A oto nadciąga kolejny angst.
Rozdział osiemdziesiąty piąty: Nóż w plecy
– Proszę pana! Proszę pana!
Rufus obudził się, krzycząc cicho i podrywając na łóżku. Przez chwilę tylko mrugał, po czym zmarszczył brwi, kiedy zobaczył, że pokój oświetlała dochodząca z kominka zielona poświata. Z przyzwyczajenia zostawił sieć fiuu otwartą dla poszczególnych ludzi, żeby mogli po niego przyjść w razie jakiegoś kryzysu w ministerstwie nawet w środku nocy, ale nie rozpoznawał kobiety, której twarz teraz unosiła się pośród płomieni.
– Czy coś się stało, Madam? – zapytał szorstko, starając się wyglądać tak dystyngowanie, jak pozwalała mu na to piżama i pościel. Na szczęście na wezgłowiu leżał szlafrok, więc zarzucił go sobie na ramiona, przyglądając jej uważnie.
– Bardzo pana przepraszam. – Czarownica przesłoniła usta dłonią i spuściła wzrok. Rufus zobaczył emblemat świętego Mungo na jej ramieniu, skrzyżowaną różdżkę z kością, więc nie sądził, żeby jej zakłopotanie pochodziło z faktu, że zobaczyła niemal nagiego mężczyznę. Prawdopodobnie bardziej chodziło o to, że obudziła ministra w samym środku nocy. – Ale prosił pan, żebyśmy dali panu znać od razu, gdyby się kiedykolwiek obudziła, a powiedziano nam, że nocą to tylko za pomocą sieci fiuu i to nie tej w pańskim gabinecie, wiec...
– Gdyby kto się obudził? – zapytał zdumiony Rufus. W świętym Mungu znajdowali się pacjenci, których przebudzenie zdecydowanie byłoby powodem do radości, starzy towarzysze broni, wprowadzeni w śpiączkę przez klątwy śmierciożerców w czasie Pierwszej Wojny, ale Rufus już nie pamiętał czasów, kiedy faktycznie miał na to nadzieję.
– Fiona Mallory, proszę pana. – Czarownica zdawała się kulić przed nim, kiedy się na nią zagapił. – Ta, no, aurorka, którą aresztowano i zwolniono za torturowanie rodziców Harry'ego Pottera? Zapadła w śpiączkę przez kontakt z mrocznym artefaktem i właśnie się obudziła.
Rufus poczuł, jak serce bije mu raz, a potężnie, przez co wreszcie w pełni się rozbudził i skupił na sytuacji. Fiona była jedną z jego najlepszych aurorów, zanim dała się ponieść złości, którą wywoływało w niej agresywne zachowanie Potterów. Nigdy nie zdołał otrząsnąć się z wrażenia, że jej niespodziewany sen był bardziej zemstą, a nie wypadkiem związanym z nieznaną mroczną magią, ale i tak musiał przyznać się do porażki i przenieść ją z ministerstwa do świętego Mungo.
– Faktycznie, zostawiłem takie instrukcje. Jak ją obudziliście?
Czarownica przełknęła głośno, a Rufus zorientował się, że bladość jej twarzy pochodziła między innymi ze strachu.
– T–to niewymowni ją obudzili, proszę pana. Weszli do pokoju i unieruchomili wszystkich za pomocą jakiejś różdżki. Ale jak tylko ją nią dotknęli, zalśniła na niebiesko i o–obudziła się.
Rufus syknął. To miało sens, że właśnie niewymowni znajdowali się w posiadaniu artefaktu zdolnego do wyciągnięcia Mallory ze śpiączki. Pewnie sami ją na nią ściągnęli.
– Gdzie teraz teraz Fiona?
Czarownica skrzywiła się.
– Madam? – zapytał cicho Rufus.
– Nie–niewymowni dali jej świstoklik – powiedziała uzdrowicielka tak miękko, że Rufus prawie jej nie usłyszał. – Przed zniknięciem mówiła, że musi jeszcze porozmawiać z Harrym. – Zerknęła na niego szeroko otwartymi, przestraszonymi oczami. – Co chyba znaczy, że udała się do vatesa?
– Tak – powiedział krótko Rufus, choćby dlatego, że gdyby tego jakoś nie skomentował, to pewnie zaczęłaby rozsiewać o tym plotki. Cholera, cholera, cholera. Ostatnie, czego w tej chwili potrzebował, to żeby jeszcze Harry w środku nocy musiał stawić czoła osobie, która torturowała jego rodziców. Choć Kamień, prawdopodobnie, uważałby coś takiego za zabawne.
W co ty sobie tym razem pogrywasz, kamulcu?
– Dziękuję za skontaktowanie się ze mną – powiedział czarownicy, po czym machnięciem różdżki wygasił połączenie. Następnie pośpiesznie założył na siebie szlafrok i rzucił garścią proszku fiuu w płomienie, mając nadzieję, wbrew nadziei, że nie będzie czekał zbyt długo na obudzenie własnego celu.
– Gabinet dyrektorki, Hogwart!
Harry wyczuł zaskoczone drgnięcie osłon nawet jeszcze zanim otworzył oczy. Już podrywał się, gotów do walki i czując, jak luźny uścisk Dracona wokół niego, nagle nabiera na sile. Rzucił cicho zaklęcie przywołujące na różdżkę Dracona i usłyszał, jak ten łapie ją zręcznie.
Dopiero wtedy otworzył oczy.
W pierwszej chwili nie rozpoznał stojącej przed sobą kobiety, tak była wyniszczona i wychudzona, włosy wisiały jej wokół twarzy jak badyle, a niebieskie oczy zapadły w czaszce. Ściskała w ręce świstoklik, który najwyraźniej wrzucił ją tu pomimo wszystkich osłon, jakby tylko dzięki niemu stała na nogach. Harry przymrużył oczy. Świstoklik nie był zaczarowanym byle czym, co zwykle wystarczało zaklęciu Portus. Był to srebrny kluczyk, który lśnił od takich pokładów magii, że Harry momentalnie wzniósł nieco własnej mocy w samoobronie.
– Aurorka Mallory? – zapytał powoli. Z tego, co było mu wiadomo, leżała złożona śpiączką po wypadku z mrocznym artefaktem i raczej nie miała dobrych rokowań na przebudzenie.
– Harry – wyszeptała i wróciła do przyglądania mu się.
– Nie powinno jej tu być – powiedział Draco, zaciskając ręce wokół Harry'ego tak mocno, że niemal wycisnął z niego dech. – Jak w ogóle minęła osłony? Czego chce? Uważaj, Harry.
– Wiem – mruknął Harry, którego zaskoczenie rosło w miarę, jak aurorka Mallory po prostu tam stała. Wyglądało na to, że ktoś ćwiczył jej mięśnie, prawdopodobnie za pomocą magii, kiedy leżała w łóżku, ale i tak przypominały smukłe drobiny mięśni, oplatające patyki. Raczej nikomu nie przydałaby się jako skrytobójczyni. Po co w ogóle ją wysyłać? Czy do zabicia mnie nie przydałby się ktoś silniejszy? – Ale... – Potrząsnął głową i uznał, że tylko dlatego, że rozmawiali o niej, jakby jej tam nie było, wcale nie znaczyło, że powinna tak tam po prostu stać, niema i wgapiona. – Aurorko Mallory – powiedział łagodnie. – Fiono. Co tu robisz? Kto ci to zrobił?
Jej oczy były boleśnie ożywione, kiedy zrobiła chwiejny krok w jego kierunku.
– Uratowali mnie – wyszeptała. – Ci, którzy rzucili mnie na pożarcie ciemności uratowali mnie i odesłali z powrotem.
– Kto? – zapytał Harry.
– Niewymowni.
Wydawało mi się, że Kamień miał się trzymać z dala od polityki, pomyślał Harry, choć musiał przyznać, że obudzenie kobiety w śpiączce i wysłanie jej do niego raczej słabo kojarzyło się z polityką. Nawet jeśli tak kobieta torturowała jego rodziców. Harry poczuł, jak sumienie zaczyna się w nim wić i miotać; prawdopodobnie powinien jej bardziej za to nienawidzić, ale odsunął od siebie Lily i Jamesa na tyle, pozostawiając ich w przeszłości, że teraz miał wrażenie, jakby usiłował przypomnieć sobie nienawiść sprzed dobrych stu lat.
– Czemu odesłali cię z powrotem? – zapytał. – Czemu cię wypuścili?
– Bo chcieli, żebyś wiedział – powiedziała Mallory i pochyliła głowę, kiedy przeszły ją dreszcze. Harry rzucił na nią zaklęcie ogrzewające, przez cały czas trzymając na oku srebrny świstoklik. Po prostu lśnił.
– Czemu jeszcze nie zawołałeś profesora Snape'a? – syknął Draco w kierunku jego karku. – Powinieneś.
– Bo jak ktoś ją stąd zabierze, to nie usłyszę co ma mi do powiedzenia – zauważył Harry. Uważał to za absolutnie rozsądny argument, przez co kompletnie nie zrozumiał, kiedy Draco poderwał nadgarstek, jakby chciał rzucić zaklęcie komunikacji feniksa. – Nie. – Zmusił Dracona do opuszczenia dłoni, po czym ponownie obejrzał się na aurorkę Mallory. – Czego chcieli, żebym się dowiedział? – To pewnie okaże się kłamstwem, nawet jeśli sama szczerze w to wierzyła, ale to nie miało większego znaczenia. Harry nie musiał już dłużej tańczyć, jak mu grali niewymowni. Jeśli sytuacja będzie tego wymagała, to pójdzie znowu do Departamentu Tajemnic i uspokoi Kamień. Był przekonany, że wzbierający w nim gniew z całą pewnością mu na to pozwoli.
– Dowiedział...
Mallory zamknęła mocno oczy i przez chwilę stała, jakby niepewna, czy powiedzieć mu prawdę. Harry, którego magiczne zmysły były już w tym momencie wyjątkowo wyostrzone, bo spodziewał się, że srebrny świstoklik lada moment zrobi coś spektakularnego, wyczuł kiedy osłony w pokoju wspólnym zadrżały i kogoś wpuściły. Skrzywił się. Merlin raczy wiedzieć, skąd Snape się o tym tak szybko dowiedział, ale może też wyczuł, jak minęła osłony.
– Dowiedział, że dopiero później torturowałam twoich rodziców – odezwała się nagle Mallory, otwierając oczy. – Jako pierwszy torturował ich Lucjusz Malfoy.
Harry wyczuł chwilę, w której słowa przebiły się przez niego, niczym nóż w plecy, stalowe ostrze które nadziało go i wywróciło bebechy. Chciał się obrócić, sięgnąć za siebie i zbadać, jak szerokie były obrażenia tej rany.
Ale w tej samej chwili usłyszał, jak Draco wciąga zbolały oddech i zmusił się do przebrnięcia przez tę chwilę dzięki przypomnieniu, że przecież w tej chwili nie chodziło tylko o niego. Sięgnął niezgrabnie i owinął rękę wokół ramion Dracona, a drugą wokół jego pasa, przyciągając blisko do siebie. Trzymał go tak, nie spuszczając Mallory z oczu.
– Co im zrobił? – zapytał, zaskoczony spokojnym i bezbarwnym tonem swojego głosu. – I kiedy? Wiesz może?
– Niedługo przed moim aresztowaniem – powiedziała, a jej głos robił się coraz bardziej ożywiony, jakby wspomnienia dodały jej sił. – Tego samego dnia. Miałam wziąć na siebie jego winę na wypadek, gdyby ktoś podejrzewał, że coś było nie tak z osłonami na celach twoich rodziców. – Harry zobaczył w jej oczach przebłysk pogardy wobec Lily i Jamesa. Podejrzewał, że ile czasu by nie minęło i jak bardzo by nie ucierpieli, w oczach Mallory zawsze pozostaną ludźmi, którzy znęcali się nad dzieckiem. – Wiem, że zrobił im coś złego. Coś bolesnego, gorszego od klątw bitewnych, które rzuciłam. Ale nie wiem, co dokładnie.
Harry kiwnął sztywno głową i poczuł na karku wilgoć, kiedy Draco wydał z siebie rozdarty, pełen niedowierzania dźwięk.
– Ćśś – wyszeptał, po czym spojrzał na Mallory. – Mówisz prawdę?
– Tak, przysięgam. – Mallory uśmiechnęła się z lekką goryczą. – Scrimgeour najpierw mnie za to zwolnił, bo uznał, że nadużyłam władzy danej mi przez urząd...
– Bo tak było – mruknął Harry. Wyczuwał teraz Snape'a, starającego się z całych sił otworzyć drzwi do ich sypialni. Harry rzucił kilka zaklęć zamykających, których jego opiekun nie zdoła otworzyć. Nie spuszczał wzroku z Mallory i nie przestawał głaskać Dracona po plecach.
– Niby skąd miałabym wytrzasnąć w ministerstwie jakiś mroczny artefakt? – Mallory rozłożyła ręce. – Niewymowni zrobili to dla niego, to przez nich zapadłam w śpiączkę. A teraz mnie z niej wybudzili. Nie wiem czemu. Niczego o nich nie wiem. Ale przysięgam, wszystko inne to sama prawda.
Nie mogę już być sojusznikiem Lucjusza.
Ale to ojciec Draco, więc to jakbym powiedział, że nie mogę być już kochankiem Draco.
Harry wyczuł pierwsze uderzenie magii Snape'a na osłony i westchnął. Lada moment się przebije i pewnie najpierw spróbuje zabić Mallory, a dopiero potem przyjdzie mu do głowy zadawanie jakichkolwiek pytań. Wyglądało na to, że w takim właśnie był nastroju.
– Powiem pozostałym. Uciekaj już. Chyba masz gdzie?
Mallory zamrugała.
– Co... obchodzi cię coś takiego? Torturowałam twoich rodziców!
– Owszem. – Harry przyglądał się jej przez chwilę, ale wciąż czuł pustkę w miejscu, w którym spodziewał się surowego gniewu i bólu. Możliwe, że cała reszta po prostu zanadto boli. W dodatku to cichy płacz Dracona odciągał jego uwagę od wszystkiego, nie tylko Mallory. – Ale chyba już ci to wybaczyłem. Powiedziałaś mi też, kto był w ogóle odpowiedzialny za ich cierpienie. Dlatego wydaje mi się, że możesz już iść. – Zadrżał, kiedy bezróżdżkowa magia Snape'a niemal przebiła się przez słabe miejsce w jego osłonach. – Ale nie masz już dużo czasu – dodał.
Mallory kiwnęła głową.
– Niewymowni przysięgli, że znajdą dla mnie bezpieczne miejsce – powiedziała, po czym zacisnęła dłoń na świstokliku, odchyliła głowę, rozpadła się w masę srebrnych iskier i zniknęła.
Harry opuścił osłony, położył się na łóżku, obejmując mocno Dracona i szepcząc pocieszające słowa, wciąż głaszcząc go po plecach, wciąż pozwalając Draconowi uwieszać się na nim jak młodej małpce.
– Draco, nigdy nie zmuszę cię do takiego wyboru. Obiecuję. To twój ojciec. Wiem przecież. Szanuję to. Nie musisz wybierać między nami. Obiecuję, że...
Drzwi nagle otworzyły się z łoskotem i Snape wpadł do sypialni, a Harry pomyślał, że to chyba lepiej, że nie zdążył niczego obiecać, bo właśnie zalewały go wspomnienia przysiąg Przymierza Słońca i Cienia i wszystkiego, co obiecał zrobić każdemu, kto je złamie, jak i faktu, że Ignifer wspomniała, że niewymowni kiedyś grozili jej ojcu. Cupressus Apollonis się nie ugiął. Czy Lucjusz, winien niewymownym dług pod postacią Mallory, mógłby? I co mógłby im dać, gdyby do tego doszło?
Nie co, pomyślał Harry, którego umysł wylądował niczym na minie na skojarzeniu, że wciąż nie wiedzieli, kto wydał Hawthorn ministerstwu. Kogo.
Snape nachylił się nad nim.
– Co się stało? – zapytał szorstko. – Nic ci nie jest?
– Fizycznie nie – powiedział Harry, topiąc emocje w basenach oklumencyjnych. Ostre spojrzenie ostrzegło go, że Snape dobrze wiedział, co Harry zrobił i w ogóle tego nie aprobował. Harry go zignorował. To było zbyt ważne. Potrzebował spojrzeć na tę sytuację z punktu widzenia kogoś z zewnątrz i w ten sposób podjąć decyzję, inaczej ból go unieruchomi. – Fiona Mallory przebudziła się ze śpiączki. Aurorka, która torturowała moich rodziców? – podpowiedział, kiedy zobaczył niezrozumienie w oczach Snape'a. – Powiedziała, że faktycznie rzuciła na nich klątwy, ale miała wziąć na siebie winę po Lucjuszu. Torturował ich przed nią, znacznie dogłębniej i bardziej drobiazgowo.
Snape zamknął oczy i zacisnął na dłuższą chwilę usta. Harry owinął się mocniej wokół Dracona.
– Zabieram was obu do skrzydła szpitalnego – powiedział Snape, kiedy ciche, spanikowane dźwięki, jakie wydawał z siebie Draco, zaczęły nabierać na sile. – Potrzebuje wywaru na uspokojenie.
Harry wiedział, że Snape przy pierwszej sposobności wleje ten wywar i jemu na siłę do gardła. Nie miał zamiaru dawać mu na to okazji. Oklumencja mu w tej chwili wystarczała, pozwalała mu myśleć.
A musiał wszystko przemyśleć.
Widział już jednak rozciągającą się przed sobą ścieżkę, prowadzącą go, krok po posępnym kroku, w kierunku osuszenia Lucjusza Malfoya z magii.
Draco miał problemy z oddychaniem. Słyszał, jak Madam Pomfrey mówiła do niego niskim, zaniepokojonym głosem, próbując nakłonić do odwinięcia się z Harry'ego i przełknięcia wywaru uspokajającego. Od czasu do czasu zatrzymywała się, żeby zapytać profesora Snape'a o jego stan i czy wciąż uważał, że Draco potrzebował wywaru. Przez cały ten czas Harry trzymał go mocno przy sobie i nie przestawał głaskać po plecach.
Pewnie wszystkim wydawało się, że Draco nie był w stanie się rozwinąć, bo było mu wstyd, albo dlatego, że za bardzo się bał wszystkiego, co nastąpi, jak tylko Harry ruszy jego ojca.
I możliwe, że te emocje gdzieś się w nim znajdowały, ale obecnie były zepchnięte w kąt przez główne uczucie, które nie pozwalało mu na odczuwanie czegokolwiek poza nim. Draco był morderczo wściekły.
Czemu musi być tak uparty? Taki głupi? Wiem, że torturował Potterów, bo zajął miejsce Harry'ego jako osoby dokonującej słusznej zemsty. Ale wiedział, musiał wiedzieć, że w tym przypadku ofiara nie tylko porzuciła swoje prawo do zemsty, ale odebrała je też wszystkim innym. Powinien był przyjść z tym do Harry'ego, porozmawiać z nim, zapytać o zdanie. Przynajmniej wtedy Harry mógłby mu powiedzieć wprost, że nie zgadza się na coś takiego, zamiast dowiadywać się o tym w ten sposób.
To, co zrobił, było złe. Wiem, jak działa ta tradycja. Ktoś może zemścić się w imieniu dziecka, nad którym się znęcano, jeśli samo dziecko nie chce tego zrobić, ale potrzebuje do tego jego zgody. Jedynym wyjątkiem jest tu rodzina krwi. Connor mógłby się tego dopuścić, ale nie Lucjusz.
Ale pewnie wydawało mu się, że był w stanie wynieść się ponad te wszystkie stare prawa i zasady, zignorować je w chuj. Bo w jakiś sposób miały go nie dotyczyć.
Ależ ja już jestem kurwesko zmęczony, że Harry ciągle okazuje się lepszym strażnikiem honoru Malfoyów od mojego ojca.
Wreszcie usłyszał, jak Pomfrey i Snape omawiają zaklęcie, które zmusi go do podniesienia głowy i uznał, że chyba już dość tego. Rozchylił zaciśnięte kończyny i kiwnął głową, kiedy Harry zerknął na niego przeciągle i z niepokojem. Był w stanie usiąść samemu. Był.
– Czy ktokolwiek skontaktował się z moją matką? – zapytał usiłując zignorować fakt, że miał chrypkę, a twarz pewnie pełną plam po wściekłych łzach. Madam Pomfrey podeszła do niego z wywarem uspokajającym. Harry wyciągnął rękę, powstrzymując ją, ale nawet na chwilę nie oderwał wzroku od twarzy Dracona.
– Nie, Draco – powiedział cicho. – Nie wiedzieliśmy, czy tego byś chciał. Chcesz tego?
Draco przytaknął. Harry pochylił lekko głowę, po czym zaczął się odsuwać, żeby ruszyć w kierunku kominka w skrzydle szpitalnym.
– Harry?
Otrzymał spojrzenie, pod którym aż zadrżał, takie było chłodne i obojętne, ale szybko zorientował się, że Harry zamknął sobie dostęp do emocji, żeby w ogóle funkcjonować. No dobra, to ma sens.
– Tak?
– Zabijesz mojego ojca, czy osuszysz go z magii? – Draco był dumny ze swojego głosu. Nie był chwiejny. Nawet nie było w nim niepewności, czy w ogóle dojdzie do którejś z tych sytuacji. Była wyłącznie alternatywa, świadomość że Harry będzie musiał wybrać jedną z opcji i wprowadzić ją w życie.
– Nie wiem – powiedział cicho Harry. – Zależy od tego, co zrobił moim rodzicom. I... innym ludziom.
Zanim Draco zdążył zapytać, o co mu chodziło, Harry wziął garść proszku fiuu i cisnął nim w płomienie.
– Grimmauld Place Numer Dwanaście! – zawołał.
– Panie Malfoy – powiedziała Pomfrey, niemal przyciskając mu fiolkę do twarzy. – Naprawdę nalegam, żeby pan to przełknął. Jest pan zanadto rozchwiany emocjonalnie.
– Wcale nie jestem rozchwiany – powiedział Draco, dziękując Merlinowi, że był w stanie używać głosu jak rapiera, a nie rany, która, jak się stale spodziewał, pojawi się w samym sercu tej broni. Pomfrey nawet odsunęła się od niego na krok. – Jestem wściekły. Odbywam żałobę po upadku honoru mojej rodziny. Zastanawiam się, jak dać ojcu do zrozumienia, jak koszmarnie jestem nim rozczarowany, zanim zginie. To wszystko.
– Zostaw go, Poppy – powiedział cicho profesor Snape.
Matrona zerkała między nimi przez chwilę, po czym wyrzuciła ręce w powietrze i odeszła, tupiąc głośno i mamrocząc o Ślizgonach. Snape podszedł bliżej, wbijając w Dracona uważne spojrzenie. Draco odchylił się i odpowiedział tym samym. Już od tygodnia nie widział tego człowieka, przynajmniej odkąd Snape odwiedził go w skrzydle szpitalnym po bitwie z Falco Parkinsonem: jego głowa domu.
– Wiesz, że twój ojciec może nie dożyć rana – powiedział Snape.
– Wiem – powiedział Draco i tak było, bo pośród całego bólu, do którego nie miał zamiaru się przyznawać, istniało czyste, ostre ostrze gniewu. Naprawdę to wszystko czuł – nie tylko dlatego, że tego chciał, ale przyszło mu to odruchowo. Poczuł przez to zalewającą go dumę. Jednak był odpowiednim dziedzicem Malfoyów i to na sposoby, na jakie jego ojciec nie był od lat. – Zdradził nasze nazwisko. Zdradził nasz honor. Musi zginąć. Albo stracić magię – dodał. – Harry zapowiedział, że to właśnie czeka każdego za pogwałcenie przysiąg przymierza i to też mi wystarczy.
– Lucjusz wolałby zginąć, niż stracić magię – powiedział Snape.
– Wiem – powiedział Draco.
– I nie obchodzisz żałoby po utracie ojca?
Draco skrzywił usta.
– Prawdopodobnie przyszłoby mi to znacznie ciężej, gdyby istniała choć szansa na to, że znajdował się pod Imperiusem, albo ktoś go do tego wszystkiego zachęcił – powiedział. – Ale w takiej sytuacji... nie. Znał konsekwencje, które będą go czekały w razie, gdyby wszystko się wydało, a jedną z pierwszych lekcji, jakie od niego otrzymałem, to żeby nigdy nie dać się przyłapać. Powinien był się do niej dostosować.
Snape kiwnął głową i odsunął się powoli od łóżka, po czym ruszył do Harry'ego, który wciąż rozmawiał z Narcyzą przez kominek. Draco położył się na poduszkach i zamknął oczy.
Naprawdę miał to na myśli. Lucjusz zawsze unikał stryczków i pułapek, zakładanych przez wrogów, ponieważ był gotów podjąć się wielkiego ryzyka, ale nigdy niepotrzebnego. Ostatnimi czasy jednak robił się coraz bardziej nieostrożny, jak to pokazał wydziedziczając Dracona, a każdy Malfoy, który podejmuje się ryzyka i przegrywa, staje się godny pogardy.
Chyba, że naprawdę znajdował się pod Imperiusem.
Ale tak nie było. Nie było tak nawet, kiedy był śmierciożercą, mimo że zdołał przekonać do tego Wizengamot.
Draco wzdrygnął się lekko, przypominając sobie pierwszą poważną rozmowę z Harrym, jeszcze na pierwszym roku, kiedy Harry upierał się, że tak, Lucjusz był śmierciożercą i spokojnie wymienił jego zbrodnie. Draco nie chciał wtedy w to uwierzyć – kochał swojego ojca, ale co więcej, nie był w stanie uwierzyć, że ten dumny, elegancki mężczyzna, którego znał, zostawiłby po sobie dowody zbrodni, gdyby naprawdę wykonał je z własnej woli. Ale mógłby, gdyby znajdował się pod Imperiusem. Czyli tak właśnie musiało być.
Ale nie było.
I torturowałeś trzy mugolackie dzieci i ich rodziców na śmierć, ojcze, i pozostawiłeś po sobie dowody na to, że to było właśnie twoje dzieło. Zabiłeś bliźniaków Prewett, ale dopiero, kiedy towarzyszyło ci czterech innych czarodziejów. Twoje dokonania wojenne są równie warte wszystkiego, co zrobiłeś w przeciągu ostatniego roku.
Dla dobra rodziny Lucjusz Malfoy musiał przestać być czarodziejem.
Draco wziął głęboki oddech, ciesząc się, że opanował tańce czystokrwistych, że został wychowany jako czystokrwisty. Dzięki temu znacznie łatwiej było się uporać z członkiem rodziny, który dokonał czegoś odrażającego, albo popełnił okrutną zbrodnię. Inne rodziny mogły zwiesić głowy i płakać, pozwalając by ta jedna, czarna owca pociągnęła ich ze sobą. Dzięki swojemu treningowi Draco był w stanie wyciąć sobie z serce bezużytecznego krewniaka. Rodzina musiała przeżyć.
I wtedy jego matka przeszła przez płomienie i objęła go, więc Draco pozwolił sobie na przyjęcie odrobiny komfortu ze świadomości, że ktoś jednak rozumiał wyjące w nim samotność i ból.
Hawthorn zatrzymała się. Na stoliku obok jej łóżka leżał list. Wiedziała, że jeszcze chwilę temu go tam nie było. Obróciła się tylko, żeby podnieść szczotkę, która spadła jej na podłogę i kiedy się wyprostowała, już tam leżał.
Ostrożnie sięgnęła po różdżkę i zbliżyła się do niego, po drodze rzucając kilka zaklęć. Nie ukazały się wokół niego żadne czary, wyłącznie, co było jeszcze dziwniejsze, gasnące lśnienie po aportacji, jakby sam się tu teleportował.
Pergamin był szary i złożony tak, że przypominał kopertę. Pieczętujący go lak był czarny i został w nim odciśnięty wizerunek klepsydry. Hawthorn podlewitowała list i ostrożnie przecięła pieczęć klątwą tnącą, przez co pergamin zdołał się rozłożyć.
Napisane na nim słowa były eleganckie, lekko pochyłe i łatwo można było je rozczytać z daleka. Zawierał w sobie tylko jedno zdanie.
Lucjusz Malfoy wydał cię niewymownym, a poprzez nim również aurorom.
Hawthorn zagapiła się. Poczuła, jak stara furia wzbiera w niej niczym lawa pod solidnym głazem. Tak łatwo jej to przyszło. Ostatnio miała sny – takie dziwne sny, słabo je pamiętała po przebudzeniu, ale i tak wisiały jej w umyśle w strzępach, o polowaniu na aurorów, którzy tak okrutnie ją traktowali w czasie pobytu w Tullianum, albo na Indigenę Yaxley, albo na tajemniczą osobę, która ogłosiła wszystkim jej wilkołaczy stan. Polowanie na nich i ugryzienie wszystkich. Tak strasznie tego pragnęła. Nienawiść wyglądała w jej snach jak czarna bestia, biegnąca obok, zawsze obecna w czasie ugryzienia i zawsze patrząca na nią z ponurą satysfakcją na chwilę przed obudzeniem.
Ale to...
To było potwierdzenie. O ile w ogóle pozwoli sobie tak o tym myśleć. Niewymowni mogliby przysłać ten list przez jej osłony. Ale mogli też kłamać, usiłując naszczuć sojuszników Harry'ego na siebie nawzajem.
Ale część umysłu Hawthorn, z którego tak rzadko ostatnimi czasy korzystała, część która uwielbiała przydomek Czerwonej Śmierci, kiedy biegła u boku Voldemorta, przebudziła się teraz, przeciągnęła i ochoczo zabrała za szybką ocenę sytuacji i związaną z nią możliwości.
Czy Lucjusz był na tyle bezwzględny, żeby w ten sposób zdradzić sojuszniczkę? Tak, gdyby w zamian zyskał coś lepszego. Hawthorn nie wiedziała, co jeszcze mógł w ten sposób zyskać, ale domyślała się ostatecznego celu: niezakłóconego dostępu i wpływów nad Harrym. Stosunki Lucjusza i Harry'ego rozpadły się po raz pierwszy jakoś na początku wilkołaczego rokoszu... właściwie to zaraz przed nim. Jeśli Lucjusz wydał ją niewymownym, to prawdopodobnie dlatego, że chciał zająć jej miejsce i przejąć jej wpływy w wąskim kręgu zaufanych Harry'emu ludzi.
To pewnie nie było nawet nic osobistego. Niewymowni potrzebowali wilkołaków. Czy zażądali jakiegoś od Lucjusza? Możliwe. A on dał im takiego, który był bliski Harry'emu, na tyle bliski, że Harry mocno ucierpiał, kiedy dowiedział się o jej aresztowaniu. To, że sytuacja sprowokowała Harry'ego do zorganizowania rokoszu, zamiast pogrążenia się w rozpaczy, było po prostu pechem Lucjusza i departamentu.
Co nie znaczy, że to zrobił, upomniała się Hawthorn, usiłując uciszyć wycie rozszalałego w niej wilka. Nów dopiero co minął, ale tego rodzaju prowokacja wystarczyła, żeby wzburzyć bestię. To znaczy, że miał ku temu sposobność i prawdopodobnie też motyw.
A niewymowni raczej nie poinformowaliby jej o tym tak nagle z dobroci serca.
Hawthorn złapała za list drżącą ręką, poskładała go z powrotem i schowała do kieszeni szaty. Następnie stuknęła różdżką w nadgarstek, aktywując zaklęcie komunikacyjne pieśni feniksa. Nie zrobi niczego pośpiesznie. Nie rzuci się na Lucjusza, jak tego pewnie oczekiwali po niej niewymowni.
Skontaktuje się z Harrym. Zapyta go, na ile to w ogóle prawdopodobne i jeśli wysoko, to co powinni z tym zrobić.
Tego ranka Lucjusz znalazł list na stoliku śniadaniowym. Kiwnął głową. Spodziewał się go. Szary pergamin, pieczęć z klepsydrą. Kiedy zebrane kamienie zaczęły opadać, domyślał się, że najpierw trafią go właśnie te, bo to miejsce było najbardziej bezbronnym z nich wszystkich.
Powiedzieliśmy im, było w liście. Harry'emu i Hawthorn Parkinson. Zaraz tu będą.
Lucjusz zaśmiał się lekko, po czym wstał, żeby sprawdzić, czy jego systemy obronne są gotowe. Miał zamiar stawić czoła nadciągającemu przeznaczeniu jak mężczyzna, skoro go przyłapano. Niektórzy zhańbieni czystokrwiści staraliby się w takiej sytuacji odzyskać choć odrobinę honoru poprzez przyznawanie się do zarzutów, które faktycznie były prawdziwe i przyjmując na siebie egzekucję, bicie, czy pojedynek, których zażądałby oskarżający.
Nie miał zamiaru dopuścić, żeby sytuacja aż tak się rozwinęła. Tylko głupcy się tak zachowywali. Lucjusz wiedział, jak wiele honor był wart i odpowiedź brzmiała: nie tyle, co jego życie.
Miał jednak zamiar oddać cześć swojemu nazwisku, w miarę możliwości, choćby dla dobra syna, który będzie nosił je po nim.
A dzięki nadgorliwości niewymownych pragnących upewnić się, że będzie wiedział, co go czeka, zyskał jeszcze kilka chwil na przygotowanie.
Pokręcił głową w rozbawionym niedowierzaniu, udając się do swojego gabinetu. Mam nadzieję, że Harry uzna tę wymianę sojuszników za adekwatną.
Harry patrzył, jak Narcyza i Draco przytulają się bez słowa, i spróbował ustalić, co powinien zrobić.
Ptaki przerażenia krążyły i rozrzucały mu myśli, ilekroć starał się nimi zajmować bez basenów oklumencyjnych. Dlatego też nie próbował się nimi zajmować bez basenów oklumencyjnych. Trzymał swoje emocje przyciśnięte do samego dna, bo w tym przypadku w ogóle by mu nie pomogły, i rozważał możliwe opcje.
Jedną z nich była egzekucja Lucjusza za nadużycie pozycji. Ale Harry regularnie odrzucał tę możliwość, kiedy przychodziło do ludzi, którzy go skrzywdzili, nawet jego rodziców, więc nie miał zamiaru teraz brać jej pod uwagę.
Mógłby przekazać go ministerstwu, żeby doszło do rozprawy – ale nie był pewien, czy niewymowni by go wtedy nie dorwali, nie był pewien, czy Wizengamot w ogóle by go tym razem skazał, kiedy ostatnim razem dali się przekonać jego majątkowi i charyzmie. Nie, Harry może i wolałby tę opcję, ale nie był w stanie zaufać, że ministerstwo zdoła przeprowadzić obiektywną rozprawę Lucjuszowi Malfoyowi.
Zastraszenie go, jak to było w przypadku Henrietty, i spętanie przysięgami wieczystymi, byłoby prawdopodobnie dobrym wyborem, gdyby Harry'emu wydawało się, że ma w sobie dość sił, by stłamsić temperament Lucjusza i zmusić go do pokory. Nie miał jednak, a Lucjusz Malfoy nie był Henriettą Bulstrode. Udawałby, korzyłby się, ale bez przerwy wiłby się w uścisku, sprawdzał granice swoich pęt i prędzej czy później znalazłby jakiś sposób na działanie poza ograniczeniami przysiąg, Harry był tego pewien. Poza tym w przypadku Henrietty impetu nadał mu sposób, w jaki Edyta była przez nią traktowana, a nie rany, które zadała mu osobiście.
Jeśli skrzywdził Hawthorn, wyszeptały mu myśli, to czy nie byłbyś w stanie znaleźć dość gniewu, żeby spętać Lucjusza?
Ale jeśli skrzywdził Hawthorn, to zrobił to, kiedy jeszcze należał do Przymierza Słońca i Cienia. Z własnej woli zgodził się na przysięgi, za których złamanie istniała tylko jedna kara. Harry powiedział, że osuszy z magii każdego, kto zdradzi towarzysza, a nie po prostu wyrzuci go z przymierza.
Zamknął oczy. Cała sprawa byłaby znacznie łatwiejsza, gdyby nie Draco.
– Harry?
Dopiero po chwili zorientował się, że głos dochodził z jego nadgarstka; był tak zamyślony, że nawet nie usłyszał feniksowego trelu. W dodatku, ach, to był głos Hawthorn.
– Pani Parkinson – wymamrotał Harry, rad że głos mu się nie trząsł. – Czy coś się stało?
– Otrzymałam list, w którym jest napisane, że Lucjusz Malfoy zdradził mnie niewymownym – powiedziała Hawthorn. – Potrzebuję... potrzebuję przybyć do Hogwartu i porozmawiać o tym z tobą. Mogę?
Harry usłyszał, jak ciche dźwięki, które do tej pory wydawał z siebie Draco, zamierają. Spojrzał, bo nie był w stanie się przed tym powstrzymać, i zobaczył jak Draco wychyla się spod ochronnych ramion swojej matki i wbija w niego wzrok. Harry spojrzał wprost na twarz swojego chłopaka, niezdolny do odwrócenia wzroku.
Zobaczył, jak Draco mówi bezgłośnie: „Zgódź się."
Jakby we śnie, Harry przysunął sobie nadgarstek do ust.
– Oczywiście, Hawthorn – powiedział. – Chodź. Jestem w skrzydle szpitalnym.
– Ranny? – Głos Hawthorn nabrał na ostrości. Harry podziwiał jej siłę, że nawet miotana własnym bólem była w stanie poświęcić chwilę na zmartwienie, czy nic mu się nie stało.
– Nie – powiedział Harry. – Po prostu w lekkim szoku. Chodź do nas, Hawthorn, zapraszam. – Zakończył zaklęcie komunikacyjne zaraz po usłyszeniu jej zgody, po czym spojrzał ponownie na Dracona i Narcyzę, nie wierząc w to, co zobaczył na ich twarzach.
Draco odezwał się, zanim jeszcze jego matka zdołała to zrobić.
– Osusz go, Harry.
– Draco, to twój ojciec...
– Zdradził ją – powiedział lodowato Draco. – Tak się nie robi, nie sojusznikom, którzy cię w żaden sposób nie skrzywdzili. A już na pewno nie, kiedy można cię na tym przyłapać. – Przysunął się niespokojnie bliżej do Narcyzy, ale Harry zaczął dochodzić do wniosku, że bardziej oferował jej teraz pocieszenie, zamiast je od niej czerpać. – Postawił cię w niemożliwej sytuacji politycznej i dobrze zdawał sobie z tego sprawę. W ogóle nie zastanowił się, jaki to wywrze na tobie efekt, ta świadomość, że twoi rodzice ucierpieli. Torturował ich, bo tego chciał, bo mógł. Nie myśli o innych ludziach, a Malfoyom wolno dopuszczać się do czegoś takiego wyłącznie, kiedy nie mają podopiecznych, ani sojuszników. A on miał obu. – Twarz Dracona była osobliwa od swojego intensywnego postanowienia. – Osusz go i zatrzymaj sobie tę moc. W tej chwili to jedyne, co w nim pozostało wartościowego.
Harry spojrzał na Narcyzę.
– Jeśli naprawdę zrobił to wszystko, o czym mówi pani Mallory i pani Parkinson – powiedziała Narcyza po długiej, długiej ciszy – to muszę się zgodzić, Harry. To... to ja nawiązałam kontakt z Hawthorn, to ja namówiłam ją do nawiązania z tobą sojuszu. Nie miałam w tych żadnych złych intencji, wiedziałam, że to jej się przyda i że okaże się wspaniałą lojalistką, jeśli tylko zdołasz ją do siebie przekonać. To zupełnie jak manewry, które wykonywałam w twoim imieniu na trzecim roku; nie miałam żadnych złych intencji, ale i tak ci zaszkodziłam. Zaszkodziłam i jej, bo zwróciłam na nią uwagę mojego męża. Wiedziałam, że prowadził korespondencję z kimś tajemniczym na kilka dni przed aresztowaniem Hawthorn. Powinnam była się domyślić.
– Pani Malfoy...
– Narcyzo, Harry. Zwracaj się do mnie po imieniu, do którego mam najwięcej praw. Naprawdę uważam, że powinnam była się domyślić. W takich sytuacjach jedynym standardem, jaki ma jakiekolwiek znaczenie, to standard czarownicy. A ja mój zawiodłam. – Narcyza pochyliła głowę nad włosami Dracona, blada i milcząca.
Harry zamknął oczy i kiwnął głową, mimo że w tej samej chwili usłyszał odległe „pyknięcie" aportacji oznaczające, że Hawthorn pojawiła się na skraju błoni Hogwartu.
Lucjusz wyczuł moment, w którym Harry, Draco, Narcyza, Severus i Hawthorn pojawili się zaraz za osłonami rezydencji. Oczywiście, pierwsza trójka mogłaby przejść przez nie bez problemu, biorąc pod uwagę ich połączenie z nimi, ale obecność pozostałej dwójki im na to nie pozwalała.
Lucjusz czekał spokojnie w swoim gabinecie. Po jego jednej stronie znajdowała się sterta papierów i rejestrów, które Draco będzie musiał przejrzeć, by poznać w pełni swoje dziedzictwo. Lucjusz nie miał zamiaru niczego przed nim ukrywać, ale to nie znaczyło, że miał mu zamiar to jakoś ułatwiać.
Po drugiej miał fiolkę z trzema kroplami przezroczystego płynu.
W ręce trzymał różdżkę.
Czekał i opuścił osłony, kiedy wyczuł, że Harry zaczyna je osuszać. Nie chciał uszkodzić swojego domu. Przecież od teraz będzie to dom Dracona, jak i jego adoptowanych dziedziców. To już nie była, tak w gruncie rzeczy, posiadłość Lucjusza, więc nie mógł jej wystawiać na ataki.
Wyczuł ich niepokój, kiedy wchodzili do środka, bez przerwy rozglądając się za pułapkami. Lucjusz żadnych nie zastawił. W końcu się o tym zorientują i przyjdą do niego. Miał ochotę w międzyczasie przemyśleć swój plan jeszcze raz, mimo że i tak wiedział, że był idealny; po prostu chciał podziwiać jego perspektywę i spryt. Prędzej czy później pojawią się w drzwiach do gabinetu i zatrzymają na chwilę na jego widok.
Tak właśnie się stało. Severus był przed wszystkimi, zaraz obok Harry'ego, z czego Lucjusz się ucieszył, bo obaj będą w stanie zidentyfikować Veritaserum, które właśnie podniósł i przełknął.
Ogarnęło go ulotne, zamglone otumanienie wywołane eliksirem. Lucjusz jednak w pełni planował powiedzieć prawdę nawet bez zachęty, bez pytania, więc zdrętwienie umysłu szybko minęło.
Spojrzał Harry'emu w oczy.
– Na twoim ojcu użyłem specjalnego gatunku owadów, przez które niebawem dostanie raka. Powinny dalej w nim przebywać mimo, że już osuszono go z magii. Tam znajdziesz odpowiedź, jak je z niego usunąć. – Wskazał na książkę o magii medycznej, którą położył pośród rejestrów Malfoyów. – Na twoją matkę rzuciłem zaklęcie, które rozciągnie chwilę jej śmierci w wieczne cierpienie. Jestem pewien, że usuniesz je z niej za pomocą swojego daru absorbere.
– Zdradziłeś mnie? – zapytała Hawthorn, przeciskając się obok Harry'ego i Severusa, żeby go zobaczyć. Lucjusz podniósł głowę i przyjrzał się jej, pozwalając ustom odpowiedzieć bez przeszkód.
– Owszem.
I wtedy wszystko potoczyło się dokładnie tak, jak wiedział, że się potoczy. Lucjusz czuł się niemal jak flecista, który prowadzi swoich wrogów to tańca.
Hawthorn zawyła i rzuciła się na niego. Lucjusz wiedział, że zmuszą ją do tego furia i nienawiść; zwykle była bardzo opanowaną czarownicą, ale nienawidziła zdrajców, zawsze tak było, a teraz jeszcze zachęcał ją do tego wilkołaczy temperament. Poderwał różdżkę i rzucił skomplikowaną iluzję, którą ćwiczył, aż był w stanie wykonać ją niewerbalnie.
Zaklęcie zawisło między nimi w powietrzu akurat w porę, żeby Hawthorn zdążyła je zobaczyć. Sięgnęło ku pamięci Hawthorn i wyciągnęło obraz jej umierającego dziecka – a musiało to być dziecko, bo mąż nie był jej bratnią duszą – i odgrywało tę scenę raz za razem.
Lucjusz słuchał, wyczekując odpowiedniej chwili, czując jak zszokowany bezruch pozostałych roztapia się z chwili na chwilę, a kiedy Hawthorn ponownie zawyła, usłyszał w jej głosie tylko wilka.
Rzuciła się na niego bezlitośnie, ale też nieskładnie, praktycznie zapominając o trzymanej w ręce różdżce, wyraźnie przytłoczona obezwładniającą potrzebą zamknięcia szczęk na jego krtani i rozszarpania paznokciami. Książka o wilkołakach zapewniła go, że do tego właśnie dojdzie. Instynkt stadny był w nich wyjątkowo silny i zaklęcie miało za zadanie je otumanić i skłonić do myślenia, że osoba, która wcale nie zabiła ich dziecka, czy bratniej duszy, była za to odpowiedzialna.
Lucjusz ponownie machnął różdżką i w umyśle rozległo się śpiewnie drugie zaklęcie. Argenteus!
W powietrzu między nim a Hawthorn pojawiła się seria srebrnych ostrzy, które skoczyły w jej kierunku, przebijając ramiona, ręce i tułów. Nie zginęła od szoku, jak by to miało miejsce w przypadku zwykłego człowieka, ale i tak padła na podłogę i zawyła z tak ogromnego bólu, że Severus momentalnie przy niej przyklęknął.
Lucjusz rozważał w głębi swojego umysłu, czy Harry też czasem nie spróbuje nachylić się nad Hawthorn i jej pomóc, ale naprawdę mu się nie wydawało i otrzymał dowód na to, że się nie pomylił, kiedy Harry pozostał w bezruchu, po prostu dalej mu się przyglądając.
Lucjusz pomyślał, kiedy tak się przyglądał potęgującemu się wokół Harry'emu wiatru, który świadczył, że Harry lada moment zacznie osuszać Lucjusza z magii, że to naprawdę szkoda, że lada moment zostanie przegnany z dala od takiej potęgi. Powinien był zaufać swoim instynktom, które rozbrzmiały w nim tamtej nocy, kiedy Harry stworzył swoje przymierze. Oto był czarodziej, któremu warto było służyć, o sile równie wartej co jego... potęga, jak to kiedyś opisał dawno temu swojemu synowi.
Ale nie była warta poświęcenia dla niego magii, dlatego zanim Harry zdołał opanować własny szok, wątpliwości i osobisty ból, Lucjusz dotknął świstokliku, który lśnił na jego karku pod postacią spinającego kołnierz guzika i przeniósł się z gabinetu do znajdującego się za nim pokoju. Krótkim gestem sprawił, że na drzwiach do gabinetu pojawiła się błękitno–zielona i lekko migocząca osłona. Lucjusz nigdy nikomu nie pokazał tych osłon, nawet swojej ukochanej Narcyzie. Ojciec wpoił w niego potrzebę krycia się z nimi i tak właśnie Lucjusz robił całe swoje życie. Te osłony, produkt klątwy arbitralnej, wpuszczą do środka wyłącznie krewniaka Malfoyów i były niezniszczalne, zakotwiczone w ciele i tkankach rodziny. Będą istniały, póki ostatni z Malfoyów nie zginie. Lucjuszowi wydawało się, że przodek, który je zaprojektował, musiał w którymś momencie stawić czoła jakiemuś absorbere.
Narcyza ruszyła w jego kierunku i została odtrącona. Harry spróbował je osuszyć, a osłony wyślizgnęły mu się z uchwytu i zawarczały. Lucjusz spojrzał im obu w oczy, usiłując pożegnać się po raz ostatni i podsumować to, jak wiele dla niego znaczyli i co o nich teraz myślał.
Draco minął swoją matkę i wszedł do pokoju.
Na jego twarzy pojawił się przelotny szok, który go zahamował. Lucjusz wiedział, że do tego dojdzie. Zaczął szybko mówić do swojego syna, sięgając za siebie po potężny świstoklik, który momentalnie by wyczuli, gdyby wcześniej miał go przy sobie.
– Jestem z ciebie dumny, Draconie. Wstyd mi, jak niewiele miałem wspólnego z twoim wychowaniem, ale mimo wszystko wyrosłeś na wspaniałego człowieka i odpowiedniego dziedzica dla rodziny Malfoyów. Masz w sobie najlepsze cechy swojej matki i mnie. Nie jesteś podwładnym Harry'ego, teraz już to widzę i jestem przekonany, że oddasz cześć swojej krwi.
Veritaserum w jego ciele nie pozwoliłoby mu na powiedzenie czegokolwiek, co nie byłoby prawdą. Lucjusz skorzystał z tego obosiecznego miecza. Pozwolił mu na powiedzenie temu młodemu czarodziejowi, któremu do siedemnastych urodzin, a przez to i pełnoletności, został niespełna miesiąc, mimo jego rozrzuconych, blond włosów, wzniesionej do ataku różdżki i ciała spiętego do obrony, co tak naprawdę o nim myślał.
A te słowa, tak odmienne od wszystkiego, co Draco spodziewał się po nim usłyszeć, sprawiły że zamarł jeszcze na chwilę, której potrzebował jego ojciec.
Lucjusz złapał za świstoklik.
Rezydencja roztopiła się wokół niego, wyrzucając poza zasięg ataku Dracona i klątwy, którą usiłował w niego rzucić, a która niewątpliwie przeszła na wylot jego rozwiewającą się sylwetkę i zniszczyła biurko, przed którym stał. Poczuł ulotny żal. Naprawdę lubił to biurko.
Wylądował na odludnym wrzosowisku i rozejrzał się z rezygnacją. Finvarra Malfoy nie założyła tego azylu wokół najpiękniejszej z posiadłości Malfoyów. Oczywiście, gdyby tak było, to prędzej czy później pojawiłoby się jakieś dziecko, które zabiłoby swojego rodzica, by je bezpiecznie odziedziczyć.
Przynajmniej ten dom, choć niewielki, pozwoli Lucjuszowi na życie we względnym komforcie, za osłonami, których nikt poza nim nie zdoła minąć, bo nikt poza nim nie należał do najstarszego pokolenia Malfoyów.
Wszedł do środka, czując jak osłony zamykają się bezpiecznie za nim. Lucjusz zdjął płaszcz z westchnieniem i potrząśnięciem ramion.
Dom był zimny, ale machnięcie różdżki rozpaliło ogień w kominku. Pić mu się chciało, ale kilka zaklęć przyzwało do niego kieliszek i starą butelkę wina. Lucjusz trzymał je na siedemnaste urodziny swojego syna. Nie miał jednak teraz oporów przed otwarciem go już teraz, mimo że zawsze wyobrażał sobie, że napiją się go wspólnie z Draconem w ciszy pełnej dumy. Widział, że Draco był już dorosły, bez względu na to, kiedy by nie były jego urodziny.
Napił się, siadając spokojnie przed kominkiem i rzucając zaklęcie przywołujące na książkę o historii magicznych morskich stworzeń. Od dawna miał zamiar zbadać ten temat, ale nigdy nie miał czasu.
Merlinie, ależ on uwielbiał być czarodziejem.
