Czy gdybym nie wsiadł wtedy na tę cholerną barkę w Ubersreiku, to czy wszystko byłoby prostsze?
Ciekawe dla kogo, odpowiedział sobie zgorzkniale.
Siedzący w altdorfskiej karczmie Malthael wpatrywał się w bezużyteczne zwoje przestarzałych rytuałów. Odłożywszy na bok czerwoną lotkę strzały, którą bezwiednie przekładał między długimi palcami, przetarł przekrwione oczy i oparł czoło o chłodne dłonie zastanawiając się, czy nie zabrnął za daleko.
Od walki w Morlenfurt minęły trzy miesiące. Nie wiedział, co się wtedy wydarzyło: pamiętał jedynie rozpierającą go od wewnątrz potężną moc magiczną, którą nie był w stanie świadomie pokierować. W końcu udało mu się ukierunkować ją w to, co znał najlepiej, a kiedy mgła cienia spowiła podnóża gór, zobaczył przed sobą obraz, który wyrył mu się w pamięci rozżarzonym do białości, rozdzierającym bólem.
Dlaczego tak trudno mi się z tym pogodzić?
Z pomocą wiatru Shyish udało mu się zastopować procesy przebiegające w Jej ciele. I chociaż podróż z Grimwoldem i Golgnim była trudna, udało im się dotrzeć do Altdorfu. Tolzen odezwał się wówczas tylko jeden raz, opowiadając po przebudzeniu się z omdlenia o tym, co dokładnie się wydarzyło. Po dotarciu do stolicy uzgodnił z kapłanami Morra możliwość złożenia ciała w świątyni, na prośbę Malthaela, tymczasowo bez pochówku, po czym odszedł w stronę Kolegium Światła.
Czy moja nienawiść była tak widoczna?
Dopiero po kilku dniach zorientował się, że nie odczuwał jej w stosunku do Grimwolda. To nie Tolzen przyrzekł, że będzie Ją chronił, to nie on powinien przewidzieć taką sytuację.
Wielokrotnie zastanawiał się, czy śmierć nie była Jej pisana, gdy pierwszy raz się zobaczyli, a potem wiele razy później. Może powinien odpuścić. Może powinien zająć się tym, co przez niemal wiek wychodziło mu dobrze: walką z Chaosem. Zacisnął pięści, boleśnie rwąc sobie włosy z głowy. Jestem żałosny, prychnął w myślach.
„Nie powinno się budzić zmarłych. To jest po prostu złe."
Wybacz. Nie wiem czy robię to dla ciebie, czy dla siebie. Ale nie zasłużyłaś na coś takiego. Będziesz mogła mnie potem skopać, jeśli się ze mną nie zgadzasz.
Uśmiechnąwszy się lekko, westchnął i zabrał się za przeglądanie pozostałej części pergaminów w złudnej nadziei, że może coś w nich znajdzie.
Powiew spowodowany otwarciem drzwi karczmy uniósł lekko leżące na stole kartki, a elf poczuł zbierający się wokół jednego z przybyłych fioletowy wiatr magii. Czyżbym się doczekał?
Do jego stołu podszedł tęgi mężczyzna w czarnej szacie opinającej się na wystającym brzuchu. Trzymany przez niego kostur w kształcie kościanej kosy ponuro zastukał w drewnianą podłogę.
– Podobno o mnie pytałeś. – powiedział pewnym siebie głosem. – Ciekawym jednak jest, że nigdy w życiu cię nie widziałem.
– Giselbrecht Gebauer? – zapytał Malthael unosząc głowę i spoglądając w podejrzliwe oczy maga ametystu. – Musisz mi pomóc.
– Pomaganie nieznajomym to nie do końca coś, co robię dla przyjemności. – odparł oschle mężczyzna. – Skąd mnie znasz i czego chcesz.
– Wybacz, ostatnio rzadko zdarza mi się… z kimś rozmawiać. Usiądź, proszę. – zaprosił gestem Giselbrechta, by usiadł, co uczynił z niechęcią. – Nazywam się Malthael Ukryty w Cieniu. Zdaję sobie sprawę, że wolałbyś siedzieć teraz wśród swoich towarzyszy. – wskazał głową lożę, w której wszyscy mężczyźni patrzyli prosto na nich. – Słyszałem jednak o pewnym rytuale. O tym, czego udało ci się dokonać w Kislevie.
Mag odchylił się nieco, a na jego twarzy, po chwilowym wyrazie zaskoczenia, pojawiło się jeszcze więcej podejrzliwości.
– Nie jest to wiedza, którą mogę się podzielić. – powiedział twardo. – Nie mam pojęcia skąd wiesz o tym, co się wydarzyło. Muszę cię zasmucić, Malthaelu, ale nie pomogę ci.
Kiedy spróbował wstać, elf położył mu stanowczo dłoń na ramieniu, wpijając blade palce w czarną szatę. Przekrwione, zmęczone oczy nadawały jego twarzy maniakalny wygląd.
– Wysłuchaj mnie… proszę.
– Giselbrecht, jakiś problem? – usłyszeli za sobą. Malthael opuścił rękę i odwrócił się, stając twarzą w twarz z atletycznie zbudowanym mężczyzną, trzymającym dłoń na przytroczonym do pasa pistolecie. Krok za nim stał niziołek, którego znamiona na czole przykuły uwagę elfa.
– Czy to błogosławieństwo Morra? – zapytał cicho.
– To? Aaa, tak. Stare dzieje. – wzruszył ramionami, a jego pogodne, brązowe oczy patrzyły na Malthaela z ciekawością. – Bodgy Gwizdawek, miło mi. Czego chcesz od Giselbrechta?
Na dźwięk nazwiska niziołka, Malthael cofnął się i usiadł powoli na swoim miejscu. Czy tu jest miejsce na aż taki przypadek?, pokręcił w niedowierzaniu głową.
– Halo, panie elfie. – Bodgy zamachał mu ręką przed twarzą. – Zapytałem o coś. Chyba że jest pan jakiś specjalny, to może będę mówił wolniej.
– Wszyscy tu jesteście specjalni, powinniście się dogadać bez problemu. – chrząknął krasnolud o ciemnobrązowej, długiej brodzie splecionej w warkocze. - Chociaż nie wiem, czy z nim dacie radę, elfy nie potrafią się komunikować jak normalni ludzie.
– Coś jeszcze? – zwrócił się do Malthaela magister ametystu. Czujnie przyglądał się ruchom elfa, trzymając swój kościany kostur w pogotowiu. Ten jednak podniósł głowę i spojrzał na niziołka, uśmiechając się lekko.
– Bodgy, wierzysz w przeznaczenie?
Zamyślony Grimwold szedł poprzez jeden z wielu korytarzy Wielkiej Piramidy. Wmurowane w ściany kawałki kwarcu sprawiały, że światło rozszczepiało się i docierało do każdego z zakamarków pomieszczenia. Ciemność i cienie były czymś niemal nienaturalnym w Kolegium Światła, co pozwalało na łagodny przepływ wiatru Hysh, który wzmacniał znajdujących się wewnątrz Piramidy magów.
Wszedłszy na najwyższe piętro, zapukał do gabinetu Najwyższego Patriarchy.
– Wejdź, Grimwoldzie. – usłyszał zza drzwi, które bez wahania otworzył.
– Mistrzu. – skłonił się lekko, po czym usiadł w fotelu naprzeciwko biurka Verspasiana Kanta.
– Mam nadzieję, że dobrze czujesz się jako pełnoprawny magister Kolegium. Spisałeś się podczas egzaminów. – powiedział Patriarcha, patrząc pozbawionymi źrenic i tęczówek oczami. Że też kiedyś sama jego obecność mnie peszyła, pomyślał Grimwold.
– Dziękuję, Mistrzu, czuję się znakomicie. Wątpię jednak byś wezwał mnie do siebie, by zapytać o moje samopoczucie.
– Istotnie. – odparł Verspasian, splatając leżące na biurku dłonie. – Jak dobrze wiesz, elf imieniem Malthael wciąż przebywa w Altdorfie. Twój szczegółowy raport dotyczący wydarzeń w Morlenfurt, nie będę ukrywał, jest niepokojący.
– Rozumiem, Mistrzu. – pokiwał głową Tolzen. – Nieuzasadniony atak na bezbronnych mieszkańców miasta powinien zostać zbadany. Zwłaszcza biorąc pod uwagę późniejsze wydarzenia. – niemal niezauważalnie drgnął mu głos, na co Hierofanta uniósł brwi.
– Nie, Grimwoldzie. Chodzi mi raczej o nieopanowany wybuch energii magicznej, który opisujesz jako „porażający w swej potędze". Zostało to, oczywiście, omówione w szerszym gronie Najwyższych Patriarchów wszystkich Kolegiów, uznano je za niezwykle niebezpieczną anomalię.
– Do czego zmierzasz, Mistrzu? – zapytał niepewnie młody mag.
– Za dużo niewiadomych, za dużo możliwych zniszczeń i konsekwencji. Chciałbym powiedzieć ci, że status tegoż elfa aktualnie stoi pod znakiem zapytania. Jedną z możliwości jest oczywiście wysłanie za nim Łowców Czarownic. Wolałbym jednak tego uniknąć ze względu na to, że po śmierci Ranalda nasza współpraca nieco się… poluźniła.
– Mistrzu, czy to naprawdę konieczne? Malthael wielokrotnie uratował nie tylko moje życie, ale również wielu niewinnych osób. – powiedział szybko Grimwold. – Jeśli…
Verspasian przerwał mu stanowczym uniesieniem dłoni. Uczeń zamilkł, a jego serce biło w niezdrowym rytmie.
– Czyżbyś się przywiązał, Grimwoldzie? Po naszej ostatniej rozmowie wydawało mi się, że elf ten nie darzy cię sympatią.
– Ja… - wziął głęboki oddech, by opanować lekkie drżenie rąk. – Mistrzu, stwierdzam jedynie fakty. Nigdy nie byłem świadkiem, by wyrządził krzywdę komuś niewinnemu. Poświęcił życie walce z siłami Chaosu, tak samo jak i my.
– Jesteś pewien? – zapytał Najwyższy Patriarcha wstając i podchodząc do okna. – Jak dobrze go znasz, Grimwoldzie? Co potrafisz powiedzieć o jego przeszłości, pochodzeniu? Mimo poszukiwań, nie udało nam się zdobyć takich informacji. Czy zaufałbyś mu własnym życiem pamiętając, że, według twoich raportów i opowieści, kilkukrotnie sprowadził śmiertelne niebezpieczeństwo na niziołek, którą darzyłeś braterskim uczuciem?
Na wspomnienie Ludbell trzewia Tolzena zacisnęły się gwałtownie. Co noc widział jej puste, niebieskie oczy, w których odbijała się stalowa szarość nieba. Każdego poranka przypominał sobie spojrzenie Malthaela, który, trzymając jej martwe ciało, wpatrywał się w niego z czystą nienawiścią, jednocześnie inkantując zaklęcia z pełną zaciekłości miną.
– Tak myślałem. – westchnął Verspasian, odwracając się do swojego ucznia. – Mam zatem dla ciebie zadanie.
– Wydaje mi się, że źle zacząłem. – powiedział elf do siedzących przed nim Bodgy'ego i Giselbrechta. Tylko niziołek zgodził się go wysłuchać, z kolei mag, wyczuwając wiatr Ulgu, dla bezpieczeństwa pozostał przy nim, by móc zainterweniować. – Nazywam się Malthael. Pochodzę z Ulthuanu, przybyłem jednak do Imperium ze względu na rosnący w siłę Chaos, który moi pobratymcy od wielu lat uważają za niewarty interwencji, a przynajmniej jeszcze, problem. W ciągu dziesięcioleci mojego życia walczyłem, tropiłem i zabijałem. Nie miałem czasu na przywiązanie, na rozmyślania o Bogach, przeznaczeniu i losie. Całego siebie poświęciłem zwalczaniu Chaosu, co, jak czuję, rozumiecie doskonale.
– Dobrze, ale co to ma wspólnego z Giselbrechtem? – zapytał niziołek, podjadając coś nieustannie.
– Żeby to wyjaśnić wydaje mi się, że jestem wam winny opowiedzenia wszystkiego od początku. – westchnął elf odgarniając do tyłu przydługie włosy. – A to zaczęło się długie miesiące temu, gdy poszukiwałem pewnego mutanta na południu Imperium, a dokładniej w Ubersreiku.
Ochrypniętym głosem przedstawił im historię spotkania z niziołek, Grimwoldem, Ranaldem i Golgnim, przechodząc następnie do całej ich podróży. Słowa ulatywały z jego ust, a on sam miał wrażenie, że nie siedzi razem z nowopoznanymi osobami przy stole, a raczej stoi obok, słuchając wszystkiego. Ile rzeczy mógłbym zrobić inaczej? Co mogłoby zmienić to, w czym teraz tkwię?
Trzeba było pozwolić Jej odejść.
– Po walce w Morlenfurt wróciliśmy do Altdorfu. A ja zacząłem cię szukać, magistrze Gebauer. Tak znaleźliśmy się tu, gdy znowu proszę cię o pomoc. – zakończył, kasłając lekko. Ostatni raz mówił tyle kilka miesięcy temu.
– I tu właśnie jest problem. – powiedział Giselbrecht odstawiając kielich z winem. – Nie przyszło ci do głowy, że śmierć jest ostateczna? Że to, co Morr wezwał do siebie powinno zostać w jego królestwie? Z twoich opowieści wynika, że ta dziewczyna powinna umrzeć już wcześniej. Tak właśnie powinno być. Nie można burzyć porządku natury unosząc się honorem i tęsknotą.
– Dlaczego zwróciłeś się do mnie? – odezwał się nagle Bodgy. – Czemu zapytałeś, czy wierzę w przeznaczenie?
– Codziennie myślę o tym, że nie powinienem szukać drogi, której nie ma. – elf ukrył twarz w dłoniach, a jego przytłumiony głos pełen był nienazwanych emocji. – Za każdym razem jednak coś pcha mnie w tym kierunku, podpowiadając mi, że nie powinienem rezygnować. Do tej pory wydawało mi się, że to mój upór, ale… - opuścił dłonie, a jego wzrok skupił się na siedzącym naprzeciwko niziołku. – Ona zawsze powtarzała, że Bogowie wpływają na nasze życie. I ciężko mi teraz zaprzeczyć, gdy patrzę na osobę również pobłogosławioną przez Morra. Tym bardziej, że, jeśli się nie mylę, wino wytwarzane przez twoją rodzinę jest Jej ulubionym.
– Słyszała o nim? – zapytał zaskoczony Bodgy. – Wydawało mi się, że wciąż nie da się go kupić w tym rejonie Imperium.
– Zna je. – pokiwał głową elf. – A co jeszcze ciekawsze, nie wiem skąd. Po prostu pewnego dnia zapytała o nie w karczmie. Dawno, dawno temu.
– To nie ma nic do rzeczy. – westchnął Giselbrecht. – Nie będziemy więcej marnować twojego czasu, elfie. Uważam, że powinieneś pogodzić się z tym, co się stało. Chodź, Bodgy.
Wstali, a mag, nie odwracając się za siebie, podszedł do stolika swoich towarzyszy. Malthael spiął mięśnie w nagłym uderzeniu furii. Mógłby go zatrzymać, pokonać bez problemu. Jego przyjaciele to żadna przeszkoda, a przeszukanie umysłu Giselbrechta dałoby mu odpowiedzi, których potrzebuje.
Poczuł dłoń na swoim przegubie, gdy wnikliwe, brązowe oczy niziołka skierowały się na elfa z powagą.
– Ani razu nie wypowiedziałeś jej imienia. – zauważył. – Wciąż mówisz o niej tak, jakby siedziała obok. To nie była tylko twoja przyjaciółka, prawda?
– Czy to coś zmienia? – odparł zaciskając zęby.
– Spotkałem wiele elfów. – powiedział z zamyśloną miną. – Ale takiego jak ty jeszcze chyba nigdy. Dobra, zbieraj się. Muszę coś sprawdzić. – odszedł w kierunku towarzyszy mówiąc coś do nich pokrótce, na co krasnolud wstał bez słowa i stanął obok niego.
– Chodź. – zawołał Bodgy, machając do Malthaela. – Thronri przejdzie się z nami, jeśli ci to nie przeszkadza. – dodał, wskazując na groźnie wyglądającego krasnoluda.
Zdezorientowany elf zebrał pośpiesznie pergaminy i wrzucił je do kominka.
– Teraz chyba ty musisz mi coś wyjaśnić. – powiedział Malthael wychodząc w noc z karczmy, jednocześnie przywiązując miecz na plecach.
– Nie martw się, nie spuszczę ci wpierdolu. – burknął krasnolud zwany Thronrim, na co elf prychnął cicho. – Bodgy'emu zamarzyła się wycieczka do świątyni.
– Skoro czujesz, że to wszystko jest jakoś związane z Morrem… - wyjaśnił niziołek odwracając się do Malthaela. – To chyba najprostsze, co możemy zrobić. Sprawdzić to.
– I uważasz, że to jest konieczne? – zapytał niepewnie elf. Nie pamiętał, kiedy ostatnio był w jakiejś świątyni. Kilkukrotnie chciał zobaczyć Jej ciało, za każdym razem jednak zawracał w połowie drogi.
– Opowiadałeś o tym jak wyłowiłeś ją z rzeki, prawda? Po wypadku barki. I podejrzewaliście, że właśnie po tym pojawiło się znamię w kształcie kruka. – Malthael przytaknął, na co niziołek uśmiechnął się zadowolony z siebie. – Ale to ty się wtedy modliłeś. Nie ona.
– Nie była to raczej ukierunkowana modlitwa. – wzruszył ramionami elf. – Ale tak, masz rację. Czy za tym kryje się jakaś konkluzja?
Szli w ciszy przerywanej chrząkaniem krasnoluda, a Malthael niecierpliwił się coraz bardziej. Trzeba było zabrać się za Giselbrechta.
W końcu stanęli przed misternie rzeźbioną, żelazną bramą, za którą znajdowały się Ogrody Morra wraz z ogromną świątynią z czarnego kamienia. Niziołek stanął przy niej i odwrócił się z uśmiechem do zirytowanego elfa.
– Chodzi mi o to, że jeśli to ty wznosiłeś modły, to nie ona została pobłogosławiona. Albo: nie tylko ona. I to właśnie sprawdzimy. – zapraszającym gestem wskazał na wejście.
– Wiedziałem, że to się tak skończy. – westchnął elf ruszając za niziołkiem.
Przechadzający się w ciemności Grimwold potknął się o wystający kamień grobowego pomnika. Rozedrgane światło znajdującego się niemal w pełni Mannslieba pomogło mu złapać się konaru drzewa, ratując go od upadku.
Mimo ponurej atmosfery, często przychodził na Pola Morra, zwłaszcza ostatnimi czasy. Nocą czuł, jakby równowaga między ukierunkowanym światłem w jego wnętrzu a światem zewnętrznym zostawała zachowana. Pomagało mu to się skupić, zwłaszcza, gdy nie mógł zasnąć.
Nagle wśród ciszy usłyszał głosy mężczyzn nadchodzących od strony bramy. W delikatnym świetle księżyca zauważył sylwetki trzech postaci, w tym dwóch zdecydowanie niższych. Rozpoznał jednak głos osoby, nad którą intensywnie rozmyślał od rozmowy z Mistrzem Verspasianem.
– Wiedziałem, że to się tak skończy. – głos Malthaela rozmył się w ciemności, gdy ktoś odpowiedział mu cicho.
Grimwold odwrócił się nagle, słysząc trzask łamanych gałęzi za sobą. Wydawało mu się, że usłyszał szelest tkaniny, jednak po chwili obok niego przebiegł kot. Zamrugał gwałtownie, kiedy zauważył, że wystają mu kości, a resztki futra zwisają smętnie z lekko zgniłego ciała.
Otrząsnąwszy się, ruszył w kierunku świątyni tak, by żaden z mężczyzn go nie zauważył. Mając wrażenie, że ktoś wciąż go obserwuje, zarzucił kaptur swoich kolegialnych szat na głowę. Malthaelu, co ty znowu kombinujesz?
