Rozdział dziewięćdziesiąty: Nauka odpoczynku
Draco oparł łokcie o stół, kątem oka przyglądając się Harry'emu, który z poważną miną czytał list, jaki tego ranka otrzymał od oficjalnej sowy ministerstwa. Większość siedzących przy stole Slytherinu ludzi, włącznie z Millicentą, starało się, naturalnie, zajrzeć mu przez ramię.
Nie Draco. Zamiast tego przyglądał się temu, w jaki sposób zmieniała się jego twarz, a ponura mina roztopiła w przeciągu kilku chwil. Schował list do kieszeni szaty, w której zwykle przechowywał większość swojej korespondencji, kiwnął na nic i wrócił do jedzenia.
– Czego dotyczył ten list, Harry? – zapytała Millicenta. Draco zastanawiał się, czy nie powinien nią gardzić za okazywanie takiego zainteresowania, ale w sumie nie był w stanie. Gdyby nie ona, to zapytałby o to ktoś inny.
– Jaki list? – Harry podniósł brwi.
Millicenta zaśmiała się, podobnie jak wielu innych Ślizgonów, wychodzących z założenia, że Harry usiłował zażartować. Po chwili zareagował na to własnym śmiechem, po czym potrząsnął głową.
– Od ministra – powiedział. – Obawiam się, że chodzi o prywatne sprawy. Bez obaw, powiedziałbym ci, gdyby napisał mi o czymś głupim, jak kolorze swoich spodni.
Zyskał tym kolejny rozbawiony pomruk, więc wrócił do swojego śniadania, a jego uśmiech półgębkiem niemal momentalnie spłynął mu z twarzy.
To był drobny incydent. Ale podarował Draconowi kolejny kawałek potrzebnych mu dowodów. I choć jego gniew nie zaczął przez to kipić w ten sam sposób, jak to było po wypadku z testralem, to i tak nabrał kształtu lodowej igły, która zdawała mu się wbijać przez jedno z uszu. Odchylił się i ostrożnie zapanował nad oddechem.
Harry, oczywiście, wciąż niesprawiedliwie dobrze radził sobie z zauważaniem nastrojów innych ludzi, mimo że, o czym Draco był już absolutnie przekonany, właśnie tłamsił własne.
– Coś się stało, Draco? Wszystko w porządku ze śniadaniem? Nic ci tam nie wpadło?
– Nie – powiedział niemal bezgłośnie Draco, wbijając wzrok w ścianę nad głową Harry'ego. – W tej chwili to nic takiego. Potem ci powiem.
Harry przygryzł wargę, po czym przytaknął. Jego twarz już traciła resztki niepokoju. Musnął za to dłonią pergamin w swojej kieszeni, najwyraźniej zastanawiając się nad tym, o czym napisał do niego minister.
Draco odchylił się i zastanowił, jak właściwie do tego podejść. Mógłby zaatakować już teraz, zwrócić Harry'emu uwagę, że jego oklumencja, czy cokolwiek, z czego teraz korzystał, przeszkadzało mu w codziennym życiu. To nie było wiele, ale nawet tak niewielkie potknięcie mogłoby ich wszystkich potępić na polu walki.
Albo mógłby poczekać jeszcze kilka dni i poprosić Harry'ego o to, o co chciał go poprosić. Piątego czerwca skończy siedemnaście lat, co w świecie czarodziejów oznaczało wiek pełnoletności. Tradycyjnie otrzymywało się wtedy jedne z najbogatszych i najwspanialszych prezentów w życiu, więc Draco nie przegiąłby struny, prosząc Harry'ego o coś takiego.
Albo mógłby zrobić coś innego, dzięki czemu w trakcie urodzin dokładnie określi, czego właściwie oczekuje od Harry'ego.
Draco zastanawiał się nad tym przez chwilę, po czym uznał, że trzecia droga będzie najlepsza. Mieli tego dnia z Harrym obronę przed mroczną magią, a profesor Pettigrew był wyjątkowo miły i wyrozumiały nawet w stosunku do uczniów, którym zdarzyło się przysnąć w czasie jego zajęć. Draco nie zapłaci za swoją nieuwagę w ten sam sposób, w jaki miałoby to miejsce na transmutacji, eliksirach, czy nawet zaklęciach, które już skupiały się głównie na praktyce.
No to obrona.
Gdziekolwiek Harry nie udałby się tego dnia, czy to idąc z klasy do klasy, czy siedząc w Wielkiej Sali, albo zajmując się pracą domową w sypialni w czasie jednego z okienek, wciąż widział przed oczami słowa Scrimgeoura, które zawarł w swoim porannym liście.
1 czerwca 1997
Drogi Harry,
Naprawdę mi przykro, że muszę cię o to prosić, zwłaszcza, że to właśnie moje błędy tym razem przysporzą cię o problemy. Ale muszę. Jeśli tego nie zrobię, to zaryzykujemy polityczną katastrofą w bliskiej, albo bardzo niedalekiej przyszłości.
Muszę cię prosić, byś powstrzymał się ze swoją kampanią uświadamiania czarodziejów o półludzkich dzieciach i tym, jak wiele ich tak naprawdę jest w naszym społeczeństwie, ukrytych pod urokami, a czasem nawet pod ludzkimi skórami, na które narzucono stałą transmutację. W tej chwili wyjątkowo wyprowadza to Wizengamot z równowagi, bo są już w pełni pochłonięci kwestią wilkołaków i naprawdę nie potrzebują jeszcze jednego problemu, kiedy uważają całą sytuację jako dowód na moją niekompetencję i świadectwo, że pobłażam mrocznym i niezadeklarowanym czarodziejom. Wszystko to prowadzi do paranoi związanej i żywiącej się na tym samym strachu, jaki czują względem wilkołaków. Wilkołaki można jeszcze rozróżnić od ludzi dzięki subtelnym oznakom, jeśli ich klątwa jest wystarczająco stara, w dodatku zawsze pozostaje ostateczny test polegający na zamknięciu ich w pokoju w czasie pełni, ale półludzkie dzieci są zawsze wyjątkowo zaciekle bronione przez swoich rodziców do stopnia, w którym czasem same nie zdają sobie sprawy, że nie są do końca ludźmi. Mogą być każdym wokół nas. To sprowokowało Wizengamot to obawiania się, że wszyscy i wszystko – wybacz określenie – może być twoim sojusznikiem, ale tylko wyglądać jak ich sojusznik.
Nie mówię, że nigdy nie zdołasz wygrać praw dla półludzkich dzieci. Ale musimy z tym poczekać przynajmniej do chwili, w której sprawa wilkołaków wreszcie się uspokoi, a nie wiem, ile to zajmie. Każdy emisariusz, jakiego wysłaliśmy do stad, wrócił z wiadomością, że są zainteresowane rozmowami wyłącznie z czarodziejami, którzy złożyli przysięgi Przymierza Słońca i Cienia. Sam rozumiesz, jak bardzo to zaniepokoiło Wizengamot.
Wierzę, że popełniłem błąd w przypadku Cupressusa Apollonisa, ponieważ tak bardzo zależało mi na politycznym zwycięstwie, które bezwarunkowo potwierdziłoby, że nadaję się na ministra. Nie mam teraz wątpliwości, że moi przeciwnicy właśnie to podważają. Potknąłem się, bo byłem zbyt pewny siebie i przekonany o własnej wartości. Nikt nie może być idealny, oczywiście, ale minister powinien być temu tak bliski, jak to tylko możliwe i jestem pewien, że vates powinien być zaraz za nim. Proszę cię, Harry. Tym razem proszę cię zarówno dla mojego dobra, bo potrzebuję więcej czasu na przyznanie się do wszystkich błędów i naprawienie choć części z nich, jak i dla twojego, żebyś nie wpadł w tę samą pułapkę co ja.
Z uszanowaniem,
Rufus Scrimgeour
Harry musiał przyznać, że bardziej pasowałby mu konkretny czas, czy data. „Pewnego dnia" było jedną z fraz, które najczęściej pojawiały się w korespondencji z centaurami, goblinami, wilkołakami i praktycznie każdym w magicznym świecie, kto nie był świetlistym czystokrwistym, albo półkrwistym. „Pewnego dnia" ministerstwo poprawi prawa, które obecnie zakazywały mugolackim czarodziejom i czarownicom używania magii w czasie wakacji nawet w ramach ratowania życia. „Pewnego dnia" wilkołaki zostaną uznane za pełnoprawnych członków społeczeństwa i "pewnego dnia" Wizengamot zacznie podchodzić do ich spraw na poważnie i zacznie dochodzić do zmian i precedensów. A to zaczynało wyglądać na kolejny przypadek „pewnego dnia".
Ale niesprawiedliwym byłoby też stawianie w tej sytuacji Scrimgeoura.
Niepokój i złość spróbowały się wznieść, zwłaszcza kiedy zorientował się, że bezwiednie tylko pogorszył sytuację Scrimgeoura – a powinien był wiedzieć, dowiedziałby się, gdyby tylko przyjrzał się jej jak należy. Ale tego nie zrobił i teraz doszło do czegoś takiego.
Harry potrząsnął głową i osuszył się z emocji, zamykając je z powrotem w lodzie, gdzie było ich miejsce. Potrzebował do tego absolutnie czystej głowy, inaczej tylko ponownie pogorszy sytuację.
– Być może zechciałby pan podejść pod tablicę, vatesie, i poćwiczyć zdolności transmutacyjne na tym krześle? – Ostry ton Henrietty powiadomił go, że zauważyła jego kręcenie głową.
Harry pozwolił sobie na oschłe rozbawienie, po czym wstał i ruszył przed siebie. Musiał zmienić krzesło w muchę – zadanie ciężkie praktycznie pod każdym możliwym kątem, bo nie tylko trzeba było transmutować coś nieżywego w coś żywego, ale też znacząco zmienić jego wielkość. W dodatku praktycznie żadne z uczniów tak naprawdę nie wiedziało, jak właściwie wyglądała mucha, w jaki sposób zaginały się ich szczęki, czy nogi, przynajmniej póki Henrietta nie usadziła ich wszystkich w miejscu, skorzystała z zaklęcia powiększającego i pokazała wszystko po kolei. Harry miał nadzieję, że wciąż pamiętał, jak żuwaczki do siebie pasują, jak skrzydła składają się na grzbiecie i jaki dźwięk powinno wydawać z siebie brzęczenie, kiedy już wzbije się do lotu.
Stanął przed krzesłem i choć zaintonował na głos inkantację, którą wcześniej podała im Henrietta, to i tak posłał swoją magię innymi kanałami, ponad i powyżej zaklęcia jako takiego. Chciał, żeby to krzesło zmieniło się w muchę. Wymierzył w ten cel swoje pragnienie i posłał w tym kierunku całą koncentrację.
W połowie zaklęcia zorientował się, że znowu zaczął myśleć, jak właściwie odpisać na list Scrimgeoura.
I wtedy zorientował się, że zamroził determinację, której potrzebował do wysłania magii w jakieś konkretne miejsce, odsyłając ją z powrotem do lodu, przez co w klasie pojawiło się mnóstwo niczym nie spętanej potęgi. Moc strzelała we wszystkich kierunkach pod postacią ogromnych kół, zrobionych z żółto–zielonych piorunów, które nie wydawały się Harry'emu niebezpieczne, bo jeszcze niczego nie dotknęły, ale i tak nie miał jak ich powstrzymać przed czymkolwiek, bo nie był w stanie ściągnąć tej magii do siebie.
Zawahał się, usiłując ustalić, którą z emocji powinien zająć się w pierwszej kolejności, starając się ku niej sięgnąć i rozmrozić.
– Vinculi!
Magia Henrietty rozlała się po pokoju, gnając zaraz za czarem więziennym, który skakał niczym dobre wyszkolony pies, chwytający magię Harry'ego w ogromne szczęki. Była niemal równie potężna co Snape, a czar więzienny został zaprojektowany do przechwycenia znacznie potężniejszej magii, niż była normalna dla użytkownika, tak długo jak nie kierowała nią żadna konkretna siła. Roztańczone koła zwolniły, po czym zaczęły się ze sobą zderzać, póki nie skropliły się w żółto–zieloną mgłę. Henrietta machnęła różdżką, nawet na chwilę nie odrywając wzroku od Harry'ego, póki wreszcie nie ogarnął się na tyle, żeby ściągnąć całą tę luźną magię z powrotem. Czuł, jak policzki go pieką; pośród spiętrzonego lodu jego emocji pojawiła się stróżka wstydu.
– Zajęcia zostają odwołane – powiedziała Henrietta.
Rozległa się fala zdumionych protestów; profesor Belluspersona nigdy nie odwoływała zajęć z powodu magicznych wypadków, a kiedy do pomieszczenia zakradł się kiedyś Irytek, po prostu zaprowadziła wszystkich do innej sali i wznowiła lekcję. Tym razem jednak było inaczej. Harry wiedział, że tak będzie, ze spojrzenia, jakie mu posyłała.
– Odwołane powiedziałam – powiedziała Henrietta, więc ludzie zaczęli wstawać, podnosząc pergaminy i książki, po czym udali się do drzwi, nie chcąc zostać w pobliżu zatrważającej profesorki, która najwyraźniej nie życzyła sobie ich obecności w tym momencie. – Poza tobą, vatesie – powiedziała Henrietta, tonem który usadził Harry'ego na miejscu z opuszczoną głową. – Ale włączając w to pana, panie Malfoy.
Harry zerknął w górę. Draco stał między pierwszym rzędem ławek a drugim, przyglądając mu się z wyrazem twarzy znajdującym się gdzieś między zdradą i odrazą. Harry ponownie odwrócił wzrok i Draco zniknął, wychodząc z pokoju szybkimi i ostrymi krokami. Drzwi zatrzasnęły się za nim głośno.
– Wiesz – odezwała się Henrietta w nastałej ciszy – tego rodzaju utratę kontroli widziałam wyłącznie u czarodziejów, na których ktoś przy okazji rzucał zaklęcie, które pętało ich wolną wolę. Można do tego celu wykorzystać na przykład Imperio. – Harry skrzywił się i dopiero po chwili dotarło do niego, że tak naprawdę nie rzuciła samej klątwy. Twarz Henrietty pozostała obojętna. – Mogłoby też dojść do tego, gdyby coś kompletnie odwróciło twoją uwagę. Bo zwykle rozproszenie myśli nie pozostawiłoby magii tak kompletnie pozbawionej kształtu. Zachwiałaby się, a krzesło zmieniłoby się w cokolwiek, choćby w królika. Chcę dowiedzieć się, do czego właściwie tam doszło Harry i chcę, żebyś powiedział mi o tym tu i teraz.
Harry zastanawiał się, czy Henrietta po prostu tak dobrze znała się na ochrzanianiu ludzi, czy też podchodził do tej sytuacji poważniej niż do innych, ponieważ jeszcze nigdy wcześniej nie potępiła jego zachowania. Spartolenie zaklęcia z transmutacji to jedno; mógł się podszkolić i wytrenować, w dodatku nieczęsto mu się to zdarzało, odkąd zaczął się uczyć, jak odpowiednio korzystać z mocy na poziomie lorda, nie ograniczając jej zaklęciami. Ale to... brzmiała, jakby dopuścił się czegoś, co ją osobiście skrzywdziło, albo uraziło.
W dodatku lód przestał działać. Część już zdążyła się roztopić, wpuszczając do myśli coraz więcej emocji, między innymi wstyd.
Harry opowiedział jej po cichu o technikach oklumencji, których nauczył się z książki o klątwach arbitralnych, że nie powinny być niebezpieczne tak długo, jak nigdy się nie rozmrozi lodu i o swoim przekonaniu, że wszystko szło jak należy. Przez cały czas wbijał wzrok w ścianę naprzeciw. Nie śmiał spojrzeć jej w oczy, które osądzały go tak przenikliwie, jak do tej pory czuł się wyłącznie przy Millicencie. To była jedna z bardzo niewielu okazji, w których Henrietta faktycznie przypominała bliską kuzynkę Adalrico.
Kiedy jego opowieść dobiegła końca, Henrietta wstała i przeszła przez pokój, po czym szybko przejrzała stertę książek, którą tego dnia przyniosła ze sobą na zajęcia. Złapała jedną i wróciła. Harry zamrugał niepewnie, ale przyjął ją od niej. Czemu przyniosła książkę o oklumencji na zajęcia z transmutacji?
Zrozumiał, kiedy się jej przyjrzał. Książka nie dotyczyła oklumencji. Na okładce widniała czarownica, całkiem podobna do profesor Trelawney, tylko bardziej inteligentna, trzymająca lustro, w której odbijała się czarownica trzymająca lustro, a potem jeszcze mniejsza i jeszcze i tak dalej. Tytuł brzmiał „Zmiany umysłu".
– Zaczęłam to badać, kiedy zainteresowała mnie transmutacja psychiczna – powiedziała Henrietta głosem niemal całkowicie pozbawionym tonu. – To nowa sztuka, blisko związana z oklumencją i innymi psychicznymi metodami kontroli, aż do wprowadzania faktycznych zmian w umyśle twojego celu. Zawiera w sobie rozdziały omawiające, do czego może dojść, kiedy ktoś stara się zmienić własny umysł po latach maltretowania, czy tortur. Autorka jest z Afryki. Z tego co rozumiem, podchodzą tam bardziej racjonalnie do ofiar wojny i przemocy domowej.
Stuknęła palcem w książkę.
– Jeśli się nie mylę, to czego potrzebujesz znajduje się na stronie dwieście trzydziestej ósmej.
Raczej się nie myli, pomyślał Harry, otwierając książkę. Henrietta miała zdumiewającą pamięć; nie raz zaskakiwała swoich uczniów, nawiązując do zaklęć, z którymi ktoś miał problemy na początku roku, już nie mówiąc o ostatnim tygodniu.
Strona dwieście trzydziesta ósma zaczynała się w środku jakiegoś gęstego akapitu. Harry przejrzał go pobieżnie, po czym znalazł to, co Henrietta prawdopodobnie chciała mu pokazać, na początku kolejnego.
Należy ostrożnie pochodzić do bardziej niezwykłych technik oklumencyjnych – na przykład lodu, czy wirującego okręgu – przy ludziach, którzy ucierpieli od przemocy psychicznej, czy emocjonalnej. Tego rodzaju przemoc zwykle prowadzi do ograniczania własnych emocji. Może to doprowadzić do uzależnienia od takiego ograniczania, zwłaszcza kiedy ofiara otrzyma trening z oklumencji. Zwykłe techniki i płynne kontenery wciąż dobrze na nich działają, ale mają skłonności do korzystania z każdej możliwej okazji, na przykład za pomocą mniej znanych technik, do odpychania od siebie emocji tak daleko, jak to możliwe. Co może prowadzić do katastrofalnych skutków, ponieważ nietypowe techniki wymagają wyjątkowej uwagi, a nie po prostu korzystania, przez przynajmniej rok, nim oklumenta nie opanuje ich w pełni.
Harry spuścił wzrok.
– Nie miałem pojęcia, naprawdę – powiedział.
– Wiem że nie – powiedziała Henrietta, odbierając od niego książkę. – Wyłącznie dlatego nie odprowadziłam cię jeszcze do skrzydła szpitalnego, ani nie spróbowałam zabrać do świętego Mungo. – Przyglądała mu się jeszcze przez chwilę. – Dobrze myślę, że pierwszy raz doszło do czegoś takiego? Z jakiej techniki skorzystałeś?
– Lodu – powiedział Harry. – I tak. Determinacja uciekła mi w samym środku rzucania zaklęcia. – Zagapił się tępo na krzesło, które powinno było przemienić się w muchę. Pomyślał, do czego mogłoby dojść, gdyby coś takiego zaszło w trakcie ataku Evana Rosiera, i zadrżał.
Usłyszał szelest szat. Obejrzał się i z zaskoczeniem zobaczył, że Henrietta przyklęknęła przed nim. Była tak wysoka, że nawet w tej pozycji jej oczy były niemal na poziomie jego. Złapała go za podbródek i podniosła lekko.
– Gdybyś był kimkolwiek innym, to być może byłbyś w stanie wyćwiczyć się w tego rodzaju technikach i byłyby w stanie ci pomagać, zamiast więzić – powiedziała spokojnie Henrietta. – Ale jest jak jest i nie masz na to czasu. Musisz rozmrozić ten lód, Harry.
Harry zawahał się na moment.
– Nie pójdę z tobą na żadne kompromisy pod tym względem – powiedziała Henrietta, niewłaściwie interpretując jego milczenie. – Zrób to, inaczej powiem Snape'owi. Kocham cię jako mojego przywódcę, Harry, ale nie będę cię kryć, kiedy wydaje mi się, że robisz coś głupiego. – Rzuciła mu ostry, rekini uśmiech. – Nawet twoje przysięgi wieczyste nie były w stanie zagwarantować ci oswojonej Ślizgonki, wiesz.
– Tu nie o to chodzi – powiedział Harry. – Chciałem zapytać, czy przyjęłabyś przysięgę ode mnie. Sama znajdujesz się pod przysięgami – przez chwilę patrzył Henrietcie w oczy w uznaniu wszystkiego, co było między nimi – przez co wydajesz mi się najlepszym możliwym wyborem. Snape i Draco na mnie nakrzyczą i będą mieli do tego wszelkie prawo. Ale teraz już nie zaakceptują żadnych obietnic ode mnie i nie byliby w stanie ukarać mnie na sposoby, których bym potrzebował po złamaniu słowa. Wiem, że mi uwierzysz i w razie potrzeby będziesz w stanie mnie ukarać.
Henrietcie oczy się zaświeciły, jak to zwykle było, ilekroć poświęcał jej więcej uwagi. Harry wciągnął powietrze nosem i upomniał się, że to on ją tak od siebie uzależnił. Jeśli teraz robiło mu się przez to nieprzyjemnie, to trudno. Powinien czuć się nieprzyjemnie na samo wspomnienie wszystkiego, czym spętał Henriettę.
– Jak będzie brzmiała ta przysięga, Harry? – zapytała. – I jakie konsekwencje będą do przyjęcia?
– Jeśli kiedyś jeszcze to zrobię – powiedział Harry – i przez to mam na myśli tłumienie moich emocji, a nie po prostu korzystanie z oklumencji, to masz moją zgodę na rzucenie na mnie klątw wywołujących ból. Nie będę się opierał.
– Jak wiele klątw?
– Pięć.
Henrietta kiwnęła głową. Jej twarz zrobiła się praktycznie rozmarzona. Harry zastanawiał się, czy ktokolwiek w przymierzu byłby w stanie być świadkiem czegoś takiego i nie czuć do niej odrazy. Ale rozumiała swoją rolę w tym układzie i tylko to miało teraz znaczenie. Zawsze radził sobie z Henriettą na zupełnie inne sposoby, niż z kimkolwiek innym w przymierzu.
– Wygłoś przysięgę, Harry. Chcę usłyszeć warunki, żeby nie było żadnych niedomówień. – Dłoń Henrietty zacisnęły się na jego podbródku.
– Przysięgam, że nigdy więcej nie będę tłumił w ten sposób moich emocji – powiedział statecznie Harry. – Czy to nieprzeciętnymi technikami oklumencyjnymi, czy to przeciętnymi, ani za pomocą zaklęć, albo eliksirów. Konsekwencją złamania tej przysięgi będzie pięć klątw bólu, rzuconych przez Henriettę Bulstrode, przed którymi nie będę się bronił. – Miał wrażenie, że przy tak poważnej przysiędze powinien użyć jej prawdziwego imienia, a nie wyobrażał sobie, żeby ktoś miał podsłuchiwać ich pod drzwiami; osłony Henrietty momentalnie by to wyłapały.
Wrzucił w te słowa własną magię i choć nie spętały go tak, jakby to zrobiła przysięga wieczysta, to i tak poczuł jak opadają wokół niego niczym stalowa klatka. Harry wziął głęboki oddech i potrząsnął głową. Powinienem być w stanie obiecać coś normalnie i tego dotrzymać, ale już tego próbowałem i ewidentnie nie działa. No to spróbujemy w ten sposób. Skoro trzeba. To, co zrobiłem, było głupie, nawet jeśli wydawało mi się, że zadziała. To nie wydaje mi się głupie. Czas pokaże, czy mam rację.
Henrietta wreszcie go puściła i odsunęła się.
– Przyjdziesz do mnie od razu, jeśli kiedykolwiek będziesz potrzebował przypomnienia, Harry? – zapytała donośnym głosem.
Harry kiwnął głową. Uchwyt obietnicy wciąż trzymał go mocno, ocierając się o żebra niczym żelazne pręty. Wydawały się znacznie bardziej wygodne, niż przypuszczał. No i czemu miałyby nie być? W końcu zgodziłem się na to z własnej woli. No i wiem, do czego dojdzie, jeśli ją złamię. Zupełnie jak w przypadku przysięgi, którą złożyłem w sprawie wilkołaków. Nie można się wykłócać, kiedy krew w żyłach zmienia się w srebro.
– No to leć na zajęcia.
Harry kiwnął do niej głową.
– Dziękuję – powiedział.
– Lepiej, żeby więcej nie doszło do czegoś takiego, nie tylko na moich zajęciach, ale i na dowolnych innych. W ten sposób mi podziękujesz.
Harry zebrał swoje książki i wyszedł z klasy. Po drodze spotkał Dracona, który momentalnie się wyprostował, jakby udając, że kompletnym przypadkiem opierał się akurat o ścianę tego korytarza, który prowadził na zajęcia z obrony. Harry uśmiechnął się do niego przelotnie.
W tle swojego umysłu wyobraził sobie słońce, lśniące z agresywną determinacją, którą stracił w czasie transmutacji. Lodowe paczki zaczęły się, powoli i statecznie, topić.
Draco zajął swoje miejsce na lekcji obrony i kiedy profesor Pettigrew ostrzegał wszystkich z powagą, że dzisiejsza teoria pojawi się na egzaminach, postanowił postępować zgodnie z planem. Nie musiał się tym wszystkim przejmować. Dzięki książkom z biblioteki Malfoyów, ćwiczeniach w klubie pojedynków z Harrym i badaniami, których się podejmował podczas odrabiania prac domowych z innych przedmiotów, znał już większość teorii, jakich uczyli się w tym roku.
Teraz potrzebował zerknąć na umysł Harry'ego i sprawdzić, w jaki właściwie sposób ograniczał sobie dostęp do emocji.
Przynajmniej po wypadku na transmutacji był już pewien, że do tego właśnie dochodziło (i co właściwie Harry sobie myślał? Jasne, nieokreślona magia nie była w stanie nikogo skrzywdzić tak, jak zrobiłaby to klątwa, którą rzucono z mocą i przekonaniem, ale przecież mogło dojść do niezliczonych przykrych i wstydliwych efektów). Nie wiedział jednak, co myśleć o niewielkim uśmiechu, który Harry mu posłał w drodze na obronę przed mroczną magią, albo o tym, że kiedy Harry odpowiadał na pytania Pettigrew, w jego głosie pojawiło się więcej emocji, niż w ostatnich kilku tygodniach razem wziętych.
Był jednak zdeterminowany, żeby się przekonać.
Im częściej korzystał z opętania, tym rosło w siłę i robiło się subtelniejsze, jakby było mięśniem, który trzeba było wyćwiczyć. A umysł Harry'ego był mu znajomy od najwcześniejszych dni jego daru, bo to na nim właśnie Draco mógł ćwiczyć. Dlatego teraz bez problemu śmignął między tarczami Harry'ego i pomknął na tyły jego umysłu, wyglądając wszelkich oznak tłamszonych emocji, albo umysłu znajdującego się na skraju szaleństwa.
Znalazł lód.
Zobaczył słońce topiące lód, a wraz z wyciekającą z niego stopniowo wodą, wokół pojawiało się coraz więcej emocji, dających takie same wrażenia, jakie Draco czuł, kiedy jeszcze miał empatię. Zimne wiatry szoku, gorąc i ciśnienie gniewu, słoneczne ciepło przyjemności i zaostrzone pazury irytacji zlewały się ze sobą w zupę, zalewając umysł Harry'ego i dodając swój ożywiony stan do czegoś, co już od zbyt dawna było spokojną, opanowaną nicością.
Draco poczuł własne, zszokowane zaskoczenie i chwilę potem Harry zdał sobie sprawę z jego obecności.
Harry nie spróbował wyrzucić go ze swojej głowy. I niby czemu by miał? zapytał się w chwilę potem Draco. Przecież nie zrobił niczego złego. Czy też raczej, to Harry zrobił coś złego przez zamrażanie swoich emocji, dzięki czemu niewielki grzech Dracona, jakim było przekraczanie granic między ich umysłami, tak naprawdę wcale nie był grzechem, lecz po prostu środkiem, do którego przyszło mu się odwołać w ramach upewniania się, że Harry'emu nic nie było.
Harry wyczuł to usprawiedliwienie i uszanował je. Pokazał Draconowi coraz więcej obrazów topniejącego lodu, lśniącego słońca, swojego umysłu gęstniejącego i nabierającego sił dzięki emocjom. Pokazał Draconowi, bez słów, obietnicę, jaką złożył Henrietcie Bulstrode, celowo myśląc o obrazach i przysiędze.
Draco nie wyobrażał sobie żadnych okoliczności, w których mógłby być skłonny do pozwolenia Henrietcie Bulstrode na rzucenie na niego pięciu klątw bólu. Ale jeśli ktokolwiek na nie zasługiwał po wszystkich kłopotach i bólu, przez jakie przeszli jego najbliżsi właśnie dlatego, że tłamsił swoje emocje i w dodatku kiedy obiecał, że już więcej tego nie zrobi, to z pewnością był to Harry.
Wrócił do swojego ciała i otworzył oczy, po czym zaczekał, żeby Harry się do niego odwrócił. Harry to zrobił i spokojnie spojrzał na Dracona. Wiedział, co zrobił i było mu za to przykro. Draco mógłby na niego krzyczeć, gdyby tego chciał, ale nie zmieniłoby to jakoś szczególnie podejścia Harry'ego do tego tematu. Już stopniowo integrował się z powrotem z własnymi uczuciami – co było najlepszym możliwym podejściem, dzięki któremu nie dojdzie do załamania, jak to było w Leśnej Twierdzy – i obiecał, że więcej tego nie zrobi.
Draco miał wrażenie, że tej już nie zdoła złamać.
Odchylił się i kiwnął nieznacznie do Harry'ego, po czym postanowił ponownie zastanowić się, co właściwie chciałby dostać na urodziny.
Harry żuł czubek swojego pióra, ostrożnie układając w głowie odpowiednie frazy. Tego wieczora będzie musiał napisać całkiem sporo listów, zarówno do Scrimgeoura, jak i rodziców dzieci takich jak Jacinth, ostrzegając i wyjaśniając, czemu ich sprawa i zmagania będą musiały jeszcze trochę się przedłużyć. Wydawało mu się, że większość okaże się rozsądna. Jeśli wybór miał polegać na podjęciu walki już teraz i odepchnięciu od siebie sympatyzującego z nimi ministra, albo odczekaniu chwili, żeby rzeczony minister mógł odzyskać grunt pod nogami, to Harry wiedział, co by wolał, co wolałaby Lazuli Yaxley i co wolałaby większość ludzi, z którymi zdążył wejść w kontakt.
Po prostu potrzebował uniknąć „pewnego dnia".
– Tego też nie robiłeś, kiedy miałeś zamrożone emocje.
– Hmmm? – Harry zerknął na Dracona, niepewny co miał na myśli.
– Nie żułeś swojego pióra. – Draco obserwował go z niezwykłą satysfakcją, jakby to on, nie Henrietta, pokazał mu prawdę. – Nie wierciłeś się, nie zamyślałeś. Miałeś tak czysty i nieludzki umysł, że przestałeś wykonywać te wszystkie pomniejsze bzdury, które robią z ciebie człowieka.
Harry kiwnął głową.
– Wiem.
– Właściwie to czemu tym razem odciąłeś się od emocji, Harry? – Draco nachylił się do niego. – Wydaje mi się, że do tej pory słyszałem już wymówki przy wszystkich innych okolicznościach, tylko nie przy tej.
Harry odłożył na bok pergamin i pióro, żeby w pełni skupić się na Draconie.
– Też się nad tym zastanawiałem – zaczął. – I teraz, oczywiście, po przeczytaniu tego akapitu, który pokazała mi Henrietta, rozumiem już, że to były tylko wymówki, bo i tak chciałem to zrobić. Po Lucjuszu nie chciałem mierzyć się z własnym bólem, kiedy pomagałem ci z twoim, albo Hawthorn z jej. A kiedy poszedłem wyleczyć Lily, osłoniłem się tak dokładnie, że praktycznie żadne emocje nie były w stanie się przedostać. I jak wyszedłem z jej celi, doszedłem do wniosku, że najlepiej byłoby spróbować wariacji czegoś takiego.
– Najlepiej byłoby. – Draco potrząsnął głową. – Wiesz, Harry, wydaje mi się, że jesteś jedyną osobą na świecie, która uwierzyłaby w coś takiego.
– No cóż. – Harry zastanowił się nad tym, po czym zaczął brnąć w następne słowa. – Zawsze będę nosił na sobie blizny po tym, jak mnie traktowano w domu, Draco. Wydaje mi się, że tym razem popełniłem błąd, wychodząc z założenia, że jestem już na tyle zdrów, że nowe pragnienie stłamszenia emocji nie mogło być w żaden sposób związane z innymi próbami. Miało i powinienem był się o tym zorientować. Jeśli zachowam w pamięci, że przeszłość się wydarzyła, zamiast ciągle o niej zapominać, to może pojawi się szansa na to, że jak dojdzie do czegoś takiego następnym razem, zorientuję się w porę i wszystko powstrzymam sam.
– Obiecałeś, że już nie będziesz tłamsił swoich emocji. – Między brwiami Dracona pojawiła się linia.
– Tak, wiem – powiedział Harry. – Ale to tylko jedna, specyficzna sytuacja. Istnieje wiele innych krzywd, które mógłbym sobie wyrządzić, a które okazałyby się równie szkodliwe, a byłyby rezultatem pragnienia ucieczki przed odczuwaniem, jednocześnie bez pogwałcania przysięgi, którą dałem Henrietcie. – Ścisnął dłoń Dracona. – Właśnie dlatego polegam na tobie i Snape'ie, że dacie mi znać, kiedy zauważycie, że zachowuję się jakoś dziwnie.
– To cholernie wkurzające, kiedy stale upierasz się, że nic ci nie jest – burknął Draco.
– No wiem – powiedział Harry, nachylając się, żeby pocałować go w policzek. – Wiem, że jestem cholernie wkurzający i fakt, że i tak mnie kochasz, naprawdę wiele o tobie mówi, Draco. I o profesorze Snape'ie też. I Connorze. – Z powagą zignorował minę, jaką Draco zrobił przez porównanie go do jego brata. – Może teraz będzie łatwiej, skoro chcę w miarę regularnie myśleć o przeszłości i zastanawiać się, czy nowy pomysł, który brzmi mi absolutnie rewelacyjnie, nie jest jakoś z nią powiązany.
Niełatwo było podjąć tę decyzję. Stawił jej czoła wczesnym popołudniem i zmusił się do zaakceptowania jej. Nie był w stanie cofnąć tego, co już się wydarzyło, nie był w stanie czerpać siły z tego, co mu się przytrafiło w ten sam sposób, w jaki nie był w stanie powiedzieć skrzatom domowym, żeby uznały stulecia spędzone pod sieciami czarodziejów, za dobrą lekcję. Już do tego wszystkiego doszło i choć jego własne doświadczenia trwały znacznie krócej i wywołały zdecydowanie mniej zniszczeń, niż te skrzatów, to i tak nie dało się tego zmienić. Harry'emu pozostało jedynie mieć je na oku i wypatrywać ich ech, odbijających się w przyszłości, dzięki czemu powinien być w stanie zamknąć je tak szybko, jak to będzie możliwe.
Czyli moi rodzice jednak nie są mi obcy. Już ich nigdy nie odwiedzę, nigdy ich nie zobaczę, nie otrzymają drugiej szansy na ustanowienie ze mną relacji, ale nie mogę udawać, że nigdy nie istnieli. Albo że nigdy się nade mną nie... znęcali. Wciąż nie lubił tego słowa. Nie wyniosłem z tego samych pozytywnych lekcji. Po prostu muszę o tym pamiętać i stopniowo integrować to ze wszystkim innym.
I to chyba było w tym wszystkim najtrudniejsze. W pewnym momencie, zwłaszcza w czasie miesięcy spędzonych na rozmowach z Josephem, Harry zaczął myśleć, że pewnego dnia zdoła zintegrować wszystkie aspekty swojego obecnego życia z przeszłością, włącznie z obowiązkami vatesa, relacjami z Draconem i Snape'em, więzią z Connorem, polityką, wojną z Voldemortem i wspomnieniami, dzięki czemu zazna spokoju. Ale ilekroć wydawało mu się, że integracja wreszcie dobiegła końca, pojawiał się kolejny odłamek, który trzeba było gdzieś ułożyć. Nie sądził, żeby związany z zakończeniem procesu spokój kiedykolwiek nadszedł.
No, oczywiście że nie, pomyślał, a emocja tej myśli była łagodnym, oschłym poniżaniem samego siebie, którego nie czuł już od jakiegoś czasu. Przecież inaczej byłoby za prosto. A mnie nie jest dane wieść prostego życia.
Rufus przeciągał ręce nad głową, póki stawy mu nie strzeliły. Następnie dopił resztkę herbaty. Potem podpisał kilka pomniejszych próśb o dofinansowanie, które w ministerstwie były na porządku dziennym do stopnia, w którym był w stanie przewidzieć, jak wiele wyląduje na jego biurku.
A przez cały ten czas list od Harry'ego leżał na samym środku biurka i drwił z niego.
Rufus mógłby wyśmiać samego siebie za odczuwanie takiego strachu przed kopertą i pergaminem, ale już nie raz widział, jak wiele potęgi mogą w sobie nieść. To pergamin, nie oficjalne ogłoszenie, pozwolił aurorom na korzystanie przez krótki czas z klątw niewybaczalnych w czasie Pierwszej Wojny. To list powiadomił Rufusa, że został nowym szefem biura aurorów. To artykuł w gazecie i to nawet jeszcze nieopublikowany, rozpoczął najnowszy kryzys z wilkołakami.
Był jednak sam w gabinecie i naprawdę potrzebował dowiedzieć się, jakie wieści Harry miał dla niego w odpowiedzi na prośbę o odwleczenie na jakiś czas walki o prawa półludzkich dzieci. Otworzył powoli kopertę i równie powoli rozłożył znajdujący się w niej list.
1 czerwca 1997
Drogi ministrze,
Zgadzam się, że pochopnie podszedłem do mojej kampanii, zwłaszcza kiedy w naszym świecie aż kipi.
Rufus zamknął mocno oczy, żeby powstrzymać łzy przed opadnięciem, co samo w sobie powiedziało mu, jak koszmarnie był przemęczony i jak bardzo potrzebował tego rodzaju wieści. Następnie odetchnął wolno i głęboko i wrócił do czytania.
Wysłałem już do moich sojuszników listy, w których powiedziałem prawdę: że wydaje mi się, że jeśli poruszymy tę kwestię już teraz, to stracimy sojusznika i nie zyskamy żadnych zwolenników. Sami będą musieli podjąć decyzję, czy to zaakceptują czy nie. Niektórzy mogą zdecydować się działać niezależnie ode mnie, przyjdą z petycjami, czy zaczną opierać się prawu. Ale wydaje mi się, że większość zgodzi się ze mną i ucichnie z powrotem. Wiedzą, jak bardzo potrzebny nam będzie w walce przyjazny tej sprawie minister. W przeciwieństwie do centaurów, które same muszą podjąć decyzję, czy chcą żyć w czarodziejskim świecie, czy bez niego, ta część moich sojuszników ma ludzkich rodziców, a przynajmniej ludzkich krewnych. Będą chcieli pozostać w naszym świecie. Po prostu chcieliby przy okazji swobodnie pokazywać swoje twarze, to wszystko.
Proszę zdystansować się ode mnie w strefie publicznej i przed Wizengamotem, jeśli tego właśnie pan potrzebuje. Proszę tylko, żeby nie zmienił pan „pewnego dnia" w „nigdy."
Z poważaniem,
Harry vates
Rufus westchnął. Czuł się, jakby żył w okropnym śnie, wierząc że tak właśnie wygląda rzeczywistość i teraz obudził się i przekonał, że to jednak był tylko sen i wreszcie będzie mógł przestać się tym tak przejmować.
Wreszcie usta wygięły mu się w uśmiechu tak krzywym, że aż go poczuł. Miał wrażenie, że gdyby w gabinecie znajdował się ktoś jeszcze, to z pewnością już by się wzdrygnęli, albo zaczęli zadawać pytania.
Było jednak jak było, dzięki czemu miał czas i swobodę do przeprowadzenia swoich manewrów, a doskonale wiedział kiedy i gdzie uderzyć w fundamenty wsparcia, jakie Juniper otrzymywał od Wizengamotu. Starszyzna nie uczepiła się Junipera, ponieważ był ich jedynym wyborem, ale ponieważ tylko on mówił wszystkim dokładnie to, co chcieli usłyszeć, w dodatku jego polityczna reputacja była raczej jałowa, niespecjalnie znacząca, po prostu ogólnie dobra w oczach ludzi. Teraz, kiedy wreszcie postanowił wykonać swój ruch, odnieśli wrażenie potęgi wzbijającej się na wyżyny po zebraniu sił w czasie długiego snu.
Rufus miał zamiar pokazać im, że to jego moc, bardzo aktywna i prawdziwa, którą okazywał na scenie podczas wyjątkowych wydarzeń na przestrzeni ostatnich kilku lat, powinna tak naprawdę wznieść się, by zrzucić z piedestału Junipera i jego sojuszników.
Zrobione.
Indigena rozejrzała się z satysfakcją. Rzuciła ostatnie osłony na nowy dom swojego Lorda. Zaklęcia zabrzęczą na alarm, jeśli w promieniu najbliższej mili pojawi się ktoś nielojalny Lordowi Voldemortowi. Indigena spędziła całkiem sporo czasu na ustaleniu, jak podpiąć osłony pod prawdziwe myśli, a nie coś fizycznego jak obecność Mrocznego Znaku na przedramieniu, ale wreszcie znalazła sposób.
Obejrzała się po raz kolejny na miejsce, w którym odpoczywał jej Lord i pokręciła głową. Falco, oby Dziki Mrok bawił się nim jeszcze przez najbliższe stulecie, naprawdę nieźle wyrzeźbił to miejsce. Tunele łączyły trzy ogromne komnaty, jedna miała być salą tronową – obecnie miejscem odpoczynku – Voldemorta, druga miejscem spotkań, a Indigenie wydawało się, że wyżłobienia w podłodze ostatniej zrobiłyby z niej całkiem niezłą celę tortur. Zostały wydrążone w ściśniętej ziemi, ale jej łodyżki już znalazły w niej wszystkie przestrzenie i dziury.
Inne, pomniejsze pomieszczenia, mogły służyć do przetrzymywania więźniów, albo jako sypialnie. Indigena już zajęła jeden jako swój pokój.
Osłony zabrzęczały.
Indigena obróciła się, wyciągając ręce. Jej rośliny wezbrały wokół niej, liany przesunęły się po jej włosach, wbijając w sufit, ściany podzieliły się, kiedy jej korzenie je do tego zmusiły, a róża przy nadgarstku zjeżyła się i zaczęła rozglądać, gotowa w każdej chwili splunąć swoją trucizną. Wspólnie przeciągnęły ją wprost przez sufit nory, dzięki czemu szybko znalazła się na zewnątrz. Indigena wstała, otoczona resztkami roztrzaskanej ściany i skoczyła ponad ruinami w kierunku wschodu, skąd nadeszło zakłócenie.
Szybko je zobaczyła. Nawet nie próbował się kryć, otwarcie szedł w jej kierunku. Indigena zacisnęła mocno palce na różdżce, choć musiała przyznać przed sobą, że nawet bariera z kolców nie uchroniłaby jej w pełni przed strachem na widok szaleństwa w jego ciemnych oczach.
– Czego chcesz, Evanie? – zapytała.
– Popatrzeć – powiedział Evan Rosier, zakładając ręce na piersi. – Zobaczyć miejsce, w którym spróbowałaś narzucić na mnie klatkę.
Indigena podniosła brwi. Jego szaleństwo się pogarsza.
– To było w pobliżu domu Riddle'ów, Evanie – powiedziała łagodnie. – To nowe legowisko mojego Lorda. – Poruszała bezmyślnie różdżką, zataczając nią niewielkie kółka i zastanawiając się, czy zdołałaby zacząć zaklęcie złotej uzdy zanim Evan by się zorientował. Jej Lordowi, z jakiegokolwiek powodu, zależało by ten szaleniec przyłączył się do jego świty jako ręce i nogi. Będą musieli jakoś go spętać.
– Użyłem złego czasu – powiedział Evan i zaśmiał się. Indigenie wydawało się, że tak właśnie śmiałby się pies z wścieklizną, gdyby tylko był w stanie. – Mam to w zwyczaju.
Nachylił się bliżej, a jego twarz wyglądała na wesołą i przyjazną.
– Trzeba było mnie zabić przy pierwszej lepszej okazji – powiedział. – Oszczędziłabyś sobie naprawdę wielu kłopotów.
Indigena rzuciła pierwszą klątwę pętającą, ale Evan już skoczył. Mniejsza z tym, że osłony miały też powstrzymywać przed aportacją z sanktuarium jej Lorda każdego, kto nie otrzymał od Voldemorta bezpośredniej zgody. To był Evan. Jego magia zwykle robiła co chciała, zawsze tak było.
Indigena stała przez chwilę, roztrzęsiona. Zamknęła oczy. Nie dopuści do tego, żeby jeden człowiek, którego bawiło wyprowadzanie ludzi z równowagi, wyprowadził ją z równowagi.
Jeszcze tylko kilka dni. Kilka dni i będziesz mogła wykonać swój ruch. Wtedy zejdzie z ciebie trochę tej nerwowej energii.
A w międzyczasie będzie zajmowała się swoim ogrodem. To zawsze ją odprężało.
