Rozdział osiemdziesiąty dziewiąty: Dar Luny
Luna delikatnie wysunęła dłoń spod ręki Padmy i wstała. Uczyły się przez czas, jaki zębom hipogryfa zajęłoby rozpuszczenie się w słonej wodzie. To oznaczało, że Luna musiała już iść, żeby zapolować na przedmiot, który nienawidził całego świata.
– Luna?
Padma patrzyła na nią z niepokojem, ale nie miała powodów do zmartwień. Luna chodziła po przyjaznych schodach i w tej chwili znały ją już wszystkie porozstawiane po zamku przedmioty, więc będzie komu na nią uważać. Nawet, gdyby Luna spadła gdzieś, gdzie nie będzie niczego zdolnego do porozmawiania z ludźmi, wszystko co ją zobaczy będzie mogło przekazać wieści portretom, a portrety kogoś poinformują. Luna jeszcze nigdy nie była równie uważnie strzeżona, co jej dobrze robiło, bo czasami wciąż miała problemy z rozmawianiem z ludźmi, jakby była zrobiona z kamienia.
– Wrócę, kiedy wypełni się księżydra – obiecała i machnęła różdżką w kierunku stojącej na ich stoliku klepsydry, która rozświetli się wraz z wzejściem księżyca. Klepsydra ożyła dzięki zaklęciu, śpiewając z wdzięcznością, że ktoś jej używa. Luna lubiła księżydrę, ale żałowała, że zawsze była taka głośna; często zagłuszała głosy wokół siebie. Pocałowała Padmę i przeszła przez pokój wspólny Ravenclawu, po czym zatrzymała się przed drzwiami.
Wyliczały sobie historie, które wydarzyły się w ciągu dnia, bo nie spodziewały się, że ktoś jeszcze przez nie przejdzie. Dla wielu drzwi w zamku cisza nocna oznaczała czas, kiedy nie będą otwierane. Ale Luna musiała otworzyć je jeszcze raz. Na szczęście drzwi do pokoju wspólnego Ravenclawu były w wesołym nastroju i chciały dodać to wydarzenie do swoich codziennych historii. Wymknęła się, mamrocząc podziękowania, a kiedy ruszyła w kierunku gabinetu dyrektorki, usłyszała jak mamrotanie i odliczanie się wznawia.
Po drodze rozwinęła zmysły wokół swojej głowy niczym lwią grzywę, czy parę postrzępionych i nastawionych uważnie uszu. Dopiero niedawno się tego nauczyła. Okazało się użyteczne. Korzystała z tego do słuchania głosów odległych przedmiotów, które zwykle nigdy się nie odzywały, chyba że bezpośrednio zapytane: solidne, ponure kamienie fundamentów, arrasy, których nastroje zmieniały się co chwila, nadproża, których najstarszym ze smutków był fakt, że wszyscy uważali je po prostu za część framugi.
Starała się usłyszeć przedmiot, który nienawidził całego świata. Powinien być gdzieś w pobliżu. Do tej pory za każdym razem wyczuwała go w gabinecie dyrektorki, ale jeśli się przeniósł, jak jej się wydawało, to powinien pozostawić po sobie jakieś zmarszczki po podróży, wygrawerować w ścianach mroczne historie.
Miała zamiar go znaleźć. Stoły w bibliotece słyszały, jak Harry parę dni temu mamrotał pod nosem o niebezpiecznych przedmiotach, a to z całą pewnością był najbardziej niebezpieczny przedmiot w Hogwarcie.
Kamień jęknął, kiedy na niego nadepnęła. Luna przyklękła, pogłaskała go, po czym wstała i ruszyła w dalszą drogę, czując jak jego zadowolony pomruk przetacza się za nią po podłodze, dzieląc się swoją radością z okolicznymi kamieniami. To sprawiło, że jej spacer stał się nieco przyjemniejszy niż wcześniej.
– Siadaj, Harry.
Harry zajął miejsce przed biurkiem Snape'a, podnosząc uprzejmie brwi. Jego opiekun wyglądał dzisiaj na wyjątkowo zjeżonego, odsuwając się od okazywanej przez Dracona troski w kierunku gniewu. Harry był przekonany, że musiał zrobić jakiś błąd w czasie zajęć z eliksirów, czy gdziekolwiek indziej, żeby zasłużyć sobie na taki gniew, ale jakby się nie starał, nie był w stanie go sobie przypomnieć.
– Tak, proszę pana? – zapytał.
– Ile razy powtarzałem ci, żebyś zwracał się do mnie po imieniu?
Harry przechylił głowę. Może to na tym polegał mój błąd? Snape odezwał się dzisiaj do niego w czasie zajęć, a Harry odpowiedział "Tak, proszę pana", ale przecież Snape zwykle nie życzył sobie, żeby ktokolwiek zwracał się do niego po imieniu przy innych uczniach. Gdyby Harry odmroził swój żal, prawdopodobnie zrobiłoby mu się w tej chwili przykro, ponieważ Snape nie dał mu w żaden sposób znać, że zasady dotyczące jego imienia ponownie się zmieniły.
Ale żal spoczywał głęboko w kostce lodu w tyle jego umysłu, dlatego powiedział tylko:
– Wybacz, Severusie. Co się dzieje?
Snape siedział jeszcze przez kilka chwil w ciszy, jakby rozważał, jak najlepiej ująć wszystko w słowa. Następnie nachylił się do niego.
– Harry – powiedział – zauważyłem, że wciąż nie przeszedłeś załamania, jakiego się po tobie spodziewałem po zdradzie Lucjusza Malfoya.
Harry uśmiechnął się z dumą. Och, o to chodzi. No, przynajmniej będę w stanie powiedzieć mu, że już nie musi się o mnie martwić.
– Nie, nie przeszedłem – zgodził się. – Zdołałem pozmieniać kilka spraw, Severusie. Mam kontrolę nad własnymi reakcjami i już nie wpadam w obsesję przez ostatnie porażki, jak to kiedyś miałem w zwyczaju. Draco też ze mną o tym rozmawiał. W ostatnich tygodniach robiłem większość tego, czego ode mnie oczekiwano. – Usłyszał w swoim głosie solidną dumę. Po chwili namysłu postanowił ją zignorować, bo w końcu była nieszkodliwa. Niech sobie zostanie.
Snape tylko jeszcze mocniej zmarszczył brwi.
– Mogę się tylko domyślać, Harry, że osiągnąłeś ten niezwykły stan emocjonalny poprzez nadużywanie swoich basenów oklumencyjnych – powiedział głosem ciężkim z rozczarowania. – Tym razem nie pozwolę, żeby to się przeciągnęło. Pozwolisz mi na zbadanie cię za pomocą legilimencji i rozpoczęcie powolnego procesu wylewania z nich wszystkiego. Jeśli wydaje ci się, że nie możemy pozwolić ci na załamanie przez Lucjusza, to tym bardziej nie możemy dopuścić do kompletnego załamania psychicznego, przez jakie przeszedłeś w Leśnej Twierdzy.
No, powinienem był się domyślić, że nietypowe zachowanie tylko go zmartwi. Nigdy nie ufał wszelkim oznakom mojego leczenia, o ile sam ich we mnie nie wywołał. Harry kiwnął głową i nachylił się.
– Oczywiście, Severusie. Wiem, że nie robię niczego złego, czy to z oklumencją, czy czymkolwiek innym. Proszę, zajrzyj do mojego umysłu.
Snape zamrugał, wyraźnie zbity z tropu. To nieco zwiększyło nadzieję Harry'ego. Snape opierał się na jego starych schematach zachowań i w rezultacie uznał, że coś musiało być nie tak. Jak tylko zobaczy, że wszystko jednak było w porządku, tym razem przyjdzie mu przyznać, że tamte schematy zostały kompletnie zniszczone.
Oczywiście, Harry zdawał sobie sprawę, że Snape'owi raczej nie spodoba się wizerunek lodu, zalegającego na tyłach jego umysłu, który utrzymywał jego emocje w bezruchu, póki nie okazywały mu się potrzebne. Jego uprzedzenie wynikało z faktu, że były solidnymi ornamentami w umyśle Harry'ego, a Snape nie lubił solidnych ornamentów; nie ufał pudełku Harry'ego na długo, nim doszło do jakichkolwiek kłopotów. Snape trzymał się starych zasad dotyczących mentalnej kontroli, że oklumenta musiał wyobrażać sobie swoje emocje jako płynne konstrukcje, jak wiatr czy woda, inaczej oszaleje. Harry jednak w czasie swoich badań dotyczących omijania wymogów klątw arbitralnych znalazł książkę, która sugerowała, że to niekoniecznie musiała być prawda. Solidne obrazy były w stanie zadziałać tak długo, jak były solidnymi obrazami zdolnymi do zmiany. Lód był idealny, ponieważ mógł stopnieć i zmienić się w wodę, która była płynnym pojemnikiem, a potem ponownie zamarznąć, trzymając emocje na wodzy.
Ale Snape'owi pewnie i tak by się to nie spodobało, nawet gdyby Harry pokazał mu, w jaki sposób to działa. Dlatego Harry nie pokaże mu tej sterty lodu. Pozwoli sobie na funkcjonowanie z nimi jeszcze przez kilka miesięcy, po czym zademonstruje Snape'owi, jak dobrze działała ta metoda bez konieczności załamywania się, przez co Snape będzie już musiał przyznać, że jego obawy były bezpodstawne, czego na pewno nie zrobi z zaledwie kilkutygodniowymi dowodami.
W ramach zapewniania Snape'a, że wszystko było w porządku, Harry miał zamiar skorzystać z innej sztuczki, którą podłapał z książki o klątwach arbitralnych. Kiedyś czarodzieje wierzyli, że intensywna psychiczna koncentracja nad warunkiem, który pozwalał przełamać klątwę arbitralną – na przykład myślenie zupełnie jak członek jakiejś konkretnej rodziny, gdyby klątwa świadczyła, że tylko członek tej rodziny może minąć daną barierę – zadziała. Tak się nie stało, ale dzięki tym metodom czarodzieje opracowali użyteczne sztuczki mentalnej kontroli. Dlatego Harry stworzył kurtynę normalnych emocji i załopotał nią przed pakunkami z lodem, kiedy Snape łagodnie wskoczył mu do umysłu, niczym wiatr.
Legilimencja przeszukała go cokolwiek dokładnie. Harry pozwolił mu zobaczyć baseny i wszystkie normalne regiony umysłu, jak ogromny stalowy szkielet, pokryty kiełkującymi listkami. Lód zalegał na samym dnie jego myśli, owinięty wokół końcówek korzeni drzewa, gdzie Snape i tak spodziewałby się znaleźć wyłącznie nieświadome impulsy i nie do końca ukształtowane pragnienia. Materiał emocji dawał wrażenie, że ta część umysłu Harry'ego również była kompletnie normalna, niezamarznięta i nieskażona.
Wiatr wyleciał z powrotem. Harry otworzył oczy i uśmiechnął się do niedowierzającej twarzy Snape'a.
– Widzisz, Severusie? – zapytał, w ostatniej chwili powstrzymując się przed formalnością. Dla niego „proszę pana" było bardziej czułe od nazywania po imieniu. Zwracał się tak do własnych rodziców. Mógł sobie myśleć o ludziach, jak tylko mu się podobało, po nazwisku, tytule, czy imieniu, ale co innego w czasie rozmowy. Gdyby Snape pozwolił dalej istnieć tej formalnej przestrzeni między nimi, z której Harry mógłby się wysuwać i chować w miarę potrzeby, to prawdopodobnie byliby sobie znacznie bliżsi niż teraz. – Nic mi nie jest. Zdołałem przekonać samego siebie, że nie mogę się teraz załamać, że ludzie mnie potrzebują i w ten sposób utrzymałem równowagę.
I to była prawda. Właśnie dlatego zdecydował się na użycie lodu. Bawił się tym pomysłem już od jakiegoś czasu, ale nie korzystał z niego, bo potrzebował dostępu do wszystkich emocji w czasie kwietnia i na rytuał Walpurgi. A potem... cóż, Draco był wściekły, Hawthorn była wściekła, ministerstwo popadło w chaos i zamieszanie i tak łatwo byłoby dołożyć Snape'owi kolejnych obowiązków, gdyby Harry nie zaczął na siebie uważać. Dlatego schował emocje w lodzie i czekał, żeby powiedzieć o tym ludziom, kiedy już będą gotowi przyznać, że ten sposób jest znacznie bardziej skuteczny i w bardzo wyraźny sposób Harry sobie z nim radzi bez przeszkód. Miał stały dostęp do swoich emocji i mógł po nie w każdej chwili sięgnąć. Nie stał się zimnym potworem, którym był przez pierwsze dwa lata pobytu w Hogwarcie. Miał jednak nad nimi kontrolę i wiedział, kiedy chce je wyrażać.
Uważał, że tak właśnie jest najlepiej.
– Wydawało mi się – powiedział wreszcie Snape – że byłeś zły po tym, co się stało z Lucjuszem i twoimi rodzicami.
– Zły za to, jak to dotknęło Draco – powiedział szczerze Harry. – Zły za Hawthorn. I żałuję, że nikt inny nie był w stanie wyleczyć Lily. Ale tak się nie stało. – Wzruszył ramionami i wyprostował się, patrząc gorliwie na Snape'a.
Podejrzewał, że to właśnie ta gorliwość tak martwiła Snape'a i Dracona. Ale nie był w stanie jej powstrzymać. Zamarznięcie jego emocji rewelacyjnie oczyściło mu umysł. Wreszcie był w stanie myśleć naprzód, odraczać głód dzięki jedzeniu i odraczać senność dzięki odpoczynkowi. A ponieważ wiedział dokładnie, kiedy będzie musiał zajmować się konkretnymi sprawami, nagle okazało się, że miał znacznie więcej czasu na niespodziewane kryzysy. Uważał, że tak właśnie będzie musiał od teraz funkcjonować, bo tak właśnie powinien funkcjonować przywódca: gotów do zmierzenia się ze wszystkim, co niespodziewanie pojawi się w jego życiu, gotów do utrzymywania całej reszty spraw w ryzach, pilnując potrzeb innych.
– Mam eliksir – powiedział cicho Snape – który planowałem ci dać, Harry. Wyleczyłby wszelkie ziejące rany, jakie twoje emocje pozostawiłyby po sobie w twoim umyśle. Ale teraz... – Urwał i pokręcił głową. – Wygląda na to, że się myliłem.
– Owszem – zgodził się z nim Harry, uśmiechając się lekko. – Ale czasami dobrze jest się pomylić, zwłaszcza w takiej sprawie.
Ostatecznie Snape pozwolił mu wyjść. Harry nucił pod nosem w drodze do sypialni. Starszy Wizengamotu, Hollyshead, już zdążył odpisać z niedowierzaniem, pytając agresywnie, czemu miałby pozwolić, żeby czarodziejom i czarownicom, którzy przespali się z nieludźmi „uszło płazem unikanie odpowiedzialności wobec czarodziejskiego społeczeństwa". Wymienił kilka argumentów za tym, że czarodzieje wymierają i należałoby ich raczej zachęcać do związków i płodzenia dzieci z innymi ludźmi, nie usprawiedliwiać, kiedy tego nie robią. Niewielu ludzi chciałoby też związać się z takimi półludzkimi efektami tego rodzaju małżeństw.
Dzięki lodowi Harry doskonale wiedział, jak na to odpisać. Wcześniej prawdopodobnie tylko by się tym zdenerwował i nie byłby w stanie myśleć.
Zastanowił się przez chwilę, co by się stało, gdyby po wielu miesiącach pokazał Snape'owi i Draconowi, jak sobie poradził, a oni i tak zareagowaliby negatywnie, upierając się, że powinien odczuwać każdą spontaniczną emocję, jaka się napatoczy.
Wtedy powiem im, że po prostu podążam za naukami Josepha, uznał. Nauczył mnie, że powinienem znaleźć dla siebie czas i robić na co tylko mam ochotę. A na to właśnie mam ochotę, w dodatku pomaga to innym ludziom i w żaden sposób mnie nie krzywdzi.
Nie pojmował, jak mogliby się sprzeciwiać czemuś takiemu.
Luna weszła do gabinetu dyrektorki i przez chwilę po prostu tam stała, rozglądając się. Było już na tyle późno, że dyrektorka udała się do łóżka. Luna widziała blask płomieni, dobiegający spod drzwi po drugiej stronie pokoju, i słyszała ciche trzaski kawałków drewna, rozmawiających ze sobą pogodnie i porównujących, które z nich miało okazję do oglądania najbardziej interesującej osoby, która kładła się przy nich spać.
Żadne osłony nie obwieściły jej przybycia; ściany i podłogi znały Lunę i skoro Luna potrzebowała się tu zakraść, to nie miały zamiaru pozwalać osłonom na zareagowanie. Luna była wdzięczna tę przysługę i uznała, że dyrektorka McGonagall pewnie też by to doceniła. Nie potrzebowała, żeby o tej porze ktoś ją budził, kiedy ciągle miała na głowie problemy całej ogromnej szkoły. A Luna wiedziała, że pod koniec roku wszystko jakoś się pogarszało, choć nie była pewna, czemu właściwie. Uczniowie częściej kopali schody i ciskali książkami przez pokoje. Padma próbowała jej wyjaśnić, że miało to związek z egzaminami. Ale Luna nie sądziła, żeby chodziło właśnie o to. Człowiek się uczył i otrzymywał dobre oceny – zwłaszcza jeśli był z Ravenclawu – albo tego nie robił i ich nie otrzymywał. O co tu się właściwie martwić?
Stanęła po środku gabinetu i obróciła się dokoła. Nie zmienił się od ostatniego czasu, kiedy go widziała. Regały stały wzdłuż ścian, nieustannie z nimi rozmawiając; dyrektorka przeniosła je zaledwie rok temu, a czarodziejskie meble potrzebowały naprawdę wiele czasu na zaaklimatyzowanie się w nowym miejscu, a co dopiero w nowym pokoju. Luna nie śmiała nawet myśleć o mugolskich meblach, bo słyszała, że często są przenoszone z miejsca na miejsce i to bez używania magii, przez co bez przerwy zderzały się z dywanami, czy cegłami. Na środku pokoju stała żerdź, która śpiewała o zmarłym od ponad roku feniksie. Biurko dyrektorki było olbrzymie, gęste od zamków, osłon i przekonania o własnym znaczeniu. Miecz Gryffindora wisiał w szklanej gablocie na ścianie za biurkiem, bardziej przytłumiony i obojętny od większości otaczających go przedmiotów; Luna wiedziała, że tak czasem magiczne przedmioty reagowały, jeśli najpierw przyszło im przeżyć wiele ekscytujących lat, a potem nagle zostały sprowadzone do roli eksponatu muzealnego. Spędziła mnóstwo czasu na przekonywaniu swojego ojca, że jego niewielki nóż myśliwski o rękojeści podobno stworzonej przez samego Merlina, znacznie bardziej wolałby zawisnąć u jego pasa i przecinać choćby papier, niż wisieć bezczynnie nad kominkiem.
Nic jednak w pokoju nie dawało wrażenia, jakby nienawidziło całego świata.
Luna potrząsnęła lekko głową. Od roku nie wyczuła tego przedmiotu. Ale kiedy pojawiła się tamtej nocy, żeby powiedzieć dyrektorce, co krzesła powiedziały jej o Gilbercie Rovenanie, zdecydowanie wyczuła coś niezwykłego, niespodziewany błysk głębokiej i mrocznej pogardy. Aż do chwili opuszczenia gabinetu nie wiedziała jednak, że ten blask musiał znajdować się w jakimś konkretnym przedmiocie. Potem uznała, że pewnie dyrektorka już zdawała sobie z niego sprawę i miała zamiar coś z tym zrobić.
Powinna była pamiętać, że ludzie wokół niej zwykle nie słuchają, może poza Harrym, który czasem słuchał magicznych stworzeń. Jeśli nie miało się rąk i nóg, większość czarodziejów po prostu cię ignorowała.
Podeszła bliżej i zaczęła przyglądać się ścianom, muskając je delikatnie palcami, starając się znaleźć jakąś sugestię pęknięcia, czy spoiwa, w którym przedmiot mógłby się schować. Przy okazji próbowała nakłonić ściany do poświęcenia nieco więcej uwagi teraźniejszości, zamiast przeszłości. To nie było proste. Ten pokój był naprawdę stary i dumny, skłonny do ignorowania ludzi, którzy nie stanowili części jego historii.
Snape chodził po swoim gabinecie, głęboko zamyślony. Był po części przekonany, że jednak trzeba było zmusić Harry'ego do wypicia srebrnego eliksiru – właśnie tej części jego wydawało się, że coś było nie tak z obrazem umysłu Harry'ego. Ale jego syn był szczęśliwy, zdrowy i psychicznie stabilny. Powinien się z tego cieszyć, a nie grzęznąć w przekonaniu, że musiało to oznaczać, że działo się coś jeszcze bardziej dogłębnie niewłaściwego.
Ktoś mocno zapukał do jego drzwi. Snape obrócił się, zaskoczony. Osoba zapukała w tę część, która była kompletnie nieosłonięta, a w szkole było tylko kilku ludzi na tyle dobrze wyszkolonych, by zobaczyć jego zaklęcia. Nie sądził, żeby Harry tak szybko wrócił, ani że Minerwa chodziłaby o tej porze po szkole.
– Wejść – zawołał, opuszczając osłony kilkoma machnięciami różdżki.
Peter wszedł do pokoju, jego twarz wyglądała na wynędzniałą. Snape przyjrzał mu się z lekkim niepokojem. Oczywiście, nic dziwnego, że ich nauczyciel obrony przed mroczną magią zdołał zobaczyć jego osłony, ani że był w stanie korzystać z zaklęć, dzięki którym jego twarz wyglądała normalnie nawet dla najbardziej zdeterminowanego obserwatora. Ale Snape'owi nie podobało się, że ciemne kręgi pod oczami Petera zdawały się trzykrotnie powiększyć od czasu, kiedy widział je ostatnim razem.
– Próbowałem znieść te sny, mówiąc sobie, że to tylko obrazy odległej przeszłości i nie są w stanie mnie skrzywdzić – powiedział Peter zachrypniętym głosem. – Ale już tak dłużej nie mogę. Potrzebuję wywaru słodkiego snu, Severusie. Proszę.
Snape kiwnął głową i bez słowa ruszył do swoich półek. Nie mógłby odmówić komuś, kto tak wyglądał.
– Jakiego rodzaju są to sny? – rzucił przez ramię, kiedy mieszał proszek z wodą. Zwykle trzymał wywar pod postacią proszku, płynne były głównie dla medycznego schowka Pomfrey. Kilkukrotnie już się zdarzyło, że jego uczniowie usiłowali wykraść mu wywar słodkich snów., ale niewielu okazywało się być na tyle dobrych z arytmetyki eliksirów, żeby zorientować się, w jakich proporcjach wymieszać proszek z wodą. – Wiem, że już wcześniej męczyły cię koszmary.
– To też są koszmary, a nawet gorzej niż koszmary – powiedział Peter. – To... jakby medytacje jakiejś innej części mnie, tej która nigdy tak naprawdę nie opuściła Azkabanu, w którym dementorzy zostali na wiele lat, znacznie dłużej niż naprawdę. Siedzę w mojej celi i wspominam dobre wydarzenia, ale robię się przez to tylko coraz bardziej wściekły. Nie mam nawet na sobie żadnej sieci feniksa, spod której mógłbym się wyrwać. Tylko ja i moja furia i nienawiść na moich byłych przyjaciół. Nienawidzę tego. Obrzydliwe uczucie.
– Powinieneś ich nienawidzić – mruknął Snape, wyćwiczonym okiem przyglądając się poziomowi cieczy w fiolce. Tak, powinno wystarczyć. Niemal ceremonialnie zaniósł wywar do Petera. – To, co ci zrobili, było niewybaczalne.
– Tylko, jeśli sam tak postanowię – powiedział Peter. Spojrzał tęsknie na eliksir, ale nie przełknął go od razu. Był na to zbyt rozsądny; z miejsca padłby na podłogę w gabinecie Snape'a. – Stali się częścią mojego życia, z którą już dawno zerwałem kontakt. Dobranoc, Severusie. – Obrócił się do drzwi.
Być może przez to imię. Być może po prostu naprawdę chciał dowiedzieć się, jak szczurowi właściwie się udało. Cokolwiek to było, sprawiło, że Snape zawołał za Peterem.
– Jak ci się to udało, Pettigrew? W jaki sposób odpuściłeś tę nienawiść i wróciłeś do tego prostszego stylu myślenia? – Nie był tak do końca w stanie powstrzymać się przed kpiną w tych ostatnich słowach, ale powiedział sobie, że miał wszelkie prawo się tak czuć. Ten człowiek był jednym z czwórki, która się nad nim znęcała w szkole, a potem stał się, pod każdym możliwym, pozornym względem, zdrajcą Zakonu Feniksa, który otrzymał tylko nieco gorszą karę od Snape'a, mimo znacznie gorszych przewinień. Snape wciąż go nie znał, nie tak naprawdę, a przynajmniej nie znał tego spokojnego, cierpliwego człowieka i nie był w stanie powiązać go w logicznym ciągu z nieudolnym przydupasem, jakim był za młodu.
Peter obejrzał się na niego.
– Zapytałem sam siebie, co jest bardziej warte życia – powiedział po prostu. – Zemsta, czy możliwości. No i Sanktuarium pomogło.
Snape skrzywił się.
– Wiem, że tak ci się nie wydaje – powiedział Peter. – Oczywiście, że rozmawiałem o wszystkim w wieszczem, zamiast po prostu cierpieć w czasie snu. Ale w miarę, jak sobie z tym wszystkim radziłem, orientowałem się, że każdego dnia coraz mniej winię moich przyjaciół. Najpierw nastawiłem się na pomaganie Harry'emu i jeśli oznaczało to, że mam zniszczyć moich przyjaciół i Dumbledore'a, to trudno, ale przecież nie przez nich się tego podjąłem. A potem pomogłem zabić Syriusza, ponieważ popełnił moją różdżką samobójstwo, a nie dlatego, że chciałem jego śmierci. A do Sanktuarium udałem się przede wszystkim po leczenie, a nie żeby ukryć się przed aurorami. Wszystkie decyzje podejmowałem z myślą o kimś niewinnym, albo samym sobie, Severusie, nie z myślą o moich wrogach. Wydaje mi się, że na tym właśnie polega problem zdecydowanie zbyt wielu mrocznych czarodziejów. Dopuszczacie do tego, żeby wrogowie dyktowali wam, jak macie żyć.
– Wiem, że wciąż jesteś rozgoryczony, Pettigrew – powiedział oschle Snape, któremu nie spodobała się sugestia w słowach Petera. Jeszcze tego brakuje, żeby zadeklarowany światłu szczur będzie mi mówił, co mam robić ze swoim życiem. – Widziałem, jak to okazujesz.
– Wiem – powiedział Peter – ale to tylko jedna emocja z wielu. Nie kontroluje mojego życia. – Umilkł, patrząc na Snape'a i pokazując bez słów, czyje życie było w ten sposób kontrolowane.
Snape przymrużył oczy.
– Wynoś się.
Peter wyszedł.
Snape przez chwilę krążył po pokoju, po czym ruszył niespokojnie do drzwi. I tak powinien patrolować lochy, bo wciąż nie był w stanie zaufać prefektom, że zrobią to jak należy. A jeśli nogi zaprowadziły go tak przypadkiem pod drzwi Minerwy – cóż, była jedną z niewielu ludzi w szkole, przy których czuł się na tyle komfortowo, że mógł poprosić o radę. A jeśli wciąż nie spała, to zapyta ją o coś jeszcze.
Luna była zaskoczona, choć nie zszokowana, kiedy wyczuła, że gargulec odskakuje posłusznie na bok dzięki ludzkiemu rozkazowi. Oczywiście, że ktoś mógłby akurat teraz spróbować odwiedzić dyrektorkę, a większość ludzi nie czuła sympatii wobec samotnego gargulca na tyle, żeby po prostu poprosić go o zejście z drogi. W szkole znajdowało się mnóstwo profesorów, którzy znali hasło.
Luna zeszła z widoku, chowając się za biurkiem dyrektorki. Osłony zamigotały, po czym wróciły jeszcze silniejsze i ukryły jej obecność. Zamki wyszeptały pozdrowienia głosami, które brzmiały jak ciche psiknięcia olejem. Luna zapytała każdego z nich o ich bębenki i uważnie nasłuchiwała odpowiedzi. Być może bębenek w zamku był przedmiotem, który nienawidził całego świata. Musiała jednak zrezygnować z tego pomysłu, kiedy każdy z zamków odpowiedział przecząco. Kto by wiedział, jak nie one. Większość przedmiotów znała swoje wnętrza znacznie lepiej, niż czarodziejom by się wydawało, nawet te skomplikowane, jak zegarki.
Drzwi do gabinetu otworzyły się. Luna poderwała wzrok i zobaczyła, że do środka wszedł profesor Snape z naprawdę nieprzyjemnym wyrazem twarzy. Rozejrzał się, zobaczył pusty i ciemny gabinet i zawahał się.
I nagle w pomieszczeniu pojawił się przedmiot, który nienawidził całego świata.
Luna otworzyła szeroko oczy, ale nie poruszyła się, żeby nie zauważył, że zwróciła na niego uwagę. Nie sądziła, żeby przedmiot wiedział, że była w stanie słuchać, inaczej nienawidziłby jej bardziej od kogokolwiek. Zamiast tego pluł pasją niczym jadem w profesora Snape'a, który, oczywiście, w ogóle nie zwrócił na to uwagi.
Nie. Chwila. Nie jest na niego zły. Jest zły na jakąś jego część.
To naprawdę nie miało sensu. Luna miała wrażenie, jakby próbowała wypatrywać ciemny pasek, uciekający przed źródłem światła; istniał, ale nie chciał usiedzieć w miejscu i wił się tak, że nie była w stanie go złapać. W dodatku nie mogła też wyjrzeć zza biurka, żeby zobaczyć, czy w pokoju nie zaszła jakaś zmiana, jak właściwie przedmiot się tu dostał, bo wtedy profesor Snape by ją zobaczył i dostałaby szlaban, który musiałaby spędzić na krzywdzeniu biednych, bezbronnych kociołków poprzez skrobanie ich metalowymi szczotkami, albo topiąc kamienie w hali wejściowej, które naprawdę nie lubiły tonąć. Poza tym nie sądziła, żeby przedmiot mógł nagle zakraść się do środka; profesor Snape zauważyłby taki ruch i cisnąłby w niego zaklęciem. W końcu miał paranoję. Ten typ tak ma.
Dlatego pozostała w bezruchu, analizując swoje wrażenia, usiłując zrozumieć. Musiała się koncentrować mimo głosów zamków, biurka, kamieni, ścian i regałów, co przypominało jej próby zrozumienia, czemu ludzkie sprawy miały jakieś znaczenie; było to naprawdę trudne.
A potem profesor Snape obrócił się i wyszedł, najwyraźniej uznając, że jednak nie zapuka do sypialni dyrektorki.
A wraz z nim zniknął przedmiot, który nienawidził całego świata.
Luna ostrożnie wyjrzała zza biurka i rozejrzała się. Nic się nie zmieniło. Kiedy zapytała podłogi, nic spod niej nie wyszło. Kiedy zapytała sufitu, nic z niego nie opadło. Kiedy zapytała ścian, zaczęły narzekać na ciężar regałów, ale przyznały, że nic przez nie nie przepełzło.
To było naprawdę konsternujące.
Wreszcie Luna wyszła, bo księżydra miała niebawem zalśnić, a gabinet nie miał już niczego więcej do powiedzenia. I tak poprosiła kamienie w szkole, żeby uważały, czy coś się przez nie nie przeciska, albo żeby opowiedziały jej historie o opuszczonych pokojach, w których mogły znajdować się zapomniane, magiczne przedmioty. Chciała pomóc Harry'emu. On też słuchał.
– Frontowymi drzwiami, proszę pana? – Głos Hope był niski i napięty z podniecenia.
Rufus kiwnął głową i szybko ścisnął jej ramię. Aurorka wyszczerzyła się do niego, po czym zakradła za róg domu. Rufus wrócił do przyglądania się posiadłości Apollonisów, która zdawała się być zdecydowanie zbyt spokojna w świetle księżyca.
Posiadłość Apollonisów i dom Wyzwolicielki, która pomogła Harry'emu w walce z Falco Parkinsonem, o ile miał rację w swoich spekulacjach. Jak z całą pewnością dom człowieka, który był w posiadaniu przejętych przez niewymownych artefaktów.
Hope tego ranka przyniosła mu na to dowody, machając nimi dumnie nad głową. Ktoś niewłaściwie skatalogował te dokumenty, oraz zrobił wszystko, co było w jego mocy, żeby powstrzymać kogokolwiek przez odnalezieniem ich, poza samym zniszczeniem, ale Hope i tak się do nich dogrzebała. Tak, niewymowni wiele lat temu przeprowadzili rajd na dom Cupressusa Apollonisa, w wyniku którego wiele magicznych artefaktów zostało wyniesionych i zabranych do Departamentu Tajemnic. Jeden jednak został zwrócony właścicielowi: wąskie pudełko o wyglądzie trumny, na tyle długie, by można było w nim położyć dorosłego czarodzieja, czy czarownicę, gdyby tylko złożyć im ręce na piersi. Pudełko miało na sobie zaklęcia konserwujące, zdolne do utrzymywania więźnia przy życiu, oddychającego, nakarmionego i napojonego, ale też bez możliwości wyjścia na własną rękę.
Tak właśnie była więziona Wyzwolicielka, pomyślał Rufus, czując jak euforia przelewa się przez niego niczym olej, kiedy czytał te dokumenty. A rok później weszło w życie prawo stanowiące, że używanie czegoś takiego na ludziach jest kompletnie nielegalne. Mamy wystarczająco wiele podejrzeń, żeby przeprowadzić najazd.
Przyprowadził ze sobą kilku aurorów, wszystkich zadeklarowanych Światłu. Apollonis był takim fanatykiem, że prawdopodobnie rozstawił wokół domu osłony, które byłyby gotowe zniszczyć mrocznych, czy nawet niezadeklarowanych czarodziejów.
Hope z Berrywise'em zachodzili dom od tyłu, Percy stał za nim, przestępując z nogi na nogę niczym chłopczyk, któremu pilno do toalety, a z boków zbliżały się jeszcze dwie pary aurorów. Rufus nie chciał, żeby to był zbyt duży najazd, bo w razie, gdyby jednak niczego nie odkryli – bo nie sądził, żeby do tego doszło – to ich rzekoma porażka nie znajdzie się na pierwszych stronach gazet i nie pozostawi po sobie wiele śladów. Po prostu wejdą tam szybko, aresztują drania, który znęca się nad córką, wyzwolą Wyzwolicielkę i wyjdą.
Rufus tupnął nogą i poczuł, jak na twarzy pojawia mu się agresywny uśmiech, jakby w reakcji na ten ruch. Merlinie, jak przyjemnie było znowu wziąć udział w czymś takim, robić coś konkretnego, zamiast siedzieć w biurze i negocjować z Wizengamotem poprzez delikatny labirynt wpływów, którego prąd może się lada chwila zmienić, przez co kolejny Starszy uzna go za owiniętego wokół palca Harry'ego. A dzięki odważnej, praktycznie gryfońskiej deklaracji Harry'ego, który miał zamiar rozpocząć wojnę polityczną dla dobra półludzkich dzieci, migrena i sytuacja zaczęły się robić po prostu nieznośne. Lada moment kociołek zacznie kipieć, po prostu nikt nie wiedział kiedy.
Potrzebował czegoś takiego, żeby choć na chwilę oderwać się od Wizengamotu i Harry'ego.
Zobaczył sygnał Hope zza domu. Wygląda na to, że przyjrzeli się z Berrywise'em osłonom i nie znaleźli w nich niczego, czemu nie daliby rady.
Rufus kiwnął głową i odpowiedział własnym sygnałem, machając różdżką na sposób, przez który wydała z siebie zew lelka wróżebnika. Następnie ruszył ku drzwiom, Percy nie odstępował go nawet na krok.
Drzwi frontowe były osłonięte, ale Rufus szybko podsumował, że większość była wycelowana w mroczną magię. Użył Alohomory do zaatakowania zamka, a kiedy wznosiły się zaklęcia obronne, skorzystał ze specjalnej wersji zaklęcia zmylającego, stworzonego specyficznie dla zaklęć ochronnych przez szefową aurorów, Samarę Derondę, która zginęła w czasie Pierwszej Wojny. Zaklęcia musiały uporać się z czymś, co wyglądało na wiele czarów otwierających i w swoim oszołomieniu zapomniały o ochranianiu klamki. Rufus pozbył się jeszcze kilku pomniejszych osłon i otworzył drzwi na oścież.
Cupressus Apollonis wyszedł im na spotkanie.
Rufus wycelował w niego różdżką. Oczy starego czarodzieja otworzyły się nieznacznie szerzej, ale poza tym jego idealna, opanowana twarz nie okazała żadnych emocji.
– Co to ma znaczyć, ministrze? – zapytał. – Czemu zaatakował pan mój dom w samym środku nocy?
Rufus powstrzymał paskudny impuls do zapytania, czy okazałby im więcej gościnności, gdyby najazd odbył się w środku dnia.
– Mam wszelkie powody by wierzyć, że znęcasz nad jednym ze swoich dzieci, Apollonis – powiedział, rzucając zaklęcie o opóźnionym zapłonie, a następnie szepcząc klątwę kajdanów. W powietrzu między nimi pojawiła się para okowów, otwartych, czekających na nadgarstki Apollonisa, ale jeszcze nie skaczących w jego kierunku. – Młodą córkę. Masz młodą córkę, prawda? Młodszą od Ignifer Pemberley?
Z satysfakcją zobaczył w oczach Apollonisa ukłucie zranionej dumy. Szybko ją jednak zwalczył.
– Nie wymawiamy jej imienia w tym domu. Tym niemniej owszem, mam młodszą córkę. Candor. Jeśli ośmielicie się oskarżyć mnie o znęcanie się nad nią...
– Mamy powody, by wierzyć – powiedział Rufus, kiedy Hope i Berrywise weszli bocznymi drzwiami, popychając przed sobą żonę Apollonisa, Artemis – że zamykałeś ją w Pudle Karcernym. Otrzymaliśmy listy, których pochodzenie zanadto pasuje do twojego domu, żeby mogły być zwykłym zbiegiem okoliczności. Listy twojej córki są przebłyskiem światła na tle twojego splamionego honoru. W dodatku nie wiem, czy wiesz, Apollonis, ale używanie Pudła Karcernego jest nielegalne.
Stary łajdak po prostu patrzył na niego, zbyt zszokowany, by wydobyć z siebie słowo. Rufus poczuł, jak satysfakcja ponownie przecina go niczym ostrze.
– Matko? Ojcze? Co się dzieje?
Rufus obejrzał się. Młoda czarownica o gęstych, złotych lokach, wyglądająca na mniej więcej dwudziestojednoletnią, weszła z trzeciej strony, odprowadzana przez kolejną dwójkę aurorów. Miała błękitne oczy, nie żółte, z którymi zwykle kojarzy się świetliste, czystokrwiste rodziny, ale poza tym wyglądała dokładnie tak, jak Rufus ją sobie wyobrażał. Z całą pewnością była adekwatnie przerażona.
– Candor Apollonis? – zapytał.
Jej wzrok przeskoczył na niego. Kiwnęła głową.
Rufus wziął kolejny głęboki oddech.
– Wyzwolicielka?
Na jej twarzy ponownie pojawiło się niezrozumienie.
Rufus zmarszczył brwi. Pewnie się boi, że rodzice ją ukarzą. Zerknął na Cupressusa i Artemis, którzy stali w kompletnym bezruchu.
– Możesz przy nich mówić co tylko chcesz, Candor – powiedział. – Nikt cię nie skrzywdzi.
– Nie przyszliście zabrać nas do więzienia? – zapytała cicho i niepewnie Candor.
– Oczywiście że nie – powiedział Rufus. – Chcemy cię uwolnić, upewnić się, że wiesz, że w szerokim świecie też będziesz miała dom i przyjaciół. A twoi rodzice już nigdy więcej nie będą się nad tobą znęcali, obiecuję.
– Nigdy się nade mną nie znęcali – powiedziała Candor, otwierając szeroko oczy. – O czym pan mówi? Z czego chce mnie pan uwalniać? Jaka Wyzwolicielka?
– Gdyby mnie pan wysłuchał, ministrze – odezwał się Cupressus Apollonis głosem niskim i paskudnym – to może zdążyłby pan usłyszeć, że sprzedałem Pudło Karcerne sześć miesięcy po tym, jak ten wyrzutek opuścił moje progi. Nie posiadałem go praktycznie przez całe życie Candor.
Rufus patrzył to na jedno, to na drugie. Kłamią. Jedno, albo oboje. Muszą. Nie mogłem... nie mogłem się tu pomylić.
Hope pochwyciła jego spojrzenie. Rufus kiwnął go niej.
– Czy zgodzisz się przyjąć Veritaserum? – zapytał Cupressusa.
Stary łajdak podniósł wysoko głowę.
– W imię Światła nie mam niczego do ukrycia.
Po tym ogłoszeniu nastąpiła napięta cisza, kiedy Hope sięgała po fiolkę Veritaserum i ostrożnie wlała trzy krople na język Cupressusa. Candor powiedziała cicho, że też chce trochę, więc Hope podeszła do niej i podała jej to samo. Rufus zacisnął rękę na różdżce i spróbował nie czuć chwiejnej niepewności, która czaiła się już w oczach wszystkich aurorów, z wyjątkiem Percy'ego i Hope.
– Czy kiedykolwiek znęcałeś się nad swoją córką, Candor – zapytał Cupressusa, mimo że zwykle pierwsze pytania dotyczyły znanych faktów, jak imię, czy miejsce.
– Nie.
Rufus syknął przez zęby.
– Czy kiedykolwiek zamknąłeś którekolwiek ze swoich dzieci w Pudle Karcernym?
– Nie. Żaden świetlisty rodzic nie powinien robić czegoś takiego własnemu dziecku.
– Czy kiedykolwiek starałeś się wspierać Zakon Feniksa? Albo Falco Parkinsona?
Cupressus wręcz się zaśmiał, mimo otępiającego efektu eliksiru.
– Nie. Niby czemu bym miał?
Rufus nie odpowiedział na to, tylko zwrócił się do Candor. –
Czy kiedykolwiek napisałaś do mnie list pod nazwą Wyzwolicielki?
– Nie. – Oczy Candor były wielkie i nieskupione.
– Czy kiedykolwiek ucierpiałaś z rąk swoich rodziców w wyniku maltretowania? Ojca, albo matki? – Rufus obejrzał się na milczącą, obserwującą, bladą Artemis.
– Nie. Nigdy.
I to tyle. Było po wszystkim. Spieprzył. I to koszmarnie.
Hope, niemal równie blada co Artemis, ponownie pochwyciła jego spojrzenie i bezgłośnie powiedziała „Obliviate?" Rufus rozważał to przez chwilę. Wiedział, że jeśli tego nie zrobi, to jego porażka pojawi się w przeciągu kilku dni na pierwszych stronach gazet.
Ale jego własne zasady sprawiły, że się zawahał. Zobliviatował członków Wizengamotu, wmawiając im, że zgodzili się przekazać mu władzę absolutną w czasie Rytuału Cincinnatusa i obiecał sobie, że nigdy nie zajdzie dalej na tej śliskiej ścieżce. Czy byłby w stanie usprawiedliwić sobie zrobienie tego teraz?
– Niech pan się o to nie martwi, ministrze – powiedział Cupressus lodowatym tonem, niosącym w sobie absolutną prawdę. – Na tym domu są osłony, które nie pozwolą mi zapomnieć o czymkolwiek, co kiedykolwiek miało w nim miejsce. Obiecuję, że żadne zaklęcia wpływające na pamięć, nie ma szans zadziałać. Same ściany i drzwi poinformują mnie, jeśli zapomnę o czymś tak istotnym.
Rufus obrócił się, żeby spojrzeć na Cupressusa, czując jak serce wali mu szybko i tępo. Żółte oczy świetlistego czarodzieja były przymrużone, a zawarta w nich nienawiść wyraźna i okrutna.
– To było uwłaczające, ministrze i nigdy panu tego nie zapomnę – powiedział Cupressus, z którego głosu już zanikał efekt Veritaserum. – Nigdy.
Rufus pochylił głowę i obrócił się, żeby wyjść, machnięciem ręki przywołując do siebie aurorów. Nic innego mu nie pozostało. Berrywise puścił Artemis z lekko zagubionym wyrazem twarzy, ale pozostali aurorzy ruszyli bez wahania.
– I co teraz, proszę pana? – zapytał Percy, kiedy ponownie znaleźli się na trawniku, zalanym światłem księżyca, które nie wydawało się równie jasne, co jeszcze kilka minut temu.
Rufus spojrzał na niebo. Słyszał, jak Cupressus mówił żonie, że potrzebuje do kogoś fiunkąć, na chwilę przed zamknięciem drzwi.
Westchnął.
– Wracamy do ministerstwa. Jakoś to zniesiemy.
W cierpieniu, jak to niewątpliwie będzie, jak tylko wieści wyjdą na jaw.
Być może powinienem był pozwolić Wyzwolicielce uwolnić się samej, jak mnie o to tyle razy błagała.
Ale to wciąż go męczyło. Te wszystkie informacje tak idealnie pasowały do Apollonisa. O kogo mogło chodzić, skoro nie o niego?
Aurora spięła się i krzyknęła cicho, kiedy nagle zapłonęło połączenie fiuu. Zasnęła w fotelu przed kominkiem, przez co teraz bolał ją kark, a ręka świerzbiła, bo oparła się o nią całym ciężarem. Potrząsnęła nią teraz i zaczekała na pojawienie się znajomej twarzy, spodziewając się wyłącznie złych wieści. Nikt nie fiukał w środku nocy, kiedy działo się coś dobrego.
Tym niemniej twarz, która uformowała się pośród płomieni, była tylko względnie znajoma. Cupressus Apollonis.
Aurora gapiła się nieuprzejmie przez chwilę, po czym opamiętała się i przyklęknęła, żeby znaleźć na jego poziomie.
– W czym mogę pomóc, proszę pana? Bardzo mi miło, że nawiązał pan ze mną kontakt, ale po porze wnioskuję, że nie zostało to sprowokowane niczym dobrym?
Cupressus okazał jej coś, co nie było do końca uśmiechem, lecz obnażeniem zębów. Aurora wiedziała, że nie mogło to być wycelowane w nią. W żaden sposób nie zaszkodziła, nawet pośrednio, interesom Apollonisów. Czekała.
– Madam Whitestag – powiedział po kilku chwilach Cupressus – minister popełnił... wyjątkowo ciężki błąd względem mnie i moich. A niedawno Harry vates popełnił trzeci ciężki błąd względem mnie. Pierwszym było odebranie mi dziecka, które spłodziłem. Drugim przyjęcie wsparcia rodzin, które były mi zaprzysiężone. Trzecim publikacja prywatnej korespondencji. A teraz minister sprawił, że straciłem resztki wiary, które wciąż pokładałem w sojuszników Harry'ego i powiedział dość, by przekonać mnie, że działa przede wszystkim, by zyskać wsparcie i współpracę vatesa. – Zamilkł.
– Tak? – zachęciła go Aurora, aż nie wierząc w co słyszy.
– Jestem skłonny przyłączyć się do sojuszu, który splatacie ze Starszym Juniperem. – Cupressus wbił w nią bezpośrednie spojrzenie. – Będziemy musieli jeszcze ustalić pewne szczegóły. Ale macie moje wsparcie.
Aurorze dech zaparło i uśmiechnęła się. Wygląda na to, że czasem dobre wieści mają szansę pojawić się nawet w środku nocy.
