Rozdział osiemdziesiąty siódmy: Głóg, smocze rączniki i bratki

Rufus z frustracją przeczesał palcami włosy. Następnie spróbował je jakoś przygładzić, bo i tak wyglądały jak lwia grzywa, a on je w dodatku przyspał, przez co teraz sterczały w dziwnych miejscach. Nie miał czasu na rzucenie zaklęć prostujących włosy, bo Hope obudziła go nagle swoimi wieściami, przez które musiał skorzystać z tego samego połączenia fiuu, żeby wbiec do gabinetu.

Nie przypominam sobie, żeby maj był jakimś miesiącem nawarstwiających się kryzysów, pomyślał, tłumiąc ziewnięcie. Z drugiej strony to dopiero mój trzeci maj na stanowisku ministra. Może miesiące robią to na zmianę.

Usiadł i wziął głęboki oddech. Nie mógł pozwolić swojemu umysłowi na takie swobodne wędrówki. Musiał utrzymać go klarownym i skupionym, żeby podejść na poważnie do tego problemu.

Był nim wycinek artykułu „Proroka Codziennego" – artykułu, którego Prorok jeszcze nie opublikował. Najwyraźniej ich dziennikarka, młoda, bystra mugolaczka, która chyba pragnęła stać się kolejną Ritą Skeeter, odkryła coś diametralnie odmiennego od tego, czego się po niej spodziewano, przez co wysłano mu ten artykuł jak tylko skończyła go pisać.

WILKOŁACZE SPOŁECZEŃSTWA „WPUSZCZAJĄ ŚWIATŁO DNIA"

Świadomość mugoli to „stado przyszłości".

Autor: Irene Fairchild

Z tego, co Rufusowi było wiadomo, Fairchild została wysłana do napisania raportu o wilkołaczych stadach w Londynie i sposobach, na jakie dochodzi do ich integracji z magicznym społeczeństwem. Prorok ewidentnie spodziewał się historii pełnej negatywnych anegdot, paru pozytywnych i nie uważali tego za zbyt niebezpieczny reportaż, bo Fairchild przydzielono do niego na długo przed pełnią.

Zamiast tego odkryła, że wilkołacze stada w Londynie nawiązywały kontakty z mugolami – zwłaszcza z mugolskimi rodzinami, w których kogoś ugryziono, albo młodzieżą, najwyraźniej przekonaną, że powinna podążać za śladami magii nawet do jej najbardziej niebezpiecznych i ciemnych zakątków. Fairchild twierdziła, że kilka stad prowadzonych przez alfy „o ptasich imionach" przyjmowały nawet mugoli, którzy prosili o ugryzienie.

Rufus osobiście nie znał nikogo na tyle szalonego, żeby pragnął klątwy likantropii. Był z tego rad.

A mugole, którzy przedzierali się stopniowo do czarodziejskiego świata... nie rozumiał ich i czuł się pod ich względem bezsilnie. Przecież przynajmniej część z nich musiała obawiać się magii? Wystarczyło pouczyć się chwilę historii, żeby się o tym przekonać, a Rufus to właśnie zrobił, włącznie z tymi elementami, których nie nauczano w Hogwarcie, bo nie chciano traumatyzować delikatnych, młodych umysłów. Od kiedy mugolscy nastolatkowie stali się tak strasznie zdesperowani, żeby poznać czarodzieski świat, że woleli biegać na czterech łapach i patrzeć, jak ludzie machają różdżkami, zamiast oglądać telewizję, czy tam co tam jeszcze mugole mogli robić w swoim wolnym czasie?

Migrena Rufusa rosła w miarę, kiedy zastanawiał się nad międzynarodowym wymiarem tego problemu. Inni ministrowie niebawem się z nim skontaktują, pytając uprzejmie, czemu Brytania znowu zdawała się mieć problem z utrzymywaniem Międzynarodowego Kodeksu Tajności. Harry walczył nad Londynem ze smokiem, w przeciągu roku Tamizę dwukrotnie zaatakowały syreny, a teraz jeszcze wilkołaki. A to były tylko najgorsze wykroczenia. Zawsze istniały jeszcze pomniejsze, jak czarodziej, który stracił panowanie nad sobą i przeklął jakiegoś mugola, albo dziecko bezmyślnie wyleciało na miotle poza strefę bezpieczeństwa. Obliviatorzy zawsze byli zajęci.

I wilkołaki! Przecież powinny znać zasady czarodziejskiego świata, nawet jeśli były one nieznane ich mugolskim przyjaciołom. Czemu dopuszczały się do czegoś takiego?

Przynajmniej na to Rufus prawdopodobnie znał odpowiedź, nawet jeśli wolałby nie znać. Wilkołaki były ignorowane, stygmatyzowane, spychane i atakowane od tak dawna, że wykształciły własne, niezależne środowisko, które satysfakcjonowało zarówno ludzkie, jak i wilcze potrzeby socjalizacji i najwyraźniej zaczęły o sobie myśleć jak o komórce społecznej oddzielnej od czarodziejskiego narodu. Indywidualistów jeszcze można było przekonać obietnicami praw, dzięki którym zaczęli zachowywać się zgodnie z życzeniami ministerstwa, ale stada były znacznie cięższe do przekonania pod tym względem. A teraz już wszystkie miały te prawa, przynajmniej ustawowo, ale jednostki wciąż były źle traktowane, odmawiano im wywaru tojadowego, kpiono z nich i zwalniano bez uprzedzenia. Dlatego teraz stada, ze świadomością, że jednak mogą osiągnąć jakieś zwycięstwo, jeśli tylko odpowiednio się do tego przyłożą, z hipokryzją dyszącą im w karki przy każdym ruchu i tym starym przekonaniem, że nie były tak naprawdę czarodziejami, skoro czarodzieje nie chcieli ich za takowych uznać, teraz nie widziały niczego złego w zwróceniu się do mugoli. Przyzwyczaiły się już do gnębienia i skazywania za byle co.

Rufus był w stanie to zrozumieć. Ale sama idea wciąż go rozwścieczała.

Na środku jego biurka leżał nadciągający, międzynarodowy incydent.

Kiedy przyglądał mu się ponuro, przez okno wleciała sowa. Rufus z namysłem odebrał od niej list. Wydawało mu się, że już kiedyś widział tę sowę, ale otrzymywał tak wiele poczty, że nie był w stanie sobie jej przypomnieć. Przynajmniej wiedział, że zarówno sowa, jak i jej list, nie były dla niego zagrożeniem; wokół ministerstwa rozstawiono niedawno osłony, które sprawdzały wszystkich tego rodzaju posłańców na okoliczność niebezpiecznych zaklęć i klątw.

Otworzył list i zorientował się, że była to odpowiedź Ignifer Apollonis na jego prośbę o więcej informacji. Jeśli Wyzwolicielka była córką Cupressusa Apollonisa, jak podejrzewał Rufus, to chciał poznać rozkład pomieszczeń w domu tego starego łajdaka, oraz jakieś sugestie, jakich pułapek mógłby się tam spodziewać.

List był jednak rozczarowujący.

16 maja 1997

Drogi ministrze Scrimgeourze,

Obawiam się, że nie jestem w stanie panu pomóc pod tym względem. Nie byłam w domu przez piętnaście lat, z wyjątkiem paru krótkich wizyt, podczas których mogłam wejść tylko do dwóch pomieszczeń: holu wejściowego i pokoju, w którym Cupressus zwykle przyjmuje gości. Zgadzam się, że podpowiedzi Wyzwolicielki faktycznie brzmią, jakby chodziło o moją rodzinę i faktycznie mam młodszą siostrę, Candor, ale nie wierzę, żeby Cupressus tak źle ją traktował. Skupiał na mnie większość swojej uwagi. Candor miała pięć lat, kiedy opuściłam rodzinę, co oznaczałoby, że jest równie młoda, co pańska Wyzwolicielka. Ale nie znam jej osobiście. Nie mam pojęcia, jak wygląda typowy rozkład dnia w tym domu i przyznam, że nigdy nie chcę go poznać.

Jeśli chodzi o inne pytania, to prawda, że Cupressus miał układy z niewymownymi. Wierzę, że starali się go szantażować, ale zdołał się im oprzeć. Niestety, na to też nie mam dowodów. Nie opierałabym też planów najazdu o piętnastoletnie wspomnienia. Przykro mi, że nie mogę bardziej pomóc.

Pańska w Mroku,

Ignifer Pemberley

Rufus poskładał list szybko i agresywnie, zapisując sobie w głowie notatkę, żeby przekazać Hope, że jednak muszą zaczekać z rajdem, póki nie znajdą jakiegokolwiek powodu do zbliżenia się do domu Apollonisów.

W międzyczasie będzie musiał zająć się problemem z wilkołakami.

A starszy Juniper, który ostatnio zdobywał sobie coraz więcej zwolenników w Wizengamocie, nienawidził wilkołaków.

Rufus zastanawiał się, który Los tak się zawziął, żeby mu utrudnić życie i czemu wybrał sobie na to akurat maj.


Harry łagodnie wstał z łóżka. Dopiero co wymasował porządnie Dracona – co było znacznie łatwiejsze teraz, kiedy już miał obie dłonie – który teraz pochrapywał cicho. Draco pojawił się w sypialni z bólem głowy, wywołanym przeglądaniem dokumentów, jakie pozostawił po sobie Lucjusz. Harry uznał, że naprawdę dobrze go ukoił. Draco nawet nie drgnął, kiedy Harry ruszył w kierunku drzwi, więc zamknął je cicho za sobą, żeby czasem nie rozbudziły go też hałasy dobiegające z pokoju wspólnego.

Przez chwilę po prostu stał po drugiej stronie, zastanawiając się. Była sobota, więc nie miał żadnych lekcji. Minęło też już kilka dni, odkąd wyleczył Lily, a Connor przekazał Jamesowi swoją krew, więc Snape i Draco powoli zaczynali się uspokajać i przestawali rzucać mu spojrzenia, jakby spodziewali się, że lada chwilę wybuchnie. Harry tolerował to traktowanie, póki trwało, ale i tak robił się przez nie nerwowy.

Wiedział, z kim powinien się teraz zobaczyć. Hawthorn wróciła do Ogrodu już kilka dni temu mimo zapewnień Madam Pomfrey, że powinna zostać dłużej. Kiedy Harry zapytał dlaczego, matrona przyznała, że Hawthorn doszła już fizycznie do siebie, ale wciąż nie wydawała się jej wystarczająco psychicznie stabilna. Została jej blizna po zaledwie jednej ranie, w dodatku znajdowała się na jej lewym barku, co łatwo będzie przykryć szalem, czy rękawem. Ale Hawthorn wciąż znajdowała się w samym środku swojej czarnej furii, kiedy opuszczała Hogwart, a Harry'emu wydawało się, że te wszystkie emocje były nieustannie podsycane przez wilkołaczy temperament, o którym kiedyś wspomniał mu Remus.

Kiwnął głową. Uda się do niej z nadzieją, że kilka dni odpoczynku w domu jakoś jej się przysporzyły. Bo jeśli nie, to cóż...

Nie miał zamiaru pozwolić kolejnemu ze swoich sojuszników zatracić się w pragnieniu zemsty. Po prostu nie miał. Już i tak miał z tym zbyt wiele problemów. Śmierci, tortury i zamieszanie, którym potem jego inni sojusznicy muszą się zajmować; Tybalt Starrise wciąż zajmował się legalnymi i społecznymi implikacjami wszystkiego, do czego dopuścił się jego brat Pharos, w dodatku nie był w stanie ustalić, na ile powinien okazać mu wsparcia w trakcie rozprawy i czy należy się w takiej sytuacji wykłócać o Tullianum, czy może oddział zamknięty w świętym Mungu.

Kiedy Harry ruszył w kierunku gabinetu Snape'a, żeby poinformować, gdzie się udaje, przyszło mu do głowy, że im Przymierze Słońca i Cienia rosło w siłę, tym ostrożniej musiał do tego wszystkiego podchodzić. Przyglądało się im coraz więcej ludzi. Coraz większej gromadzie mogli zaszkodzić, ilekroć Harry, lub któryś z jego sojuszników, robili coś niepokojącego i coraz więcej ludzi miało szansę na zakwestionowanie ich poczynań. Harry stał w samym środku własnej sieci wpływów, która łączyła się z wieloma innymi. Gdyby naruszyć choć jedną z nici, wszystkie inne zaczną wibrować.

Nie spróbuje przekonać Hawthorn do porzucenia nienawiści. Nie spróbuje sugerować, że wszystko, co straciła do tej pory, nie ma znaczenia. Ale miał zamiar pytać ją o pragnienie zemsty z nadzieją, że w pewnej chwili odpowiedzi wyjawią, jak niewiele tego pragnienia tak naprawdę w niej jest, zwłaszcza w porównaniu do wszystkiego innego. W dodatku chciał zaoferować swoją obecność i ciche wsparcie.

Jeśli Hawthorn nie będzie chciała z nim rozmawiać, Harry po prostu zaczeka przed Ogrodem tak długo, jak będzie trzeba.


Hawthorn upuściła fiolkę, która rozbiła się na kamiennej podłodze jej laboratorium eliksirów. Srebrna ciecz, rezultat dobrych sześciu godzin pracy nad lekiem na likantropię, rozprysnęła się wszędzie wokół.

Zaskrzeczała, co wydobyło się z jej gardła jako wycie. Następnie oparła się ciężko o ścianę, oddychając powoli i głęboko.

Nie poradzę sobie z tym.

Nie radziła sobie z tym. Starała się zapomnieć o pragnieniu zapolowaniu na Lucjusza Malfoya – który i tak nie zostawił po sobie żadnych śladów, żadnych tropów, po których mogłaby się udać w pogoń – poprzez zajmowanie się czymś produktywnym, co mogłoby przywrócić jej status czystokrwistej czarownicy i uwolniłoby od potężnej słabości, którą Lucjusz wykorzystał przeciw niej. Kiedyś odpuszczenie sobie czegoś takiego, odsunięcie tak niewygodnych i niegodnych jej emocji było równie proste, co pstryknięcie palcami. Kiedyś była opanowaną, stateczną czystokrwistą, która brała udział w tej całej grze.

Teraz była po prostu spragnionym krwi łowcą.

Osłony napięły się, informując że ktoś pojawił się na skraju jej posiadłości. Hawthorn złapała za różdżkę, po cichu z tego rada i mając niejaką nadzieję, że to będzie Evan Rosier. Z przyjemnością wda się z nim w walkę i zniszczy bez żadnych oporów. Nienawiść byłaby potem mniej przytłaczająca, przyciszona i spokojniejsza.

Zamarła jednak, kiedy wyszła frontowymi drzwiami i zobaczyła postać, która spokojnie szła w jej kierunku po równo przystrzyżonym trawniku, już gęstym od młodej trawy i wychylających się gdzieniegdzie kwiatów. To był Harry.

Nie. Nie chcę, żeby zobaczył mnie w tym stanie.

Wycofała się i zamknęła drzwi. Słyszała, jak kroki Harry'ego zbliżają się coraz bardziej i bardziej, i po chwili zapukał do drzwi, instynktownie unikając elementów drewna, które zawierały w sobie pułapki i osłony. Hawthorn zamknęła oczy, czując jak robi się jej niedobrze. Nie pojmowała, czemu jeszcze nie przegoniła go w diabły.

Oczywiście, to moja słabość. Naprawdę pragnę jego uwagi. Gdybym tylko była w stanie zapanować nad głosem i powstrzymać go przed zobaczeniem moich łez, to pewnie nawet wpuściłabym go do środka.

– Hawthorn? – zagaił Harry imieniem, z którego wciąż rzadko korzystał. Aż do niedawna wolał nazywać ją „panią Parkinson". Hawthorn wydawało się, że teraz nawet by to wolała. Formalność dmuchnęłaby w nią niczym zimny wiatr, zmuszając do wzięcia się w garść, opanowania emocjonalnego chaosu i zachowywania się jak dorosła. – Przyszedłem porozmawiać z tobą o Lucjuszu Malfoyu. Mogę wejść? Osłony pozwoliły mi podejść, ale nie chcą opaść, a, oczywiście, nie chcę ich zdzierać siłą.

Spróbowała odpowiedzieć, ale słowa ugrzęzły jej w gardle niczym łzy. Pomogła sobie odkaszlnięciem i spróbowała ponownie.

– Cokolwiek chcesz mi powiedzieć o Lucjuszu Malfoyu, może zostać powiedziane przez drzwi.

Nastąpiła chwila przerwy, jakby Harry się tego nie spodziewał. Hawthorn zastanawiała się, czy sobie przez to pójdzie. Kiedyś tak łatwo można go było od siebie przegonić; odsuwał się, jak tylko naruszył jakąś emocjonalną ranę. Ale nowy Harry był... cóż, zatrważający, ale też mniej bał się popełnienia błędów, zwłaszcza kiedy mogło to oznaczać konsekwencje, z którymi jego sojusznik sobie nie poradzi.

– Niech i tak będzie, Hawthorn – powiedział Harry i niech go szlag, jego głos wciąż był ciepły i brzmiał, jakby rozumiał jej położenie. – Madam Pomfrey powiedziała, że opuściłaś skrzydło szpitalne wciąż mamrocząc o zemście. Dlaczego?

Nie jesteś aż tak głupi, pomyślała Hawthorn, podrywając się i patrząc z niedowierzaniem na drzwi. Wiem, że nie jesteś aż tak głupi, Harry.

– Dlaczego? – wyszeptała.

– To właśnie powiedziałem – powiedział Harry. Słyszała, jak staje wygodnie, prawdopodobnie założył nawet ręce na piersi i narzucił na siebie warstwę magii, żeby ochronić się przed jej osłonami. – Na tym polegało moje pierwsze pytanie, ale w razie potrzeby mogę je ułożyć inaczej. Czemu mamrotałaś o zemście, kiedy opuszczałaś skrzydło szpitalne?

Hawthorn próbowała się w pierwszej chwili opanować, nie dopuścić do tego, żeby jej temperament po prostu wybuchł na Harry'ego. Ale to była już przesada. Przecież wiedział, co Lucjusz jej zrobił, widział ją w najbardziej bezbronnej pozycji w czasie rajdu na Tullianum, pomógł jej uporać się z innymi chwilami słabości po morderstwie Claudii i śmierci Pansy, a mimo to pytał ją o coś takiego?

– Bo mnie skrzywdził! – wrzasnęła i te słowa brzmiały tak przyjemnie, kiedy wreszcie wyrwały się z niej na wolność, nawet jeśli wolałaby je wywrzeszczeć Lucjuszowi w twarz. – Bo już więcej nie zniosę takich sytuacji! Chcę go skrzywdzić, wykręcać mu głowę, póki nie złamię mu karku, torturować póki nie przekona się w pełni, jak wiele zadał mi bólu! Był w moim zasięgu, a przynajmniej powinien być nawet, gdybym nie zdołała już dorwać nikogo innego, ale mi uciekł! Ten zdrajca, tchórz, morderca...

Z gardła wyrwało się jej wycie, wylewając w nienaturalnie długim, zawodzącym wrzasku, który zwykle przerażał wszystkich, którzy go słyszeli. Nawet mugole drżeli i pocierali ramiona, słysząc zew tak bardzo przepełniony żądzą krwi, zwłaszcza tak blisko pełni, a już na pewno ci, którzy wiedzieli o wilkołakach.

Harry nie był wszystkimi ludźmi. Milczał do samego końca jej wycia.

– Czy mogę wejść, Hawthorn? – zapytał wtedy.

Hawthorn zaatakowała. Jej paznokcie przeorały drzwi, otwierając w nich kilka długich dziur, przez które widziała twarz Harry'ego. Gnojek opierał się ręką o framugę, znajdował się niespełna stopę od niej. I z uporem się nie odsuwał, ani nawet nie wzdrygnął, kiedy paznokciami odłupywała kolejne drzazgi.

Szlag by go. Szlag, szlag, szlag!

Hawthorn chciała kogoś skrzywić. Przestało ją nawet obchodzić, kto by to mógł być, podobnie jak wtedy, kiedy zobaczyła wizję Pansy i nagle wyleciało jej z głowy, że to Indigena ją zabiła, nie Lucjusz. Obnażyła zęby.

– Jeśli tu wejdziesz, Harry – warknęła – to cię rozszarpię.

Nastąpiła kolejna chwila ciszy, po czym Harry odezwał się namysłem:

– Raczej nie dałabyś rady.

Tego było już za wiele.

Hawthorn wyrwała drzwi z zawiasów, korzystając z nieczęsto używanej siły, z której teraz była dumna, po czym skoczyła przed siebie. Harry wyprostował się na jej widok, po czym w porę zszedł jej z drogi tanecznym krokiem, jakby ćwiczył go już od wczesnego dzieciństwa.

Jego twarz pozostawała spokojna, łagodna i wyrozumiała, a w oczach nie było nawet śladu strachu.

Szlag by go.

Hawthorn oparła się pokusie zaatakowania równie bezmyślnie i na ślepo, jak to miało miejsce przy Lucjuszu. Zamiast tego wycelowała różdżkę i rzuciła jedną z najbardziej drażniących znanych jej klątw krwi. Nie skrzywdzi to Harry'ego równie mocno co te, którymi rzuciła w Indigenę, ale i tak poczuje się, jakby w żyłach maszerowały mu czerwone mrówki.

Harry odbił ją leniwym gestem i bezróżdżkowym zaklęciem tarczy.

Odskoczyła z warknięciem, zanim zdążyła się przed tym powstrzymać. Ludzka racjonalność spróbowała przebić się na powierzchnię. Stawiała się niezwykle potężnemu czarodziejowi, który mógłby zgnieść ją jak owada, gdyby tylko tego chciał. Czy nie lepiej byłoby po prostu się uspokoić i nie walczyć z nim? Przecież nie był jej wrogiem. I może, gdyby tylko odsunęła od siebie gniew i porozmawiała, to może zdołałaby go przekonać do siebie.

Bestia jednak wzniosła się w niej i zalała kompletnie, jak tylko Hawthorn zorientowała się, że bez gniewu po prostu by się załamała.

Wróciła do ataku, wzywając do siebie otaczającą ich trawę. Może i nie była na poziomie Indigeny Yaxley, ale Parkinsonów nazywano kiedyś „zieloną krwią" przez wzgląd na ogrodniczy talent, który biegł w jej rodzinie. Była w stanie i z przyjemnością już wielokrotnie korzystała z Ogrodu do krzywdzenia intruzów.

Ziemia pod stopami Harry'ego zmieniła się w błoto, przez co osunął się nieco niżej. Hawthorn wiedziała, że żadne tradycyjne przeciwzaklęcia nie zadziałają na to błoto, bo w tym przypadku słuchała jej sama ziemia, której nie da się teraz przekonać do stwardnienia z powrotem.

Harry nie spróbował tradycyjnych przeciwzaklęć, nawet nie rzucił czarów wysychających. Po prostu podskoczył i zaczął unosić się nad ziemią, rozkładając wokół siebie magię, która wyglądała jak stworzone ze światła skrzydła.

Hawthorn czuła otaczającą ją potęgę i z wysiłkiem powstrzymała przed rzuceniem wprost na niego. Chciała zmienić resztę gruntu w błoto, ale nie sądziła, żeby to miało sens. Harry ewidentnie nie miał zamiaru lądować.

Zamiast tego skorzystała z klątwy, której nauczyła się od Evana Rosiera, ale nieczęsto rzucała. Oznaczało to, że musiała wymówić ją na głos, ale Harry jej raczej nie znał, więc w żaden sposób go to nie ostrzeże.

Aer adamanteus! – krzyknęła ostro i poczuła z satysfakcją, jak powietrze twardnieje w płucach Harry'ego, zmieniając się w ostrza. Lada moment przebiją delikatne tkanki i skórę, a potem zawrócą i będą go przebijać, póki go kompletnie nie wybebeszą, chyba że rzuci na siebie przeciwzaklęcie.

Część jej temperamentu wrzeszczała na nią. Hawthorn to zignorowała. Tak przyjemnie było wreszcie zaznać jakiejś ulgi w gniewie i nienawiści.

Harry zamknął oczy w czymś, co wyglądało praktycznie jak wyraz uniesienia, kiedy ostrza zaczęły się w niego wbijać. Następnie chuchnął i Hawthorn zobaczyła, że zmienił jej bronie w dwa nieszkodliwe obłoczki. Zatańczyły mu wokół głowy niczym dym z fajki, po czym rozproszyły się bezpiecznie w powietrzu.

Hawthorn była ograniczona do zaklęć, podczas gdy Harry mógł korzystać z magii bezróżdżkowej. Nie była w stanie go skrzywdzić. To było niesprawiedliwe.

Nie. Istnieje pewna broń, której nie będzie w stanie dorównać.

I do niej właśnie się odniosła, ruszając przed siebie, uginając nogi przed skokiem, wyciągając pazury przed siebie. Było tak blisko pełni, że wilkołacze pazury były w stanie zranić nawet w ludzkim kształcie. A chciała coś zranić, coś skrzywdzić, coś rozerwać, a wszyscy ludzie, którzy sobie w pełni zasłużyli na jej zemstę, znajdowali się poza jej zasięgiem.

Poczuła, jak odrywa się od ziemi. Zobaczyła chwilę, w której Harry wisiał przed nią z bladą twarzą, szeroko otwartymi, zielonymi oczami i wydawało jej się, że pewnie nawet da się jej złapać, przytrzymać, rozerwać, rozszarpać, a pośród tej intensywnej, szalonej nienawiści poczuła wdzięczność, która bolała równie mocno, co zdrada Lucjusza...

I wtedy wir magii złapał ją i obrócił, a złote skrzydła objęły ją ciepło, mijające jej twarz pióra dawały wrażenie żywych. Hawthorn zawyła, spróbowała walczyć.

Harry stanął z powrotem na ziemi, nie wypuszczając jej z więzienia swoich magicznych skrzydeł. Kiedy spróbowała wyrwać się na wolność, poczuła, jak jego ramiona zaciskają się wokół niej, przez co instynkty i ludzka pamięć sprawiły, że zawahała się na moment.

I wtedy Harry zaczął śpiewać.

Hawthorn już kiedyś słyszała głos feniksa. Nigdy nie określiłaby siebie jako podatnej na jego wdzięk. Była zachwycona pieśnią na poprzednie zimowe przesilenie, ale przecież każdy był. Nie zrezygnowałaby z zemsty za Pansy po usłyszeniu pieśni w czasie bitwy na letnie przesilenie.

I była taka zmęczona. Czemu to zawsze ona musiała być tą rozsądną czarownicą, która znosiła swoje straty i żyła dalej? Nikt spośród sojuszników Harry'ego nie ucierpiał równie mocno co ona. Straciła w tej wojnie swoją rodzinę. Została ugryziona przez Fenrira Greybacka. Znęcano się na nią, torturowano, a potem nawet nie mogła zemścić się na swoich wrogach, co być może pomogłoby jej pogodzić się z tym, co się stało. Zaakceptowała w swoim życiu nawet Harry'ego, mimo że zabił jej męża. Z całą pewnością minęła już pewien punkt, w którym załamanie nerwowe byłoby normalną reakcją i wszyscy powinni jej na to po prostu pozwolić? Pieśń feniksa nie powinna jej w żaden sposób interesować, powinna być po prostu piszczącym trelem.

A mimo to coś się w niej działo.

Hawthorn odkryła, że w jej głowie tworzy się wizja, przebijająca się przez obezwładniające ją emocje niczym kurczak, który usiłuje wydostać się z jaja. Rozłożył on swoje własne, lśniące skrzydła i Hawthorn zorientowała się, że przygląda się obrazowi po bitwie. Mogła to być bitwa na letnie przesilenie, ale wizja była tak ułożona, że Hawthorn nie była w stanie obejrzeć się za siebie i zobaczyć Hogwartu. Przed nią leżały wymięte i poskręcane ciała, koleiny w ziemi lśniły od krwi, trawa została wdeptana, a połacie jej były wypalone, rośliny powyrywane z korzeniami, połamane gałęzie.

I wschodziło słońce.

Zrozumiała wizję. Nie była głupia. Harry wzywał ją – pieśń ją wzywała – by zorientowała się, że choćby nie wiem jak wiele wojen stoczyliby między sobą czarodzieje, czy mugole, słońce dalej będzie wstawało. Martwi byli martwi, już nie wrócą. Żywi musieli dalej wstawać i iść przed siebie, choćby nie wiem jak bolało. Nie mogli po prostu zatrzymać się w miejscu i rozpaczać, bo żyli i dla nich to jeszcze nie był koniec.

Hawthorn w ogóle nie pomogła świadomość, że Harry rozumiał to na wyjątkowo intymnym poziomie. Walczyła z tą wiadomością, chowając głowę w ramionach i jęcząc. Wizja była w jej głowie. Jeśli się odpowiednio skupi, to pewnie zdoła ją zmusić do zniknięcia.

Ale nie była w stanie. W miarę, jak słońce wschodziło w jej umyśle, jego światło lśniło na porannej rosie, a ciała zaczynały zanikać, jakby w międzyczasie ktoś sprzątał pole bitwy. Koleiny stopniowo zarastała trawa, z połamanych gałęzi wyrosły nowe, zdrowe drzewa, aż wreszcie wiosna w pełni objęła ten element krajobrazu. Ziemia zapomniała, że kiedykolwiek odbyła się tam bitwa. Słońce stopniowo wznosiło się coraz wyżej i wyżej, a pieśń płonęła jej w uszach, żądając uległości, wzywając ją do siebie.

Gdyby była na tyle słaba, że mogłaby psychologicznie zamrozić się i odmówić udziału w dalszym życiu, to Harry nawet nie spróbowałby o nią walczyć. Feniks nie spróbowałby o nią walczyć. Ale Harry wiedział, że była ponad to, dlatego wzywał ją do powstania. Jedynym prawem zmiany była zmiana.

To nie takie proste, Hawthorn zarzuciła głową w rozgoryczonym wyzwaniu. Mój mąż i córka nie żyją.

Wizja zmieniła się, tym razem pokazując jej memoriał, który zasadziła we własnym ogrodzie, krzew głogu, pod którym rosły bratki i smocze rączniki. Sama to zrobiła – zasadziła symbolizujące ich żywe istoty, obiecując sobie, że nigdy o nich nie zapomni, po czym udała się swoją ścieżką. Było ciężko, ale nie było innego wyjścia. Właściwie to nikt nigdy nie powiedział, że będzie łatwo. Świat był okrutny i niesprawiedliwy. Ale trzeba było w nim żyć.

Być może Hawthorn zdołałaby oprzeć się sympatii. Z całą pewnością oparłaby się dowolnym wizjom cierpienia równego jej, do czego uciekali się kiedyś świetliści czarodzieje, usiłujący przekonać ją, że byli równie prześladowani i znienawidzeni co śmierciożercy. Ale wizja okrutnego i niesprawiedliwego świata była zgodna z jej oczekiwaniami. Można było ignorować świat do woli, ale nie można było udawać, że przestawał on funkcjonować na czas żałoby.

Każda obiekcja roztrzaskiwała się i rozpadała przed zawartą w tej pieśni rzeczywistością, przed rosnącą potrzebą odpowiedzenia na nią.

I wtedy pieśń wzniosła się statecznie pośród okrutne tajemnice świata i zaciągnęła ją za sobą.

Płakała, szloch wstrząsał jej ciałem, łzy wściekłości i nienawiści paliły w policzki. A Harry wciąż śpiewał, obejmując ją bardziej swoim głosem, niż ramionami, zalewając jej uszy jedną wizją za drugą – dróg do przejścia, wzgórz do wspięcia, jezior do przepłynięcia.

Trwały nieprzerwanie aż do końca.

Nie miało znaczenia, jak ciężkie było jej brzemię i jak wiele go było. Nie mogła tak po prostu przestać żyć. Właśnie na to sobie zasłużyła, skoro była na tyle nieustraszona, że nie chciała zabić się sama. W zamian miała tylko więcej życia i wszelkiego związanego z nim trudu.

Ostatnia wizja pokazywała ścieżkę wiodącą w kierunku złotego nieba zachodzącego słońca, a Hawthorn nie była w stanie zobaczyć, co było na samym jej końcu – może więcej światła, może więcej burz. Pieśń feniksa machnęła skrzydłami i rozdarła wizję, kończąc się na wysokiej, lśniącej nucie czystej, przeszywającej niepewności.

Hawthorn powoli opuściła dłonie i spojrzała na nie.

– Może to cię od tego uwolniło – powiedział cicho Harry.

A Hawthorn nie przeprosiła, bo nie wiedziała nawet, co właściwie powiedzieć w takiej chwili. Po prostu klęczała w ciszy. Harry wciąż ją obejmował, więc siedzieli razem w bezruchu, w tym świecie pełnym światła wymieszanego z burzą.


Remus ostrożnie powąchał powietrze i pozwolił, żeby język wysunął mu się ze szczęk. Uwielbiał noce pełni, kochał je w wyjątkowy, zniecierpliwiony sposób, którego nie czuł, kiedy jeszcze należał do watahy Lokiego. Być może był wtedy za mocno spętany celem, który kontrolował jego ruchy, wspomaganym przez Lokiego, który chciał czym prędzej doprowadzić do wojny między wilkołakami i czarodziejami.

Obrócił się i szturchnął dwa wilki, które siedziały potulnie za rogiem. Chwilę potem wyszły zza niego, idąc chwiejnie i niezgrabnie, niczym para szczeniąt. Remus polizał pysk jednego z nich, drugiemu skubnął ucho, kiedy przechodził przed nimi, przyglądając się uważnie ich oczom, wypatrując dowolnych sugestii, że wywar tojadowy jednak nie zadziałał.

Nie znalazł żadnych. A potulność była wyjątkowo zrozumiała. Ostatecznie, na swój sposób, byli szczeniakami. To była ich pierwsza przemiana. Byli mugolami aż do zeszłego miesiąca, kiedy to wreszcie zdołali przekonać Sokoła, że naprawdę chcieli zostać ugryzieni i nie mieli zamiaru pozostawać dłużej w granicach bezpiecznego domu, podczas gdy reszta watahy biegała po okolicy. Sokół ugryzł ich osobiście, ale i tak zrobił to dopiero po kwietniowej pełni. Chciał, żeby mieli pełen miesiąc na przyzwyczajenie się do myśli, że przyjdzie im zmienić jeden układ kostny i mięsny na drugi, miesiąc na wyczucie śpiewu księżyca w żyłach i zmysłów zmieniających się wraz z położeniem księżyca.

Po swojej prawej miał byłą mugolkę, Georginę. Teraz była wspaniałą, płową wilczycą o brązowych pręgach zaczynających się na bokach i rozpływających na nogi. Jej towarzysz przedstawił się im po prostu jako Tal. Wyglądał jak smukła, czarna bestia, zbudowana bardziej do prędkości, niż zwykłej dla wilkołaków wytrzymałości.

Przyłączą do reszty czekającej na nich watahy, jak tylko Remus zdoła zmusić ich do biegu.

Tym razem skubnięcia były nieco agresywniejsze, nawet ugryzł ich pod ogonami. Georgina pisnęła i ruszyła truchtem. Tal opierał się jeszcze chwilę, po czym zarzucił łbem i ruszył biegiem ulicą. Remus dogonił ich kilkoma długimi susami.

Wyczuł chwilę, w której zaszła w nich zmiana. Tal zadarł łeb i poruszył uszami. Georgina odchyliła kark, żeby powąchać powietrze i z podziwu niemal przysiadła w biegu.

Wycie Sokoła rozległo się gdzieś przed nimi, nawołując, przyciągając do siebie, dodając trel czy nutę dla każdego z osobna. W przeciągu ostatnich sześciu miesięcy Remus przekonał się, że to był dobry alfa, nigdy nie zapominał imion członków watahy, zawsze wysoko cenił sobie każdego ze swoich wilków.

Georgina i Tal odpowiedzieli na zew, a Remus przyłączył się do nich, przez co ich głosy zmieszały się z wyciem ośmiu innych wilków, zarówno tych należących do oryginalnej watahy Sokoła, jak i przemienionych na przestrzeni ostatnich miesięcy mugoli, czarodziejów i czarownic, którzy wybiegali z pobocznych alejek i przyłączali się do nich w biegu. Będą dzisiaj biegali po Londynie, przyłączając się do innych stad, pozostawiając mugolom wrażenie, że zobaczyli dzikie psy, albo coś podobnego. Nie miało to jednak większego znaczenia, bo i tak nie byli w stanie udać się za nimi w pogoń; ostrożnie ponarzucane zaklęcia kryjące, rzucone przed przemianą i porozsiewane w różnych częściach miasta, połączone z niezwykłą prędkością wilkołaków zapewniały, że mugole nigdy ich nie złapią.

I każdego dnia ich świat stopniowo przeplatał się z czarodziejskim, kawałek po kawałku.

Remus wydłużył kroku i wyprzedził Georginę i Tala, zachęcając do ścigania go. Mogą sobie próbować do woli. Przez całą drogę i tak zobaczą tylko ogon Remusa, który chciał, żeby zrozumieli, że pogoń nie istnieje wyłącznie dla potrzeb łowów, ale też czystej radości.

Kiedy tak biegł ulicą w kierunku Sokoła, który czekał na nich w progu azylu sąsiadującej z nimi watahy, księżyc na chwilę wyjrzał zza chmur, a Remus ponownie wywalił język poza szczęki z radości i ekscytacji, że żył właśnie w takich czasach.