyniknęło z tego wystarczająco wiele dobra, że przytłoczyło ono wszelkie zło. Skąd mogłam wiedzieć, skoro nie chciałeś tu przyjść i porozmawiać ze mną?
Harry zmarszczył lekko brwi z frustracji. Miała prawo poprosić go o leczenie i nawet komfort, skoro tak strasznie bała się jego daru absorbere. Nie miała prawa prosić o nic innego.
Rozerwał resztę klątwy, posyłając swoją magię przez pęknięcia w czarnej skorupie. Zalśniła i przeszła po niej zmarszczka, po czym wreszcie puściła swoją ofiarę. W kierunku Harry'ego pomknęły płatki w kolorze indygo, więc złapał je, poszerzając „paszczę" swojego daru tak szeroko, jak tylko mógł. Przełknął ten odstręczający smród, starając się nie krzywić.
– Harry – wyszeptała Lily.
Był tak zajęty porządkowaniem tej nowo zaabsorbowanej magii, że nie był w stanie odpowiedzieć.
– Żałuję, że to wszystko tak się ułożyło – powiedziała Lily piskliwie. – Żałuję, że nie zdołałam okazać ci swojej miłości na sposoby, które pomogłyby ci w nadchodzących bitwach i jednocześnie cię nie osłabiały. Żałuję, że nie zrozumiałam odpowiednio przepowiedni, że to ty jesteś Chłopcem, Który Przeżył. Żałuję, że okłamywaliśmy Connora. Żałuję, że Albus okazał się takim, a nie innym człowiekiem. Żałuję nawet, że okłamywałam Jamesa. I chyba nawet żałuję, że mój trening okazał się... no, powiedzmy, znęcaniem. – Nachyliła się do niego. – Ale żeby się o tym upewnić, potrzebuję dowiedzieć się, co ci właściwie pomogło, a co zaszkodziło. Czy mógłbyś tu jeszcze wrócić i porozmawiać ze mną, Harry? Czy możesz to dla mnie zrobić?
Harry zawahał się. Może się zmieniła? Brzmiała, jakby przynajmniej podważała niektóre ze swoich przekonań, między innymi te głęboko w niej zakorzenione, które od zawsze brała za pewnik. Jeśli prosi go o nową relację, której fundację zbudowano by na wypalonym i posolonym gruncie...
A co, jeśli nie chcę się wysilać i czegokolwiek tam budować?
Harry powstrzymał się przed próbą wykonania kroku w jej stronę. Serce biło mu głośno w uszach, a pęknięcie w jednym z basenów posłało kilka emocji na wierzch.
Nie chcę tego. W dupie mam, czy się zmieniła. Już za późno. Chcę stąd po prostu wyjść i wrócić do życia, w którym jest dla mnie kimś obcym i nie ma żadnej mocy nad tym, czy gdzieś zwyciężę, czy polegnę.
Związał szybko swoje emocje, zanim wyrwały mu się spod kontroli i ukłonił się lekko i chłodno przed Lily. Następnie obrócił do drzwi.
– Harry? – Usłyszał szelest pościeli pod jej palcami, kiedy przeszła na czworaka na drugi koniec łóżka. – Harry! Proszę, powiedz mi, odpowiedz tylko na jedno pytanie. Czy ci bardziej pomogłam, czy zaszkodziłam? Czy muszę to nazywać znęcaniem?
Och, jak strasznie jakaś jego część pragnęła, żeby się obrócił i zaczął wrzeszczeć, że oczywiście, że się nad nim znęcała i jak strasznie musiała być tępa, że wciąż tego nie pojmowała, że po raz kolejny błądziła po labiryncie, szukając wymówek, które pomogłyby jej wytłumaczyć coś niewybaczalnego...
Ale gdyby to wszystko wykrzyczał, to tylko udowodniłby, że tak naprawdę wcale nie przegonił jej ze swojego serca i jednak powinien był przyprowadzić dzisiaj ze sobą Dracona i Snape'a. A to nie była prawda.
Dlatego wyszedł z aurorami, zamknął drzwi przed jej nawoływaniami i ruszył z nimi głównym korytarzem Tullianum, mijając po drodze zamknięte cele kryminalistów, którzy może i powinni otrzymać drugą szansę, a może i nie.
Może i zdołałby zbudować z nią jakąś relację, gdyby tylko się postarał. Może nawet pogodziliby się w jakiś sposób, stworzyli coś nowego.
Ale Harry wiedział, że dziewięćdziesiąt procent tego obowiązku spadłoby na niego, co przeszkadzałoby mu w prowadzeniu innych relacji w jego życiu, które wreszcie poukładały się tak, jak tego od nich pragnął.
Dlatego wyszedł z Tullianum i ją tam zostawił.
