Rozdział osiemdziesiąty ósmy: Z ręki Adalrico

– Ministrze. Czy mógłbym porozmawiać z panem przez chwilę na osobności?

Rufus spokojnie podniósł wzrok. Spodziewał się wizyty Junipera od chwili, w której Wizengamot postanowił zawiesić tego dnia dyskusję dotyczącą aktywności wilkołaczych stad, ale i tak był zaskoczony, że mężczyzna podszedł, kiedy Rufus wciąż rozmawiał ze Starszym Hollysheadem, starym i znanym rywalem Junipera. Juniper może stanąć na głowie, a Hollyshead i tak nie uwierzy, że moglibyśmy być w zmowie.

– Oczywiście, Starszy – powiedział. – Dokończę tylko tę rozmowę i będziemy mogli porozmawiać tu na szybko, żeby mógł pan wrócić do domu o rozsądnej porze.

Usta Junipera drgnęły lekko i sztywno w czymś, co mogłoby wyglądać jak uśmiech, gdyby tylko przyjrzeć się temu w odpowiednim świetle.

– Obawiam się, że nieco przesadziłem z tą „chwilą", ministrze – powiedział. – Wydaje mi się, że powinniśmy przenieść się z tą rozmową do pańskiego gabinetu.

Rufus po prostu kiwnął głową i ponownie spojrzał na Hollysheada, którego jasnożółte oczy przeskakiwały z jednego na drugiego w pełni zrozumiałym wyrazie podejrzliwości.

– Czy chciałby pan zapytać mnie o coś jeszcze, Starszy?

Stary człowiek – zdecydowanie starszy nawet od Junipera, bo dobiegał już dziewięćdziesiątki – zebrał się w sobie z niespodziewanym potrząśnięciem głowy i szelestem długiej, srebrnej brody.

– Nie, nie, Scrimgeourze – powiedział. – Widzę przecież, że Starszy Juniper chce porozmawiać z tobą o czymś ważnym. A na mnie córka czeka w domu. – Poklepał Rufusa po ramieniu i ruszył w kierunku jednego z prywatnych połączeń fiuu, które wiodły prosto z domów członków Wizengamotu do dziesiątej sali rozpraw.

Rufus ponownie obejrzał się na Junipera.

– Nie widzę, żeby ktoś jeszcze chciał ze mną porozmawiać, Starszy. Pozwoli pan?

Wyszli ramię w ramię z sali sądowej, ale zostali rozdzieleni, kiedy aurorzy podeszli, żeby ich odprowadzić i znaleźli się między nimi. Rufus zastanawiał się, czy lekko przymrużone oczy Junipera były rezultatem tego, że Rufus potrzebował ochrony w drodze do swojego gabinetu, czy też tego, że najwyraźniej nie docenił lojalności aurorów.

To nieco pocieszające, pomyślał Rufus, kładąc rękę na biodrze w niewielkim geście i kojąc nogę, która znowu zaczęła go rwać. Im sytuacja stawała się gorsza przez innych ministrów i ataki Wizengamotu, że „coś" musiało zostać zrobione w kwestii wilkołaczych stad, tym aurorzy zdawali się otaczać go coraz węższym kordonem. I to nie tylko ci, którzy od zawsze byli mu lojalni, jak Hope czy Wilmot. Niektórych Rufus znał tylko z potakiwania i mruknięć, kiedy wydawał im rozkazy, ale teraz zauważali nawet, kiedy Percy spóźniał się nieco do biura, albo kiedy noga Rufusa zaczynała utrudniać mu poruszanie się.

Jeśli dojdzie do zamachu stanu, to przynajmniej aurorzy nie wezmą w nim udziału.

Rufus potrząsnął szybko głową. Nie mógł pozwolić sobie na takie myśli, przygotować się na ewentualność, po której nigdzie nie było nawet sugestii, że ktokolwiek mógłby planować coś takiego. Inaczej zacznie atakować agresywnie, zanim w ogóle komukolwiek to przyjdzie do głowy. Na przestrzeni ostatnich stu lat nie było ani jednego przypadku ministra, którego trzeba było obalić siłą. Rufus wolał podtrzymać ten rekord. Wciąż mogli go wyrzucić za pomocą wotum nieufności, albo przycisnąć opinię publiczną i ograniczyć jego wpływy, w dodatku nacisk z innych krajów robił się coraz intensywniejszy, ale przecież nie spróbują go zamordować.

Być może. Nie zrobią tego, póki nie przeciągną aurorów na swoją stronę.

Rufus odsunął od siebie tego rodzaju myśli, kiedy wszedł do gabinetu i zobaczył Percy'ego podrywającego się na nogi z rękami pełnymi dokumentów.

– Proszę pana – zaczął Percy, po czym urwał, mrugając lekko na widok gościa.

– Potrzebuję omówić coś na osobności ze Starszym Juniperem, Percy – powiedział płynnie Rufus, wskazując gestem drzwi. – Wiem jednakże, że otrzymasz jutro od aurora Arrowa kolejne zadanie z krycia i podstępów. Może pójdziesz poćwiczyć?

Percy nie był głupi. Odłożył dokumenty, kiwnął głową i ruszył do drzwi. Po drodze zatrzymał się przelotnie i spojrzał surowo na Junipera. Rufus zamrugał. Tego rodzaju wzroku spodziewałby się bardziej po swoich starszych, zatwardziałych w boju aurorach. Wyglądało na to, że choć Percy jeszcze nie skończył swojego treningu, to już zdołał przejąć ich upór i troskę o ministra.

Drzwi zamknęły się z kliknięciem i Rufus wzniósł osłony. Juniper skrzywił usta w niewielkim uśmiechu, kiedy zajmował stojący przed biurkiem fotel.

– Dobrze go pan wytrenował, czyż nie?

– To ja zobaczyłem jego potencjał i zapisałem do programu aurorów – powiedział Rufus, zgrabnie unikając tematu wpływów i tego, jak bliski tak naprawdę był Percy'emu, po czym odchylił się we własnym fotelu z cichym, usatysfakcjonowanym westchnieniem. Ostatnimi czasy noga bolała go coraz bardziej. Wiedział, że była to oznaka postępującego wieku, bo eliksiry nie są w stanie zdziałać cudów. – No dobrze, Starszy. Zauważyłem, że nie zabrał pan głosu w czasie debaty Wizengamotu. Wszyscy wiedzą o pańskich poglądach w temacie wilkołaków, przez co to milczenie było zastanawiające.

– Być może uznałem, że nie da się powiedzieć już niczego więcej, by w pełni wyrazić moje myśli w tej kwestii – powiedział Juniper. Uśmiech spełzł mu z twarzy, a dłonie wykonywały powolne ruchy, które przypominały Rufusowi gest wiązania powrozu. – Tak, ministrze, nienawidzę wilkołaków. Gdybym wierzył, że są w stanie cokolwiek wnieść do czarodziejskiego świata, którego kocham i o który zawsze tak ciężko walczyłem, to i tak powitałbym ich z otwartymi ramionami.

– Ale? – zapytał statecznie Rufus. Upewnił się, że wciąż ma różdżkę w bezpośrednim zasięgu dłoni, po czym kazał swoim myślom się uspokoić.

– Pokładam głęboką i ostrożnie rozważoną ze wszystkich stron wiarę, że wilkołaki nie są w stanie wnieść niczego pozytywnego do naszego świata. – Juniper spojrzał na niego. – Wierzę wręcz, że włączenie wilkołaków do czarodziejskiego świata, wraz z próbami zaoferowania im równych praw, tylko mu zaszkodzi.

Rufus przez chwilę bawił się wyobrażaniem, co by się stało, gdyby Juniper powiedział coś takiego Harry'emu, a nie jemu. Zastanawiał się, czy w tym momencie Juniper zacząłby się trząść w fotelu z zimna od lodu, którym temperament Harry'ego pokryłby ściany.

Niestety, nie był Harrym i nie był w stanie polegać na łypnięciach i potężnej magii, żeby dowieść swego. Musiał się zaspokoić podniesieniem brwi i siedzeniem w bezruchu, póki Juniper nie zarumienił się lekko i odwrócił wzrok.

– Czyli nie zgadza się pan na zrównanie w prawach tych, którzy są ludźmi przez dziewięćdziesiąt procent roku – powiedział Rufus. – Fascynujące, Starszy. Nic dziwnego, że nie wyraził pan tej opinii w miejscu publicznym. – W tej chwili byłoby to polityczne samobójstwo. Wielu wciąż nie wspierało wilkołaków, ale co innego działanie we własnym zakresie, a co innego wymawianie tych słów na głos.

– Gdyby chodziło wyłącznie o wilkołaki, które przychodzą się zarejestrować i przyjąć wywar tojadowy, a poza tym zachowują się jak czarodzieje? – Juniper potrząsnął głową, zaciskając mocno szczękę. – Wówczas nie miałbym z nimi problemu. Ale zgodnie z tym artykułem, ministrze, istnieją stada, które wpuszczają do naszego świata mugoli. Określają się jako członków innej kultury, niezależnej od naszych praw. Zrobimy im tylko przysługę, odseparowując się od nich na dobre, bo najwyraźniej sami tego pragną. Niestety, to nie takie proste, bo ich nagabywanie mugoli może teraz wystawić na niebezpieczeństwo czarodziejów. Dlatego sugeruję, ministrze, żebyśmy zaczęli karać takie zachowanie poprzez odejmowanie im tych praw z powrotem, włącznie z dostępem do wywaru tojadowego. Wilkołaki zdolne do zademonstrowania, że nigdy nie brały w czymś takim udziału, będą w stanie, oczywiście, dalej je otrzymywać.

– Czyli chce pan zmienić naszych ludzi w rozszalałe potwory i zachęcić do tego rodzaju ataków, jakie miały miejsce w zeszłym roku i to wszystko tylko po to, by dopiąć swego?

– Inaczej się pana nie posłuchają, ministrze. – Juniper nachylił się. – To już nie są normalni czarodzieje. Odcięli się od nas. Badałem, w jaki sposób funkcjonuje umysł stadny. Wiąże ze sobą członków watahy, przez co zaczynają uważać, że oni i tylko oni mają jakieś znaczenie, są warci jakiegoś znaczenia, są jakkolwiek istotni. To oznacza, że alfie nie zależy na nikim poza jej stadem i jest gotowa wystawić wszystkich innych na niebezpieczeństwo. Może nawet pozwolić komuś sobie bliskiemu na biegnięcie u jej boku bez wywaru tojadowego, jeśli ta osoba tego zapragnie. One naprawdę zmieniają się po ugryzieniu, ministrze.

– Już to kiedyś słyszałem – powiedział Rufus. – Od Amelii Bones, kiedy znajdowała się po ekstremalnej stronie swojego tchórzostwa. Nie dam się przekonać czemuś takiemu, Starszy. Wilkołaki otrzymały swoje prawa, ponieważ były gotowe o nie walczyć i dlatego, że Harry był gotów o nie walczyć, ale to z winy ministerstwa w ogóle doszło do takiej sytuacji i powinno nam być wstyd, że tak długo to odciągaliśmy. Powinny od razu otrzymać od nas coś tak podstawowego. Skrzaty domowe też powinny były być przez nas lepiej traktowane. Podobnie jak gobliny, czy centaury. Tak długo, jak zajmuję posadę ministra, nie dopuszczę do tego, żeby tak odrażające pomysły były w ogóle brane pod uwagę. Proszę stąd wyjść.

Juniper wstał powoli, nawet na chwilę nie odrywając wzroku od twarzy Rufusa. Rufus po prostu na niego patrzył. Wydawało mu się, że Juniper spodziewał się zobaczyć go zarumienionego i zacietrzewionego, ale zamiast tego był blady i od dawna nie czuł równie chłodnego temperamentu co teraz.

– Tak długo, jak zajmuje pan posadę ministra – powtórzył z namysłem Juniper. – Zdaje pan sobie chyba sprawę, że to może niebawem dobiec końca?

Rufus podniósł głowę i pozwolił sobie na pokazanie zębów i nawet różdżki, podnosząc lekko dłoń ponad krawędzią biurka.

– Czy nikt pana nie nauczył, jak nierozsądne jest wyrażanie tego rodzaju gróźb?

Rozbawienie zniknęło z twarzy Junipera, kiedy się nachylał. Rufus podniósł różdżkę wyżej, ale wyglądało na to, że Juniper nie miał żadnych intencji zaatakowania go. Zamiast tego przyjrzał mu się i odezwał się znowu, a jego słowa były powolne i ostrożne, ciężkie, jakby chciał przekonać Rufusa do uwierzenia mu.

– Zachowuję się tak szczerze, jak tylko mogę, tak często, jak tylko mogę – powiedział. – Wiem, co kocham w czarodziejskim świecie i za co jestem gotów walczyć. Wiem, że wrażenie, jakoby trzonem naszego świata byli czarodzieje, którzy zrobili najwięcej, by utrzymać nasze tradycje i ludzi w jednym kawałku – świetliści czystokrwiści – jest niepopularne. Podobnie niepopularna jest niechęć wobec vatesa, czy wrażenie, że posunął się za daleko w swoim pragnieniu zrównania magicznych stworzeń w prawach z nami, nawet jeśli to odbiera prawa czarodziejom. Ale i tak czuję to wszystko i będę o tym mówił. Będę też dalej walczył o trzon naszego świata, część, która musi przetrwać, choćby nie wiem, co inni mieliby pomyśleć o mnie, czy o moim doborze słów. Ale też nie mam w zwyczaju grozić, ministrze. Po prostu ostrzegam, że niezadowolenie panem biegnie już naprawdę głęboko. Część pochodzi z Rytuału Cincinnatusa, ale znacznie więcej z tego, w jaki sposób zajął się pan vatesem. Ktoś powinien był przejąć się losem chłopca zaraz po odkryciu, że był maltretowany przez rodziców – a dowiedzieliśmy się, że miał pan dostęp do tych informacji już ponad trzy lata temu, kiedy matka chłopca poprosiła o przywrócenie jej praw po tym, jak została odebrana jej magia. Nie przeprowadził pan dochodzenia. Sprawę umorzono, co było niedopuszczalne. To doprowadziło do idei, że Harry ma pana owiniętego wokół palca.

– Skąd ten pomysł? – zapytał Rufus. Nie był tak do końca pewny, czy mógł zaufać temu, co mówił mu Juniper. Z drugiej jednak strony Starszy był znany ze swojej szczerości.

– Ponieważ ukorzył się pan przed jego rokoszem – powiedział cicho Juniper – w której użył otwartej i nielegalnej siły przeciw ministerstwu. Ponieważ osobiście zaangażował się pan w pościg i skazanie kryminalistów, którzy byli w jakiś sposób związani z Harrym; organizacja rozprawy jego rodziców została niepotrzebnie i bezładnie przyśpieszona. Ponieważ odwracał pan wzrok i mieszał w papierach, żeby przypadkiem nie wrócił pod opiekę swoich rodziców. Tak, ktoś zauważył. – Zawahał się na dłuższą chwilę i potrząsnął głową. – Słuchaj, Rufusie – powiedział, odpuszczając formalności związane ze stanowiskami. – Nie chcę, żebyś stąd wyleciał. Uważam, że jesteś rozsądniejszy od większości ludzi, która mogłaby w tej chwili pretendować na twoje stanowisko. Ale nie mogę też podążać za ministrem, który podąża za kimś innym.

– Nigdy nie zrobiłbym czegoś takiego – odpowiedział Rufus, świadom, że jego głos jest aż gęsty od pasji i kompletnie się tym nie przejmując. Gdyby Juniper kiedykolwiek zdecydował wrzucić to wspomnienie do myślodsiewni i pokazać je innym, to skrzywdziłoby ono równie mocno jego, co Rufusa. – Zawsze robiłem wszystko, co uważałem za najlepsze dla czarodziejskiego świata. Faktem jest, że ministerstwo spędziło ostatnich pięćdziesiąt lat na użeraniu się z brytyjskimi czarodziejami o lordowskiej mocy, odkąd Dumbledore pokonał Grindelwalda i osiągnął pełnię swojej potęgi. Zawaliliśmy sprawę w czasie Pierwszej Wojny. Tym razem musimy sterować między mieliznami. Słucham Harry'ego, kiedy ma mi coś do powiedzenia. To nie znaczy, że ma dzięki temu władzę nad moimi rękami, kręgosłupem, czy mózgiem.

Juniper przez dłuższą chwilę przyglądał mu się w ciszy.

– Ale i tak wierzysz, że dobro ministerstwa zbiega się z dobrem Harry'ego – powiedział wreszcie.

– Bo tak może być. Często tak bywa, biorąc pod uwagę sposoby, na jakie Harry rozumuje.

– Czasem jednak będziemy musieli się od niego odseparować, by chronić własnych interesów. – Juniper potrząsnął głową, a jego oczy ponownie zrobiły się ciemniejsze, co było ostrzeżeniem, nad którym Rufus musiał się zastanowić. Czy faktycznie pasowało do tego, o czym teraz mówił? – Może pan sobie wierzyć, w co pan tylko chce, ministrze. Ale czasami będzie pan musiał działać niezależnie od Harry'ego, choćby w ramach udowodnienia własnej niezależności.

– Nie wierzę jednak, że musi to nastąpić właśnie w kwestii wilkołaków, bo nawet nie byłbym w stanie z przekonaniem udawać, że to właśnie powinno nastąpić. – Rufus złożył ręce na biurku przed sobą i spojrzał na Junipera. – Może pan już wyjść, Starszy. Wygląda na to, że nie mamy sobie zbyt wiele do powiedzenia.

– Wydaje mi się, że cenisz sobie to samo, co ja. – Juniper wciąż z uporem się nie ruszał. – Cenisz sobie ciągłość tradycji Światła, sposoby na jakie świetliści czarodzieje tradycyjnie wspierali coś znacznie wspanialszego od siebie: pokój i bezpieczeństwo całej magicznej Brytanii. Czasami wspieraliśmy się etyką poświęceń, owszem, ale udowodniliśmy, że jesteśmy równie gotowi do poświęceń, co wszyscy inni. Wolałbym, żebyś brał to pod uwagę, zamiast po prostu wychodzić z założenia, że nasz głos jest tylko jednym z wielu i nie zasługuje na większą uwagę od innych. Jesteś zaprzysięgły Światłu, należysz do jego dumnej historii. Wiesz, jak wiele dokonaliśmy.

– I czego czasem nie robiliśmy – powiedział Rufus, myśląc o Dumbledorze, myśląc o świetlistych czarodziejach, którzy wciąż wzbraniali się przed uwolnieniem swoich skrzatów domowych w obawie, że ucierpi na tym ich status, albo własna wygoda. – Światło nie oznacza dobra, Juniperze. Wydawało mi się, że już to zrozumiałeś.

– W tych czasach, owszem, oznacza – powiedział Juniper. – Stanowimy jedyną linię obrony przed nadchodzącą burzą.

– Jeśli nadchodzi jakaś burza – powiedział Rufus – to do zniesienia jej będziemy potrzebowali Harry'ego.

Juniper już się nie odezwał. Po prostu ukłonił, choć jego oczy wciąż pozostały ciemne, po czym odwrócił się i wyszedł szybko z gabinetu.

Rufus wziął głęboki oddech i odchylił się. W głowie mu tętniło, brzuch mu się trząsł i ogólnie czuł się częściowo wydrążony.

Wstał i zrobił to, co zawsze robił, kiedy czuł się w ten sposób i był sam: zaczął szykować sobie filiżankę herbaty.


– Nie powiedziałem, że się z tobą nie zgadzam – powiedział Draco, wyglądając, jakby ledwie powstrzymywał swój temperament. – Po prostu uważam, że to może nie być najlepsza pora na żądanie równych praw dla dzieci takich jak Jacinth, Harry.

– Nie rozumiem, czemu nie. – Harry dokończył list, przyjrzał mu się uważnie i kiwnął głową. Wyjaśnił sytuację na tyle ogólnie, że każdy czytający mógł się domyślić, o co tak właściwie chodziło, ale też nie byłby w stanie ustalić zbyt wielu szczegółów, które mogłyby doprowadzić do aresztu Lazuli. Stuknął w list, który momentalnie zaczął się powielać, szeleszcząc przy tym cicho. Jedna kopia dla każdego członka Wizengamotu. – Jeśli będziemy to dalej odciągać, to kto wie, kiedy przyjdzie na to równie dobra pora?

– No wiem, ale co z wilkołakami? – jęknął Draco, opierając się o poduszki. – Naprawdę myślę, że powinieneś poczekać przynajmniej do chwili, kiedy Wizengamot nie będzie taki zjeżony, Harry. Wiesz przecież, że rozmawiają o tym, czy nie odebrać wilkołakom wszystkich ustępstw, jakie otrzymały po rokoszu.

– Oczywiście, że wiem. – Harry pozwolił listom się kopiować dalej i wstał, żeby podejść do Dracona i pocałować go w policzek. Następnie szturchnął go i przewrócił na brzuch. Draco opadł z zaskoczonym mruknięciem, a Harry zaczął masować mu ramiona. Na przestrzeni ostatnich kilku dni odkrył, że ta czynność zwykle neutralizowała obiekcje Dracona i odprężała go na tyle, że zasypiał. – Ale powinni zdawać sobie sprawę z tego, że jeśli się do tego posuną, to po prostu zacznę kolejną rewoltę.

Prawdopodobnie nie istniał w tym momencie żaden rodzaj dotyku, który uspokoiłby Dracona po takim wyznaniu. Spiął się i wytoczył spod rąk Harry'ego, po czym sięgnął i złapał go za nadgarstek.

– Nie zrobiłbyś tego, Harry.

Harry spojrzał na niego ze spokojem. Draco przegrał z nim już wiele kłótni w ostatnim tygodniu. Było tak głównie dlatego, że w przeciwieństwie do sytuacji z testralami, Draco tym razem nie był w stanie znaleźć żadnych osobistych powodów, by zganić zachowanie Harry'ego. Mógł go tylko przekonywać, dzięki czemu Harry mógł mu wszystko na spokojnie wyjaśnić. Dlatego też Harry patrzył na niego cierpliwie i patrzył na niego spokojnie, a Draco po kilku chwilach zwykle odwracał wzrok i poddawał się.

Tym razem jednak jego uchwyt na nadgarstku Harry'ego tylko się zacisnął.

– Nie możesz – wyszeptał Draco. – Cholera jasna, Harry, nie chcę cię stracić.

Hmmm. Tego jeszcze od niego nie słyszałem.

– Nie straciłbyś mnie – powiedział Harry, łagodnie głaszcząc jego dłoń opuszkami palców. – Czemu wydaje ci się, że w kolejnej rewolcie prawdopodobieństwo śmierci byłoby większe, niż w pierwszej?

– Nie o to mi chodziło. – Draco podźwignął się na kolana i poprawił uchwyt tak, że Harry nie był już w stanie poruszać palcami. – Harry... obecny klimat polityczny diametralnie różni się od tego, co było przed rokoszem. Ludzie ostrożniej do ciebie podchodzą, bo wiedzą, że jesteś gotów otwarcie odciąć się od ministerstwa, podczas gdy wcześniej nawet tego nie podejrzewali. Nie chcę cię stracić w pasji tej walki.

– No to wciąż nie rozumiem, o co ci chodzi. – I tak było naprawdę. Jego zaskoczenie tylko zwielokrotniło desperację w oczach Dracona. Draco i Snape ostatnimi czasy coraz bardziej się o niego martwili, a Harry nie był w stanie ustalić, co takiego w jego zachowaniu aż tak ich przerażało. Przestałby, gdyby tylko wiedział, o co chodziło.

Draco przełknął kilka razy ślinę zanim się odezwał.

– Znaczy... Harry, przez kilka ostatnich tygodni byłeś taki intensywny. Przyznaję, robiłeś wszystko, co trzeba i kiedy trzeba. Ale nigdy nie miałem wrażenia, że kiedy spędzasz ze mną czas, to faktycznie jesteś tu ze mną. Cały czas czuję, jakbyś musiał celowo myśleć o mnie, albo o czymś innym. Nigdy, że po prostu leżysz obok mnie w łóżku, przebywając tu i teraz.

– Och. – No, Harry podejrzewał, że to miało na swój sposób sens. Nieczęsto miewał tak wiele problemów na raz, które tak by się przeciągały.

A przynajmniej zwykle nie radził sobie z równoważeniem ich. Harry odniósł wrażenie, że prawdopodobnie właśnie to tak martwiło Dracona.

– Przyzwyczaiłeś się, że wpadam w obsesje za każdym razem, kiedy jestem na skraju załamania psychicznego, albo skupiam się tylko na jednym kryzysie – powiedział i nachylił się, żeby pocałować Dracona w nos. – I teraz czekasz na to, żebym się załamał, tak?

Draco zarumienił się mocno.

– Nie winię cię o to – powiedział wesoło Harry. – Przecież faktycznie tak bywało. Ale tym razem obiecuję, że dostałem nauczkę. Jak tylko zobaczysz, że robię coś auto–destrukcyjnego, masz moją pełną zgodę na przywiązanie mnie do łóżka i siedzenie na mnie, póki cię nie wysłucham. Zgoda? – Cichy szelest za nim poinformował go, że listy skończyły się kopiować, więc stoczył się z łóżka, żeby zabrać je do sowiarni. Efektem pobocznym korzystania z zaklęć lewitujących przez tyle miesięcy było nabranie w nich niezwykłej wprawy. Bez trudu ułożył je w kręgu wokół siebie, żeby orbitowały łagodnie, bo choć zajmie w ten sposób więcej miejsca w korytarzu, to przynajmniej atrament szybciej wyschnie.

– Harry...

Obejrzał się przez ramię. Draco przygryzał wargę, patrząc na niego w takiej samej desperacji. Harry stłamsił narastającą irytację. Dopiero co ustalił, co właściwie było nie tak. Nie mógł przecież oczekiwać po Draconie, że domyśli się tego w tym samym czasie i teraz wypuści go z uśmiechem z pokoju.

– Tak?

Draco wyciągnął do niego rękę, po czym pozwolił jej opaść i pokręcił głową.

– Przyjdź do mnie, jeśli będziesz chciał porozmawiać – powiedział.

Harry kiwnął głową.

– Oczywiście. Zwykle i tak przecież udaję się ze wszystkim najpierw do ciebie, Draco, nawet zanim w ogóle przychodzi mi do głowy Snape, czy Connor. – Spróbował olśniewającego uśmiechu, zastanawiając się, czy to może jego mina właśnie powodowała, że Draco wciąż wydawał się nieprzekonany.

Niestety, to tylko zaostrzyło jego spojrzenie. Harry w końcu potrząsnął z niedowierzaniem głową i odeskortował listy do sowiarni. Pomoże Draconowi z jego frasunkiem tak bardzo, jak tylko będzie w stanie, ale wyglądało na to, że obecnie żadna ilość rozsądku nie była w stanie go uspokoić. Draco prawdopodobnie po prostu potrzebował czasu na przyzwyczajenie się, że Harry po prostu znosi dzień za dniem bez rozpadania się na kawałki. Im więcej czasu upłynie, tym bardziej zacznie się przy nim relaksować.

Dlatego Harry zaczął się zastanawiać nad prawdopodobnymi reakcjami na jego listy. Uśmiechnął się krzywo. Nie będą najlepsze, ale Lazuli powiedziała mu, że rozmawiała z innymi znanymi jej rodzicami, zarówno świetlistymi, jak i mrocznymi, którzy mieli pół–ludzkie dzieci takie jak Jacinth i usłyszała od nich, że są gotowi wykonać swój ruch i pokazać się szerokiemu światu czarodziejów. Jeśli ktoś przypadkiem zgadnie, o kogo tak naprawdę chodzi, niewielu – poza takimi jak Lazuli, która przespała się z gatunkiem, o którym nie wolno było nawet legalnie rozmawiać – by się tego wyparło. Wciąż zbierali swoje siły, ale ich burza była gotowa, żeby w każdej chwili uderzyć w czarodziejski świat.

Poza tym Harry uważał, że rozkojarzenie Wizengamotu, wywołane problemami z wilkołakami, może się im teraz wręcz przysłużyć. Podzielą w ten sposób ich uwagę na dwa fronty, przez co nie będą w stanie się w pełni skoncentrować ani na odbieraniu praw watahom, ani na osądzaniu rodziców dzieci, które nie były pół–wilami.

Czasem do zmian dochodziło powoli, a czasem wszystkie spadały na raz, kiedy problem rozrósł się niespodziewanie i głośno. Harry był już przyzwyczajony do obu sposobów. Wydawało mu się, że czas najwyższy, żeby czarodziejski świat zaczął przyzwyczajać się do tego drugiego.


Draco skubał zębami dolną wargę, przyglądając się zwieńczeniu baldachimu ich łóżka. Powiedział sobie, że zanadto się martwi. Powiedział sobie, że jego instynkty polityczne nie były nieomylne – jeszcze nie – i nawet, jeśli Harry popełnia tymi listami błąd, to przynajmniej nie straci przez to żadnych sojuszników. Zbyt wielu z nich miało własne wady, często niewybaczalne w oczach czarodziejskiego społeczeństwa. Czemu wilkołak, albo były śmierciożerca miałby dojść do wniosku, że czas przestać walczyć u boku Harry'ego tylko dlatego, że wspierał on rodziców, którzy przespali się z kimś, kto nie był człowiekiem?

Tu nie o to chodzi. Wiem, że tu nie tylko o to chodzi. Wiem, że Harry, na przykład, wciąż nie porozmawiał z nikim o tym, co czuje względem mojego ojca, albo co przeżył, kiedy leczył swoją matkę... a teraz, kiedy Joseph wrócił do Sanktuarium, może w ogóle z nikim nie porozmawiać.

Tylko że to też nie była tak do końca prawda. Harry rozmawiał z Hawthorn Parkinson o jej rozpaczy; Draco zdawał sobie z tego sprawę. Rozmawiał ze Snape'em, kiedy prześladowały go koszmary. Z całą pewnością w ostatnich tygodniach wystarczająco często słyszał o sytuacji z Lucjuszem od Dracona.

Draco wypatrywał tego, jak tylko mógł, ale to wszystko w żaden sposób nie zdawało się rozrywać Harry'ego na strzępy, wręcz wyglądał na szczerze zaskoczonego, ilekroć ktoś pytał go o zdrowie psychiczne. Draconowi wydawało się, że znał Harry'ego na tyle, że wiedziałby, gdyby jego chłopak z czymś się przed nim krył. A tym razem naprawdę nie krył się z niczym, jeśli chodziło o Lucjusza, czy swoją matkę.

Naprawdę nie rozumiem. Może po prostu zrobiłem się nadopiekuńczy.

I wtedy Draco zamarł, bo przyszło mu do głowy, o co mógłby poprosić, co mogłoby pomóc mu w odkryciu, czy reakcje Harry'ego były szczere, czy też znowu ignorował swoje emocje, jak kiedyś w Leśnej Twierdzy. A najlepsze w tym wszystkim było to, że nie musiał prosić o ten prezent jeszcze przez dobrych dziesięć dni, dzięki czemu miał czas na przyglądanie się reakcjom Harry'ego i zadecydowanie, czy Harry naprawdę tylko udawał, czy nie.

Usatysfakcjonowany, Draco zamknął oczy i leżał, jakby zasnął, choć przez cały czas nasłuchiwał powrotu Harry'ego.


Harry czekał cierpliwie w holu wejściowym Obsydianu. Światła były przygaszone, jakby zbyt wielkie natężenie miałoby być uwłaczające dla zamieszkującej go mrocznej rodziny. A może po prostu chodziło o podkreślenie obrazów na ścianach. Harry był w stanie zobaczyć sylwetki, poskręcane kończyny i zachęcające dłonie i usta, ale nie całe ciała. Efekt był cokolwiek imponujący. Podszedł w kierunku malowidła, którego nazwa, „Procesja Śmierci", widniała na plakietce poniżej.

– Harry. Dziękuję za przybycie.

Obrócił się. Adalrico stał za nim w drzwiach, które, co Harry wywnioskował z tła, prowadziły do gabinetu. Usiłował się uśmiechnąć. Nie udało mu się to najlepiej.

– Zaprosił mnie pan. – Harry podszedł bliżej, nawet na chwilę nie odrywając wzroku od twarzy Adalrico. Nie korzystał z legilimencji, ale możliwe, że jego spojrzenie okazało się na tyle przeszywające, że Adalrico i tak musiał odwrócić się od niego i szybko wrócić do pokoju.

– Wejdź, proszę.

Tak zrobił, przyglądając się ramionom i kręgosłupowi Adalrico i usiłując ustalić, o co właściwie chodziło. Czemu Adalrico miałby zapraszać Harry'ego do swojego domu rodzinnego i być tak niezadowolonym po jego przybyciu?

Gabinet – bo tym właśnie się okazał – też był słabo oświetlony, ściany dekorowała szarość i czerń, a ciemnoczerwony dywan niemal pochłaniał dobiegający z kominka blask. Adalrico usiadł ciężko na stojącym przy nim fotelu. Harry stał naprzeciw niego, póki Adalrico nie zaprosił go gestem, a nawet wtedy usiadł na skraju siedzenia. Miał nieustanne wrażenie, że lada moment przyjdzie mu szybko się poruszyć.

– Przecież nic ci nie zrobię – powiedział oschle Adalrico, wbijając wzrok w płomienie. – Sam fakt, że się tak zachowujesz, Harry, jest dla mnie cokolwiek uwłaczający.

– Pan też nie zachowuje się normalnie – powiedział Harry, uznając, że to nienajlepszy czas na odwoływanie się do „Adalrico", nawet jeśli w głowie i tak już nazywał go po imieniu. – Przepraszam, po prostu wyrażam szczerze, jak się przy panu czuję.

Adalrico wziął głęboki oddech i pochylił się, po czym podniósł szklany słoik, który stał obok fotela. Harry przyglądał się zawartości, kiedy Adalrico swobodnie obracał go w rękach. Wyglądała jak zbiór czarnych płatków. Prochów? Być może, ale Harry nie był gotów się o to założyć, zwłaszcza, że choć Adalrico bawił się słoikiem, to nawet nie spróbował go otworzyć.

– To ostatnie zarodniki Czarnej Plagi, jakie wyhodowałem dla Voldemorta – powiedział nagle Adalrico, podrywając na niego wzrok.

Harry syknął, zanim zdążył się powstrzymać. Ta choroba zakończyła niezliczone ilości żyć w czasie Pierwszej Wojny. Gdyby ktokolwiek zdołał udowodnić, że Adalrico stworzył ją z własnej woli, a nie pod Imperiusem, to siedziałby w Azkabanie do samego powrotu Voldemorta.

– Nie użyłem ich – powiedział Adalrico, patrząc na słoik. – Ale od jego upadku chciałem to zrobić już wiele razy.

– Zwłaszcza na posiadłości Starrise'ów, co? – zapytał ostro Harry.

Adalrico podniósł wzrok, pochwycił jego spojrzenie i źle zareagował na cokolwiek, co tam zobaczył, ramiona mu się spięły.

– Wiesz, jaki żal żywię wobec tej rodziny – powiedział. – To, czego dopuścił się Pharos Starrise, znajdowało się poza granicami wszelkiego decorum. Miałem wszelkie prawo być wtedy zły i urażony.

– Owszem – zgodził się Harry. – Podobnie jak miał pan wszelkie prawo do zastanowienia się, co oznaczał by taki atak na Starrise'ów, rodziny do której należy Tybalt. Tybalt również należy do przymierza, a działanie wbrew członkom przymierza jest karane osuszeniem z magii. – Usłyszał narastającą ostrość swojego głosu, ale miał to gdzieś. – Pośród bliskich mi mrocznych czarodziejów już miałem jedną słabość, jedną zdradę. Nie mam zamiaru tolerować kolejnych.

– Tylko powiedziałem, że chciałem ich użyć. Nie, że to zrobiłem.

– I teraz da mi je pan, żeby już więcej pana nie kusiły? – Harry wyciągnął rękę.

Adalrico odwrócił od niego wzrok.

– Czemu miałby mi pan je pokazywać, jeśli nie po to, żeby mi je przekazać? – powiedział z naciskiem Harry, niespodziewanie widząc podenerwowanie Adalrico w kompletnie nowym świetle. Był niemal pewien, że Adalrico wezwał go do siebie, żeby zaprezentować mu zarodniki, po czym zmienił zdanie. Ale wtedy wyglądałby niezwykle podejrzanie, gdyby powiedział Harry'emu, że powinien się jednak nie pokazywać, zwłaszcza gdyby nie podał mu powodu. – Proszę pana. Wiem, że pan się zmienił. Wiem, że gardzi pan Starrise'ami i to nie bez powodu. Ale jeśli dopuści pan do tego, żeby te emocje wpłynęły na to, jak traktuje pan ludzi, którzy nigdy panu niczego nie zrobili, to nie może pan być dłużej częścią mojego przymierza.

– A gdybym użył zarodników tylko na Pharosie? – zapytał Adalrico. – Gdybym nigdy ci o nich nie powiedział?

Harry poczuł, jak atmosfera w pokoju migocze i robi się mroczniejsza. Ewidentnie osłony Obsydianu reagowały na nastrój swojego pana. Wezwał własną moc, a powietrze wokół jego ramion zmieniło się w żmiję, która podniosła leniwie łeb i zasyczała. Owinięta wokół gardła wężyca Wielu też się spięła i rozłożyła kaptur.

– Rozpoznałbym oznaki – powiedział Harry, nie ruszając się i utrzymując lód na swoich co bardziej nerwowych i agresywnych odruchach. – Badałem Pierwszą Wojnę, proszę pana. Wiem, że tego rodzaju broń jest zbyt niebezpieczna, by ponownie z niej skorzystać. Gdyby użył pan ich na Pharosie, ktoś w ministerstwie by się zorientował, a prędzej czy później zarodniki pojawiłyby się też na jakimś polu walki. Jeśli skorzysta pan z nich, to nic nie powstrzyma mnie przed osuszeniem pana z magii.

Adalrico spojrzał na niego, a Harry jeszcze nigdy nie widział w jego oczach równie ogromnej głębi nienawiści. Wiedział, że nie była ona skierowana w niego, ale to nie przytłumiło jego własnego wzroku. Jeśli Adalrico nie był w stanie przestrzegać zasad, to równie dobrze może wypierdalać z przymierza. Harry nie miał zamiaru hodować sobie kolejnej żmii przy piersi.

I wtedy chwila minęła, a Adalrico spuścił wzrok i odwrócił od niego twarz. Harry odetchnął ostrożnie, nie ruszając żadnej innej części ciała, a zarówno jego czarny wąż, jak i kobra Wielu czekały w pogotowiu na rozkazy.

– Od... oddam ci je – wyszeptał Adalrico, po czym machnął różdżką, by podlewitować słoik zarodników do Harry'ego. – Ale to nie znaczy, że przestałem nienawidzić Pharosa Starrise'a. To ja powinienem był się z nim rozprawić.

– Nie może pan – powiedział Harry, łapiąc słoik i kiwając głową w podzięce. Pokrywka była zapieczętowana potężnym zaklęciem zamykającym, które, co wywnioskował z pierwszej, pobieżnej inspekcji, nie zostało nawet poluzowane. – Być może, gdyby zaatakował pana gdziekolwiek poza ministerstwem, to tak. Ale teraz jest pod opieką ministerstwa. Jeśli spróbuje pan go zamordować, to pana aresztują.

– Mógłbyś pozmieniać wszystko tak, żeby do tego nie doszło – zasugerował Adalrico głosem, który ledwie wybijał się ponad mamrotanie.

Czarna żmija poderwała się z sykiem.

– Proszę nigdy więcej nie prosić mnie o coś takiego – powiedział cicho Harry.

Adalrico odwrócił od niego wzrok.

Harry zaczekał w razie, gdyby chciał powiedzieć coś jeszcze, ale chwile zaczęły przeciągać się w minuty i do niczego nie doszło. Harry w końcu wstał i rozwiał czarnego węża. Nie przyszło mu to łatwo. Musiał być bardziej wściekły, niż mu się wydawało.

– Wciąż mi na panu zależy – powiedział. – Nawet, gdyby nigdy nie wszedł pan ze mną w sojusz, to i tak ceniłbym sobie pana jako ojca Millicenty. Nie raz mi pan pomagał. Ale nie będę tolerował tego durnego pragnienia zemsty, które szkodzi wszystkim naokoło. Pharos Starrise nie opanował tej lekcji wystarczająco szybko. Niech pan nie pozwoli mu pociągnąć się za sobą.

Wyszedł z Obsydianu i aportował z powrotem do Hogwartu, gdzie przez jakiś czas stał na drodze prowadzącej do Hogsmeade, oddychając wiosennym powietrzem i wpatrując się w Zakazany Las.

Następnie przykucnął i ostrożnie wezwał intensywne ciepło, by zniszczyć szklany słoik i znajdujące się w nim zarodniki Czarnej Plagi. Skumulował gorąc tak ogromny, że ani zarodniki, ani dym po nich nie zdołał przedostać się do powietrza. Szkło roztopiło się, a zarodniki zmieniły w coś mniejszego od prochów, mniejszego od kurzu.

Wreszcie zatrzymał się, żeby odnowić, po raz kolejny, głęboki lód w głębi swojego umysłu, który od kilku tygodni wypełniał mu umysł klarownością i pomagał załatwiać wszystko, co było trzeba.

Nie odwołam się do tak obrzydliwych metod. Nie pozwolę Adalrico zabić Pharosa tylko po to, by mógł usatysfakcjonować swoje pragnienie zemsty. Pewnych spraw po prostu się nie podejmę.

Zmartwienia wycofały się niczym kurtyna z oleju. Tak niewiele brakowało, a mimo to do niczego nie doszło. A jeśli Adalrico nie dał mu wszystkich zarodników Czarnej Plagi... cóż, Harry będzie mu ufał, póki nie udowodni, że już nie można mu ufać. Tak czy inaczej zacznie przyglądać mu się nieco uważniej.

Ruszył spokojnie w kierunku zamku, po drodze układając sobie w głowie, co powinien zrobić w następnej kolejności.