Jako karę za głupi wybryk zostawili go samego na statku w nieciekawej sytuacji.
Ale przecież to Sanji, więc sobie poradzi, prawda?
Prawda...?
CHAPTER 1
Nie wiedział gdzie patrzeć, i to było jego największe zmartwienie. A przynajmniej na tym chciał się skupić, bo naprawdę wystarczało mu, że jego kiepską sytuację uświadamiają mu te obrzydliwe dźwięki. Ciało ocierało się o ciało, rozchlapując gorący pot i krew. Czuł jak coś rozciąga go boleśnie od środka, powodując ból i dyskomfort. Nigdy nie czuł niczego takiego i na pewno jeśli kiedykolwiek miał czuć to nie z tymi ludźmi, ani w takim momencie.
-Przestań się wiercić, suko. –ktoś go spoliczkował, ogłuszając na sekundę. Nafaszerowali go czymś i miał wrażenie, że świat za nim nie nadąża, spóźniając się o kilka milisekund. Rozglądał się, skacząc wzrokiem z jednego mężczyzny, na drugiego. Któryś z nich usiadł mu na nogach, podczas gdy inny ścisnął mocniej nadgarstki. Trzeci złapał tylko mocniej jego biodra, żeby wbić się głębiej. Zaszlochał, nie mogąc się powstrzymać.
-Co, kochanie? Za mocno? –facet zaśmiał się głośno, sięgając po udko z kurczaka, leżące na talerzu nieopodal –Ale ty tak lubisz, nie?
Sanji chciał wymiotować. Pierwszy raz w życiu było mu źle z tym, że ktoś je jego potrawy.
Luffy miał to zjeść w nagrodę, że grzecznie poszedł z resztą na zakupy. Marudził mu o kurczaku w sosie miodowym od tygodnia. Zobaczył przepis, z pięknym zdjęciem, w gazecie Nami i zwariował.
Zaskomlał, absolutnie zrozpaczony. Umówili się, że wrócą dopiero jutro rano. Wyśpią się na wyspie, w jakimś motelu i wrócą na śniadanie.
-Co się stało, złotko? –grube paluchy złapały jego brodę, ściskając ją i zostawiając tłuste ślady.
Nikt go nie…
Uratuje.
Zakrztusił się, kiedy gula śliny wpadła mu do gardła. Jej właściciel tylko oblizał usta i uśmiechnął się zadowolony. Znowu strzelił otwartą dłonią w blady policzek, zostawiając szkarłatny sos z truskawek, które można posypać cukrem i udekorować bitą śmietaną, ubitą ze świeżego mleka i
Krzyknął, czując ucisk w brzuchu.
-Szefie, nie bądź samolubny. –ciężki but wbijał się w jego i tak już posiniaczony brzuch. –Podziel się zabawką.
dodać mięty, albo
-Nie bądź taki hop do przodu. Zebraliście wszystko?
zostawić same, też dobrze i zdrowo
-Nie wiem, chyba. Znaleźliśmy nawet jakąś biżuterię w pokojach.
-Co? –wychrypiał cicho, zaskoczony. Jego główny oprawca zaśmiał się naprawdę rozbawiony.
-Co, złotko? Myślałeś, że przyszliśmy specjalnie dla ciebie i po spuszczeniu z kija grzecznie sobie wyjdziemy?
-Myśleliśmy, ze statek jest pusty więc się włamaliśmy. Ty byłeś tylko… miłym zaskoczeniem. –wyjaśnił dopiero przybyły mężczyzna, schodząc z jego brzucha i kucając obok. Złapał blond włosy, żeby skierować jego twarz na swoją. –Wiemy kim jesteś, Czarna Nogo. Trochę się zdygaliśmy, jak cię zobaczyliśmy ale mieliśmy szczęście, jak widać.
Ucałował jego rozdziawione w agonii usta i rozbawiony zerknął na kolegę z tyłu, który siedząc na długich nogach, ściskał za plecami uszkodzoną stopę. Sanji pozwolił łzom swobodnie płynąć, zmęczony już ich powstrzymywaniem.
Chciał spać.
Głęboko i wiecznie.
X
Wszystko zaczęło się zwykłego, wręcz nudnego, ciepłego poranka. Usopp pomógł mu usiąść w cieniu, na leżaku Nami, która akurat dopisywała coś do listy zakupów.
-Okej, chyba jesteśmy gotowi. –powiedziała, oglądając kartkę ostatni raz przed schowaniem jej do torebki. –Sanji, wybacz, że zostajesz sam. Ale wyspa wygląda na naprawdę spokojną i piraci raczej rzadko tu przybywają, więc marynarka pewnie też.
-Poradzę sobie. –uśmiechnął się szeroko, jak zawsze w obecności damy. Usopp westchnął i przeczesał włosy, żeby zgarnąć je z twarzy.
-Gdyby coś się działo, dzwoń. Weźmiemy mini den-den mushi. –powiedział stanowczo, co Nami potwierdziła przytaknięciem. Podeszła do niego i złapała za ramię.
-Wiem, że to wredne, ale sam jesteś sobie winien. –stwierdziła patrząc mu w oczy, po czym zwróciła wzrok ku zabandażowanej stopie. –Może wreszcie oduczysz się zaczynania bójek z kim popadnie.
-Ale on okrzyczał sprzedawczynię!
-Obraziła cię po czym rzuciła w ciebie towarem!
-Był dupkiem!
-To był jej szef! –westchnęła i złapała się za czoło, masując je lekko. -Swoją drogą, dziwię się, że okrzyczał ją za nieszanowanie klienta, skoro sam go potem pobił. –wymamrotała, marszcząc brwi.
Luffy natomiast roześmiał się głośno, i klepiąc po kolanach do nich podszedł. Wytarł łzę spod oka i złapał czule ramię kucharza.
-Sanji, obiecaliśmy sobie nawzajem, że będziemy grzeczni. –powiedział. –Dotrzymaj słowa i popilnuj statku. Chcę przyjść jutro na kurczakową ucztę!
-Jasne, kapitanie. –blondyn zaśmiał się cicho i sięgnął po papierosy w kieszeni bluzy. Chopper przydreptał do nich, z plecakiem pełnym medycznych produktów i czapką na spoconej głowie. Spojrzał na Sanjiego spod cienia swojego okrycia.
-Sanji, nie jest ci gorąco w tej bluzie? Przegrzejesz się.
-To tobie jest gorąco, Chopper. –powiedziała Nami rozbawiona, szczerze nie zazdroszcząc przyjacielowi grubego futra. –Choć to prawda, bluza to chyba lekka przesada.
-Nadal czujesz symptomy gorączki?
-Troszkę. Nie wiem, po prostu mi chłodno. Zwłaszcza kiedy wieje.
-To normalne. Jesteś bardzo osłabiony. –uspokoił renifer, zdejmując ciężki plecak z ramion. Usopp szybko mu pomógł, widząc, że trochę się męczy. Z cichym dziękuję doktor postawił torbę i wyjął z niej słoiczek. –Może lepiej weź tabletki przeciwbólowe. Przy okazji pomogą zasnąć. Są mocne, więc nawet jedna trochę odurza. Dlatego zażyj ją dopiero kiedy naprawdę będzie źle. –powiedział i kiwnął głową w stronę zabandażowanej kostki.
-Jasne, doktorku. –blada dłoń wsadziła papierosa z powrotem między sine usta i pogłaskała główkę przez czapkę. Reszta wreszcie zeszła się na pokład, gotowa do wyprawy. Franky podszedł do leżaków i zdjął z głowy kapelusz, kładąc go na blond czuprynie.
-Nie siedź za długo na słońcu. –powiedział z uśmiechem. -Jestem zły, że jak idiota wdałeś się w bójkę i dałeś wrzucić do fontanny, ale i tak się martwię!
Sanji kopnął go zdrową nogą, zirytowany. Nie chciał słuchać o swojej porażce. Facet był silny i wziął go z zaskoczenia. Musiał cały przemoczony wracać na statek, przez co się przeziębił. Dopiero w połowie drogi poczuł ostry ból w kostce i ledwo doczłapał się do domu. Oczywiście nikt nie był zadowolony z owego obrotu spraw ani widoku jego mokrego garnituru.
-To do jutra, Sanji-kun! –Nami pomachała mu ostatni raz, nim jej ruda rozczochrana zniknęła za drewnianą barierką. Odmachał, drugą ręką spalając papierosa o but. Zgiął go w pół i wyrzucił za burtę. Z westchnięciem zerknął niechętnie na coś, czego absolutnie nie chciał używać, ale skoro już Usopp ukradkiem ją tu zostawił… wziął do ręki kulę i ostrożnie się na niej podparł, żeby powoli wstać.
-Co za cholerstwo, głupia kostka. –warknął, kulejąc do kuchni. –Takie małe gówno a tak boli.
Doczłapał się jakoś do środka i zamknął za sobą drzwi. Było gorąco, to prawda. I pomimo, że miał dreszcze przez gorączkę, to dalej czuł nachalne promienie słoneczne. Czuł też nadchodzącą migrenę. Przeklął cicho, opierając się o blat w kuchni. Dziś nie miał dla kogo gotować, a za jutrzejszą ucztę może się wziąć z samego rana. Kurczak dla Luffiego też był już zrobiony.
-… -postukał w blat, rozglądając się po pomieszczeniu. Może zrobi sobie jakieś szybkie danie i pójdzie spać? To chyba najlepsze wyjście. Jakiś rosołek? A może coś solidniejszego? Otworzył lodówkę i przeklął ją kiedy tylko się schylił, czując jak każdy jego najmniejszy ruch boleśnie naciska na nogę. Niby zamierzał poprawić sobie humor gotowaniem, ale im dłużej tu stał i myślał, tym bardziej bolała go głowa.
–Pierdolę, idę spać.
X
Chodzenie go znużyło. Kiedy tylko usiadł na miękkim materacu w gabinecie, poczuł jak całe jego ciało ciężeje. Rzęsy jak kamienie, zmuszały go do zamknięcia powiek. Na szczęście dziś nie było dookoła nikogo, przed kim musiał się głupio szczerzyć. Był sam. Mógł odpuścić. Zakrył dłonią buzię, czując nadchodzący ziew i schylił się do wciąż ubranych nóg. Kapeć z chorej nogi spadł sam, ale zostaje jeszcze reszta garderoby.
-Kurwa, nie. –wyprostował się, obolały. Tak nie da rady. –Głupia noga. –Chopper wspominał nadwyrężony kręgosłup, więc wolał nie pogarszać swojej sytuacji. Jedna operacja na plecy mu wystarczy, dziękuję bardzo. Z wysiłkiem położył obie nogi na materacu i zgiął się w pół, sięgając w ten sposób do buta. Tak jego plecy były w miarę proste. Rozwiązał sznurówki pantofla i zdjął go szybko, po czym zrzucił na ziemię zadowolony. Złapał za ciasny materiał spodni, myśląc czy się z niego wyswobodzić. Chopper rozciął je, żeby mieć dostęp do nogi, więc niby była wolna ale ogólnie było mu niewygodnie. –Pierdolę. –dziś oficjalnie był dzień pierdolenia, zdecydowanie. Wiercił się na pościeli dobre 8 minut, nim wreszcie je ściągnął. Odetchnął i zanurzył się pod kołdrę. –Dobranoc.
-Dobranoc, złotko.
X
Normalnie człowiek budzi się, otwiera oczy i widzi sufit swojego pokoju. Sanji jednak nie dotarł nawet do rozchylenia powiek. Miał wrażenie, że się dusi. Coś przygniatało jego twarz i hamowało tlen, który normalnie wpływałby przez jego nozdrza. Płuca zaczynały go boleć. Chyba jednak rzeczywiście się dusił. Zaczął panikować i machać rękoma, próbując ściągnąć cokolwiek było na jego głowie. Jednak po drodze wpadł na czyjeś palce.
-Oo, dzidzia się obudziła? –zastygł, słysząc niski, obcy głos. –Bez paniki, skarbie.
Ktoś odciągnął jego dłoń z poduszki, którą mężczyzna go podduszał. Rozbudził się od razu, rozumiejąc wreszcie, że ktoś trzyma jego kończyny. Jego chorą nogę również. Zaczął się rzucać, niespokojny.
-Bez paniki, mówię. –obcy głos brzmiał na wkurzony, a jego właściciel przycisnął poduszkę, gniotąc jego drobny nos. –Zrobisz sobie krzywdę. –krzyknął w poduszkę, kiedy silna ręka ścisnęła jego skręconą kostkę. Szybko jednak się zamknął, nie chcąc dawać oprawcom satysfakcji. Zbyt często bierze się go ostatnio z zaskoczenia. Zamarzł, kiedy poczuł ukłucie w łokciu. Silne dłonie przytrzymywały jego rękę.
-Cichutko, no już.
Próbował się wyrwać, jednak brak tlenu zaczynał odbierać mu siły. Kręciło mu się w głowie. Igła boleśnie wbiła się w jego żyłę, wprowadzając w krew jakąś obcą substancję. Czuł jak jej ciepło rozchodzi się po nim. Zaskomlał bardzo cicho, mając nadzieję, że poduszka to zagłuszy. Kiedy naprawdę stracił większość sił, jego ręce zostały zaciągnięte do zagłówka łóżka i do niego przywiązane. Wszystko wydawało mu się spowolnione. Dźwięki dookoła, jego myśli, ruchy.
-Co się dzieje…?
Odetchnął głęboko, kiedy poduszka wreszcie uniosła się z jego biednej twarzy i udostępniła drogę do tlenu. Zamrugał kilka razy, próbując pozbyć się łez i przyzwyczaić do światła. Kiedy wreszcie się ogarnął, dojrzał 4 mordy. Każda inna i jedna brzydsza od drugiej.
-Hej, złotko. –facet odłożył poduszkę obok jego głowy i zbliżył się do niej. Zgarnął jego mokrą, lepką grzywkę za ucho, podziwiając rumiane policzki. Sanji dyszał łapczywie, próbując szybko uzupełnić braki tlenu. Jednak chyba trochę za szybko, bo tylko coraz bardziej kręciło mu się w głowie. Całe jego ciało było wiotkie i bezwładne.
-Co mi daliście…? –wysapał zirytowany. Gnojki tylko się roześmiały, głaszcząc go tu i tam. –Kurwa, nie dotykajcie mnie! –odchylił głowę, widząc mroczki na czarnych plamach przed nosem. Grube palce złapały jego szczękę, kierując ją do siebie.
-Nie pyskuj mi tu. Jestem Toker, prawa ręka kapitana Dokiego.
-I na chuj mi twoje imię?
Spodziewał się żyłki na skroni, wkurwienia, czegokolwiek. A dostał jedynie śmiechem i śmierdzącym oddechem po twarzy.
-Żebyś mógł je później wykrzyczeć, maleńki.
Chciał zwymiotować, najlepiej temu facetowi w oczy. Próbował się wiercić, jednak nie mógł. Cokolwiek mu podali, działało szybko i silnie. Był jak sztywna, niemocna lalka. I nie miał 10 lat, żeby wierzyć, że nikt tu obecny tego nie wykorzysta. Czuł wszystkie głodne spojrzenia oraz palce, i wiedział czym się skończą.
-Szefie, a to co? –jeden z mężczyzn pokazał słoiczek od Choppera, wyraźnie zadowolony.
-Nasze szczęście, oczywiście. –Toker wziął naczynie i otworzył je, wąchając zawartość. Potrząsł nim, niczym lampką wina i zarechotał. –Smacznego, aniołku. –złapał za zaciśniętą szczękę blondyna i ścisnął, chcąc ją rozluźnić i otworzyć. Jego podwładny widząc jego poczynania szybko przyszedł na pomoc i siłą rozchylił sine wargi. Sanji niemal się zadławił kiedy kilka tabletek wpadło mu prosto do chorego gardła.
Nie minęło nawet kilka minut, nim leżał przerażony i nagi. Bezbronny oglądał jak silne ręce ściągają z niego bokserki, niemal śliniąc się na to co odsłaniały. Miał tylko nadzieję, że szybko straci rozum przez leki i nie będzie świadom tego, co się dzieję. Wolałby nie mieć żadnych wspomnień z tego tragicznego momentu.
Prościej będzie o tym zapomnieć.
Udawać, że wszystko dobrze.
Jeszcze wywołałby u kogoś jakieś poczucie winy. A tego absolutnie by nie chciał.
Błagam. Niech ktoś wróci.
X
Czuł tylko ból i ciepło. Gorące szepty molestowały jego uszy, ale nie rozumiał ani słowa. Słyszał tylko jakieś niskie, nieludzkie głosy i pisk. Oglądać cokolwiek również było mu ciężko, gdyż widok przysłaniała mu jasna mgła. Dopiero kiedy jakaś obleśna gęba nachyliła się tuż nad nim, prawdopodobnie w celu pocałunku, mógł jakkolwiek dostrzec detale. Pulsujące żyły i zarośnięte brwi na spoconym czole. Która to już taka sucha para ust? Było ich zbyt wielu, a ciągle miał wrażenie, że się mnożą. Rozciągali go gdzie tylko mogli, wpychając swoje brudne palce i członki raz w pomiędzy jego siniejące usta, raz w obolałe wejście, a czasem wszędzie naraz. Gryźli jego wargi, śmiejąc się kiedy polała się krew. W porównaniu do niego bawili się świetnie. On powoli gubił się w swoim półśnie i sam nie wiedział co jest prawdziwe a co mu się śni, odpływając coraz głębiej w krainę nieprzytomności. Skoro podali mu leki od Choppera, to czy umrze od przedawkowania? Zaśnie na amen? Wysapał ciężko kilka jęków, czując jak kolejny penis wpycha się do jego i tak już ciasnego, zajętego wejścia.
-O kurwa, to bezpieczne? –zarechotał jeden z piratów, będąc w środku. Spojrzał na kolegę, który próbował znaleźć wygodną pozycję. –Nie rozerwiemy go?
-Skąd mam wiedzieć. Nie dowiemy się, dopóki nie sprawdzimy!
Sanji krzyknął, czując okropny ból. Jakby ktoś rozrywał go na pół. Im głębiej to czuł, tym bardziej miał wrażenie, że zaraz wyjdzie mu to wszystko buzią. Kaszlnął, zdezorientowany.
-Ojej, biedna dzidzia. –Toker pogłaskał go po głowie, rozczesując palcami mokre włosy. Oglądał załzawioną i pełną spermy buzię, niemal rozczulony. Kilku jego podwładnych zbierało się do wyjścia, z łupami na plecach. –Pokażcie kapitanowi. Może się wreszcie stary pryk uśmiechnie!
-Dość…
-Hm? –zaczesał blond grzywkę za czerwone ucho i schylił się, rozbawiony. –Co tam mamroczesz? Nie dosłyszałem.
Sanji zacisnął powieki, powstrzymując szloch. Odwrócił głowę, wyrywając się z jego rąk. Toker, niezadowolony, złapał za jasne kosmyki i szarpnął je mocno, by blada twarz znów była w jego polu widzenia.
-Błagaj, szmato. –wysyczał zirytowany. Sanji jednak milczał, udając, że jego chwila słabości nigdy nie miała miejsca. Bujał się w tę i we w tę, męczony przez silne biodra. Każde wbicie i mlask ciała o ciało wprawiały go w obłęd. Nie chciał tego. Boże, czuł się strasznie.
-Powiedziałem: błagaj! –jęknął cicho, czując rozpienioną ślinę na czole. Prawie jak u wściekłego psa. Jednak Sanji, naćpany czy nie, wciąż był starym dobrym Sanjim, pełnym dumy i pewności siebie. Nie zamierzał dać na siebie szczekać.
-Spierdalaj. –wypluł resztki krwawej spermy, prosto w ten obrzydliwy, garbaty nos. Toker zastygł na moment, po czym bez nawet mrugnięcia, zamachnął się i strzelił blondynowi z liścia.
-Ty kurwo. –ścisnął pięści niezadowolony, widząc, że szyderczy uśmiech nie zszedł z twarzy kucharza. Jedną z zaciśniętych dłoni wymierzył cios prosto w roześmianą twarz i oglądał jak drobny nos zaczyna krwawić, mając nadzieję, że go złamał. –No dalej, śmiej się! Tak uroczo to robisz. –zarechotał.
-Toker, wyluzuj! Nie chcemy bawić się w nekrofilów. –jeden z kamratów złapał go pod pachy i odsunął –Poza tym, nie sądzisz, że byłby fajnym trofeum? Kapitan na pewno by się ucieszył z takiej zabawki przy nodze.
Mężczyzna, łapiąc głębokie wdechy, spojrzał koledze w oczy. Długo się nie namyślił, nim znów schylił się nad blondynem.
-Racja. –wyszeptał w rozdziawione w bólu usta. –Idealnie będziesz wyglądał na smyczy, liżąc jego lśniące buty. Fantastycznie.
X
Chciał tylko ciszy. Ciszy i spokoju. Uciec od tej dezorientacji, bólu i pisku. Nie wiedział co się dookoła niego dzieje. Co chwilę coś gorącego gdzieś go dotykało, łapało, drapało. Ociekał z niego brudny pot, który mieszał się z tym, który na niego kapał. Dosyć. Dosyć. Ktoś szeptał mu do ucha, liżąc je i pieszcząc wilgotnym oddechem. Próbował chociaż odwrócić głowę, ale nie mógł. A przynajmniej tak mu się wydawało. Była okropnie ciężka i bezwładna. Była niczym ciężarek, boleśnie wbijający się w twarde deski podłogi. Nawet nie zarejestrował kiedy się na nią przenieśli.
-Skarbie, jeszcze nie zasypiaj. –zamrugał, wreszcie rozumiejąc cokolwiek z tego strasznego szumu. Wzdrygnął się, kiedy chłodna dłoń pieszczotliwie przeczesała jego lepką grzywkę. –Musisz wracać, Sanji.
-Wracać?
-Tak, szybko. –odchylił głowę, czując ciepło bijące od ciała, do którego przylgnął. Słabe ręce objęły go tak mocno, jak tylko mogły. –Pośpiesz się, synku.
Otworzył oczy, czując jak oblewa go lodowaty pot. Zastygł, zdezorientowany.
-Mamo?
Niestety usłyszał tylko ochrypnięty śmiech tuż przy uchu.
-Nie, kochanie. –mężczyzna tulił go boleśnie mocno i wbijał się w niego szybko i nierytmicznie. –Tu tatuś. –wydyszał niewyraźnie. Dochodził. –No dalej, słonko, mów do tatusia.
-Co? –Sanji nie mógł ruszyć nawet palcem. Kolory zlewały mu się przed oczami, tworząc przerażającą mozaikę dziwnych figur. –Nie…
-No dalej, kurwa!
Krzyknął słabo, kiedy coś zgniotło jego chorą nogę bez krzty litości.
-Tatusiu…
Pirat wgryzł się w jego szyję boleśnie i wbił członkiem nawet mocniej, by jak najgłębiej się spuścić. Sanji zaszlochał, czując już tylko drętwienie całego ciała. Silne dłonie ścisnęły jego załzawioną szczękę i przysunęły do śmierdzących alkoholem ust.
-Grzeczny chłopiec.
-Stary, nie wiedziałem, że taki z ciebie zbok. –Toker poklepał kolegę po plechach, kiedy ten zapinał rozporek. Po krótkiej wymianie słów sam przykucnął przy blondynie i dłonią sprawdził jego temperaturę. –Rozgrzany jak piec.
-Dycha jeszcze, w ogóle?
Dychał. Bardzo wolno i płytko, ale dychał. Ostatkami sił podniósł powieki, czego szybko pożałował. Tuż przed jego oczami była podeszwa, której nie zajęła nawet sekunda, by wbić się w jego twarz. Wrzasnął, wreszcie czując coś innego niż nic. Ból rozległ się po całej jego głowie.
-Toker! Co ja ci mówiłem?!
-Nie zabiję go, przecież.
-I kto tu jest zboczeńcem, ty jebany sadysto!
Pirat zaśmiał się i zwrócił do oburzonego kolegi, znów klepiąc go po plechach.
-Nie zapominaj kto tu jest jakiej rangi, grubasie.
Trzej piraci patrzyli się na siebie, z czego dwóch poczuło dreszcz na spoconych plecach.
Sanji zakaszlał, przerywając nieprzyjemną atmosferę. Toker zwrócił na niego swoją uwagę i przycisnął jego brzuch ciężkim butem, oglądając jak mieszanka krwi i spermy wycieka z pomiędzy sinych pośladków.
-No, chyba pora się zbierać. –stwierdził, zasłaniając ręką ziewnięcie. –I tak się zasiedzieliśmy. Wybacz za nadużycie gościnności, złotko.
Sanji skupił się tylko na swoim nierównym oddechu, kiedy wielkie łapy złapały go pod pachami i podniosły. Zaskomlał, czując promieniujący ból w kostce.
-No tak, nie pójdzie sam.
-Niech się czołga, chuj mnie to obchodzi.
-Dobra, zaraz go przeniosę. Daj się ogarnąć. –wymamrotał „grubas" i rozejrzał się. –Nie wiem gdzie mam plecak.
-Chyba zostawiliśmy je w kuchni.
Ciężkie łapy zawiesiły te chude wokół swojej szyi i ruszyły do celu. Sanji szlochał całą tą krótką, acz bolesną drogę, zmuszony do używania chorej nogi.
-No już, już. Chwila.
Czując smród alkoholu zmieszany z niemytymi zębami, blondyn ledwo powstrzymał odruch wymiotny. Ciągle czuł się śpiący, ale narkotyki, które mu dali chyba przestawały działać. Zmysły zaczynały mu wracać. Rozejrzał się dyskretnie. Toker i ten trzeci szli przed nimi, gadając o głupotach. Obrócił się, lądując twarzą tuż przy pulchnej szyi i wyjęczał cicho.
-Tatku. Nie dam rady.
Mężczyzna zastygł na sekundę, po czym lekko zadyszany podniósł zmęczone ciało i posadził je na blacie w kuchni.
-Co ty wyprawiasz?
-No przecież i tak musimy się spakować. Niech tu zaczeka.
Toker przewrócił oczami ale nic więcej nie powiedział. Otyły mężczyzna natomiast pogłaskał Sanjiego po udzie i uśmiechnął się, oblizując usta.
-No, no. –wysapał. -Zaczekaj tu skarbie.
Blondyn kiwnął głową, próbując nie odsunąć nogi. Co za obleśny typ. Kiedy wszyscy trzej, na kolanach pakowali plecaki, wsadzając do nich cokolwiek jeszcze im się spodobało, ostrożnie zaczął poszukiwania czegokolwiek do obrony. Niemal krzyknął ze szczęścia, kiedy natknął się na swój stojak na noże. Obserwował Tokera, wiedząc, że nie jest głupi i na pewno na niego zerka.
-Okej, idziemy?
Grubas kiwnął głową, wpychając do ust rogalika, którego właśnie znalazł na stole.
-Dobrze będzie cię mieć na pokładzie, pycha. –Sanji oglądał tłuste palce, które zbliżały się do niego, w celu zdjęcia go z blatu. Słysząc tylko swój nierówny oddech oraz szalone kołatanie serca, zamachnął się i jednym ruchem wbił jeden z najostrzejszych noży prosto nad schowany w tłuszczu obojczyk.
X
-Po raz ostatni raz mówię: nie!
Plasterek ogórka spadł z przykrytej maseczką twarzy, kiedy jej właścicielka wstała, wzburzona. Usopp zrobił nieśmiały krok do tyłu, przerażony.
-Nie będę wydawać pieniędzy na kolejny pokój z tak głupiego powodu!
-Ale Nami…
Przerwał z krzykiem, kiedy orzechowe oczy zapłonęły złością. Pomimo bezruchu mięsni twarzy, które zastygły razem z glinianą maseczką, Nami dalej była starą, dawną Nami.
-Wiedźma! -Usopp zaszlochał ze strachu i na szczęście nim wściekłe ręce zdążyły go dopaść, Robin zatrzymała ich właścicielkę.
-Nami, daj spokój. –powiedziała spokojnie. –Nasz snajper na pewno nie miał złych intencji.
Usopp patrzył na nią jak na anioła, przy okazji oglądając jej maseczkę, która była inna niż nawigatorki. Wyglądała wręcz jak piana. Albo chmury! Niebo! Czyli wszystko jasne, Robin była aniołem!
-Właśnie, po prostu ich chrapania nasłucham się w domu. Skoro już przyszliśmy odpocząć, to rzeczywiście chciałbym mieć tą możliwość. –wyjaśnił. –Wy robicie tu sobie jakieś Spa, a ja nawet nie mogę pójść normalnie spać?
Nami uspokoiła się trochę głębokim westchnięciem, dając Robin znak, że może ją puścić.
-Nie możesz po prostu przeżyć tej jednej nocy? Obiecuję, że następnym razem jakoś was podzielimy.
-No widzisz? Można? Można.
Robin zachichotała, rozbawiona ich wybrykami jak nigdy. Podeszła do biednego plasterka ogórka i podniosła go, w celu wyrzucenia go do śmieci. Kiedy tylko klapka kosza się zamknęła, po pokoju rozległ się dźwięk telefonu. Ślimaczek leżał tuż obok niej, na komodzie.
-Oh?
Jej młodsi towarzysze spojrzeli się w jej stronę.
-Den den mushi?
-Pewnie Sanji. –snajper absolutnie spoważniał. Chyba nic się nie stało?
Robin kiwnęła głową i podniosła małe urządzenie. Zwierzątko wydało z siebie ciche „ker-chak" i otworzyło oczka.
-Słucham? –z grymasem odsunęła je od siebie, słysząc tylko głośne szumy. Dopiero po chwili z pomiędzy hałasów, wydobyło się ciche dyszenie.
-Robin-chan?
-Panie kucharzu?
Blondyn zaskomlał niepewnie i sądząc po szelestach, przemieścił się. Dopiero po chwili znów się odezwał. Robin spojrzała kamratom w oczy.
-Robin-chan… kiedy wrócicie?
-Rano, tak jak się umawialiśmy. Czy coś się stało?
Milczał. Słychać było tylko jego nierówny, płytki oddech. Kobieta od razu pomyślała o kilku scenariuszach. Jego milczenie mogło oznaczać, że coś przeczekuje. Ale co? Mógł po prostu nie wiedzieć co powiedzieć, fakt. Ale po co by dzwonił, gdyby nawet nie miał powodu? Ich kucharz nienawidził być „problemem", więc to do niego nie podobne. Potrzebował pomocy ale nie chciał się przyznać?
-Sanji, proszę cię, powiedz co się dzieje. –wyszeptała, na co chłopak tylko zaskomlał. Niestety zanim zdążył cokolwiek z siebie wydusić, ślimaczek znów zaczął wydawać okropnie głośne szmery.
-Cholera. –Usopp podbiegł do przyjaciółki i złapał ją za rękę z telefonem. –Sanji!
-Tu się dziwka schowała. –zastygli, słysząc w oddali niewyraźny, obcy głos. –Co ty sobie myślisz? Dźgasz grubego i uciekasz?
-Nie! –ślimaczek po drugiej stronie musiał upaść z hukiem. –Puść! Odjebcie się wreszcie, do cholery!
Po tym szumy tylko się pogorszyły, a kłótnia w tle cichła, jakby jej uczestnicy się oddalali.
-Sanji?!
-Błagam! Wróćcie!
Cała trójka spojrzała na siebie nawzajem, przerażona. Nim ślimaczek zamknął buzię, wydał z siebie jeszcze bolesny, urwany krzyk.
-O boże. –Nami zakryła drżące usta dłonią. Usopp puścił rękę Robin, by mogła odłożyć telefon na miejsce.
-Idę po chłopaków. –powiedział i tak zrobił. Wybiegł z pokoju, niemal wyrywając drzwi z zawiasów, podczas gdy kobiety patrzyły się na siebie, zmrożone strachem w miejscu. Dopiero po kilku chwilach ciszy, archeolożka ruszyła się drętwo i weszła do łazienki.
-Nami, chodź zmyć maseczkę. –powiedziała, odkręcając kurek w zlewie. Rudowłosa kiwnęła tępo głową i bez nawet mrugnięcia ruszyła za koleżanką.
X
Luffy stąpał silnie po ziemi, nie mogąc powstrzymać nerwów. Cały się trząsł i jeśli miał być szczery to sam nie był pewny czy bardziej z wściekłości czy strachu. Kto śmiał dotknąć jego kucharza?!
-Sanji! –wrzasnął, przyspieszając. Zoro podbiegł do niego i złapał za ramię.
-Uspokój się Luffy. Jeśli kuk jest ranny to mogą wziąć go za zakładnika. Nie możemy tak po prostu tam sobie wejść.
-Oczywiście, że możemy! To nasz dom! Poza tym, Zoro, od kiedy jesteś taki mądry?
-Co?
-Robin ci to powiedziała?
Szermierz zdzielił kapitana po głowie i westchnął nerwowo.
-Po prostu zaczekaj chwilę! –powiedział, ściskając rękojeść Wado. Cholera jasna, kuku. I cholera jasna, Nami. Ta pieprzona wiedźma i jej pomysły. Ranny nakama sam na statku? Jasne, świetny pomysł.
Nie. Stop.
To nie była jej wina. Równie dobrze sam mógł ją powstrzymać, a miał w głowię tylko bary i alkohol. Kurwa mać. -Szybciej tam!
-Już idziemy! –o wilku mowa. Nami wybiegła z hotelu, kurczowo przyciskając torebkę do piersi i o mało nie potknęła się o rozwiązane sznurówki swoich trampek.
-Ostrożnie. –Robin złapała ją w ostatnim momencie i uśmiechnęła się, chcąc jakkolwiek zachować spokój w grupie roztrzęsionych nastolatków. Westchnęła kiedy tyko dziewczyna odeszła z cichym „dzięki".
-Szybko!
-Boże, oby nic mu nie było. –Usopp podbiegł do Luffiego, poprawiając plecak na plecach. Brunet spojrzał na niego pewnym wzrokiem i poklepał po ramieniu.
-Będzie dobrze. –wyszeptał, niemal wtapiając się w ciche odgłosy letniej nocy.
X
Sanji miał wrażenie, że przestał oddychać, co było głupie, bo dyszał głośniej niż spragniony pies. Kurczowo przyciskał den-den mushi do piersi, próbując usłyszeć cokolwiek z korytarza. Dzięki bogu na statku było całkowicie ciemno. Zdołał jakoś uciec z kuchni, do akwarium, gdzie zabrał telefon. Ból wydobywający się z jego uszkodzonej kostki był nieludzki. Zaryzykował i przebiegł na niej ten kawałek, nie chcąc marnować czasu na podpieranie się o ścianę. Zaskomlał głośno, czując jak wszystko z niego spływa. Nie chciał nawet zaglądać między swoje nogi. Wystarczyła mu krew na palcach i resztkach koszuli, którą na sobie miał. Krew tego grubasa trysnęła mocniej niż myślał.
-Boże, czy ja go zabiłem? –zaszlochał, opierając się o stolik. –Kurwa, moja noga.
-Słucham?
Niemal zapłakał ze szczęścia, kiedy usłyszał spokojny głos kobiety.
-Robin-chan?
Zasięg musiał być słaby, bo słyszał szumy. Boże, żeby tylko go usłyszeli. Nim zdążył coś z siebie wyksztusić, jego potok myśli przerwały głośne kroki. Przerażony szybko przykucnął z jękiem i schował się pod biurko. Wziął drżący wdech i przemógł swoją nie-chcę-być-problemem naturę.
-Robin-chan… kiedy wrócicie? –spytał cicho.
-Rano, tak jak się umawialiśmy. Czy coś się stało?
Zamilkł. Policzył do 10, czując zawrót głowy i znów słysząc kroki. Zbliżali się.
-Sanji, proszę cię, powiedz co się dzieje.
Zaskomlał, chcąc wypłakać jej się jak przyjaciółka przyjaciółce w smutny, deszczowy wieczór. Wypluć te wszystkie bóle. Niestety nim zdążył chociaż jęknąć, kroki zmieniły się w skrzypnięcie otwieranych drzwi. Światło z zewnątrz padło prosto na niego. Zdążył tylko wyczołgać się spod biurka i wstać na obolałych nogach, nim silna ręką złapała jego włosy.
-Sanji! –usłyszał roztrzęsiony głos Usoppa, który wywołał u niego silny szloch.
-Tu się dziwka schowała. Co ty sobie myślisz? Dźgasz grubego i uciekasz?
-Nie! -wyrywał się bezowocnie, drapiąc rękę na swojej głowie. Toker pociągnął go do siebie, przez co upuścił telefon z trzaskiem. -Puść! Odjebcie się wreszcie, do cholery!
Pirat ze śmiechem objął go i podniósł bez większego wysiłku. Sanji rozpłakał się na dobre, zmęczony i najzwyczajniej w świecie przerażony. Chciał, żeby ktoś go przytulił, pocieszył, pokazał odrobinę szczerej czułości. Chciał poczuć ciepłą dłoń na ramieniu i usłyszeć „już dobrze".
-Błagam! Wróćcie! –krzyknął przez łzy, nim te zbóje zdążyły wynieść go z pokoju. Toker, zirytowany zamachnął się razem z zaskoczonym blondynem i rzucił nim o ziemię z całej siły, prosto na den-den mushi. Skorupka stłukła się i wbiła boleśnie w jego i tak sponiewieraną skórę. Zakręciło mu się w głowie od zderzenia z twardymi deskami podłogi. Jęknął zdezorientowany, nienawidząc tego uczucia z całego serca.
-Chodź kochanie. –Toker zaśmiał się, znów ciągnąc go za lepkie od świeżej krwi włosy. Czuł jak cieknie mu ona również po czole i kapie cicho na ziemię. Zebrał się w sobie i odepchnął nagle rękę, którą mężczyzna zaskoczony zabrał. Wstał na chwiejnych nogach i złapał za nóż, leżący na stole.
-Odpierdolcie się oboje. –warknął, czując, że zaczyna wariować. Zamachnął się z krzykiem, kiedy siedzący dotychczas cicho pirat rzucił się na niego i wbił broń w dłoń, która na niego leciała. –Spierdalaj! –mężczyzna zachwiał się, ściskając ranną rękę. Sanji wykorzystał to i półprzytomny wybiegł z pokoju. Biegł najszybciej jak mógł, czyli na ile pozwalała mu chora noga. Niestety Adrenalina powoli schodziła, zastępowana przez zmęczenie, a ból stawał się nie do zniesienia. Kucharz przeklął całe swoje życie, łapiąc się ściany. Kroki za jego plecami nie ustawały. Tak naprawdę ratowały go tylko ciemność i znajomość statku, której obcy nie posiadali. Wbiegł na pokład i schował się za drzewkiem z huśtawką, kucając. Słuchał swojego dyszenia, które co chwilę przerywane było szlochem. Nie wiedział co robić. Nawet jeśli reszta już ruszyła mu na ratunek, to zajmie im to jakiś czas. Nie pojawią się tu ot tak.
-Toker, kurwa! –zastygł, słysząc zirytowany głos. –Daj sobie spokój. I ja, i Billy jesteśmy ranni, pierdolę to. Nie będę tracił życia dla głupiej dziwki.
-Zamknij mordę! Nie odpuszczę.
-Masz jakąś jebaną obsesje, zboczeńcu!
Toker warknął głośno, a oddalające się kroki sugerowały, że ruszył w stronę kamrata. Kłócili się i zaczęli szarpać. Sanji wykorzystał to i pobiegł w stronę biblioteki, do której jedyna droga była niestety po schodach. Słyszał, że Toker za nim ruszył.
-Odczep się, człowieku. –poczuł słone łzy bezsilności. Każdy krok powodował niesamowity ból w całym jego ciele. Jakby prąd roznosił się po jego nerwach, od stóp do czubka głowy. Ścisnął spuchnięte powieki, przyspieszając. Złapał się drabiny z głębokim wdechem i zaczął wspinać. –Kurwa, kurwa.
-Wracaj tu szmato! –krzyknął zaskoczony, niemal spadając, kiedy Toker złapał jego zdrową nogę. I już sam nie wiedział czy gorsze byłoby gdyby schwytał tą chorą, czy to, że teraz była ona jego jedyną podporą. Cały ciężar jego zmęczonego ciała na niej spoczywał. O Boże. Wyszarpał stopę i kopnął mężczyznę w twarz, co dało mu szanse na ucieczkę. Wsadził rączkę noża do buzi, od razu przypominając sobie o Zoro. Zaraz tu będą, wszystko będzie dobrze. Zoro im pokaże, będzie chronić jego pleców, jak zawsze. Luffy pocieszy go swoim uśmiechem wartym słońca, dziewczyny pogłaszczą a Chopper wyleczy wszystkie rany. Będzie dobrze. Wychylając wreszcie głowę spod podłogi biblioteki, westchnął i zerknął w dół. Niemal puścił drabinę ze strachu, kiedy zobaczył wkurwionego Tokera dosłownie kilka szczebli pod sobą. Nie zastanawiając się długo, ruszył dalej. Do łazienki. Tam szybko wspiął się na kafelki i zamknął drzwiczki, modląc się, że pirat nimi dostał. Z jękiem podniósł się na kolana i doczłapał do łazienki. Zamknął za sobą drzwi i zakluczył je ze szczękiem zamka. Zamrugał kilka razy, próbując przyzwyczaić się do ciemności pochmurnej nocy. Widział mroczki tańczące na tle pojawiających się powoli mebli łazienkowych i czuł nadchodzący zawrót głowy. Z supłem na żołądku doczołgał się do wanny i wreszcie mogąc zluzować mięśnie, oparł o nią. Uspokoił oddech, relaksując się jej chłodem. Słuchał jak krople potu rytmicznie kapały z jego nosa, prosto na wypolerowaną posadzkę. Ciągle szarpały nim szlochy, pomimo, że czuł się jakby wyczerpał swój zapas łez. Wydawało mu się, że jest pusty. Po prostu martwy dla świata. Przymknął oczy, pozwalając swojemu zmarnowanemu ciału bujać się wraz ze statkiem.
-Sanji! –wzdrygnął się, kiedy klapka drabiny otworzyła się ze skrzypem. –Kochanie, no chodź. –ścisnął usta dłonią, nie ufając swojemu wycieńczonemu organizmowi. Zmęczone ciało nie kontroluje dźwięków jakie wydaje. Może sobie pójdzie. Zamknął oczy i między cichymi modlitwami policzył do
3
bo więcej nie zdążył. Drzwi niemal wypadły z zawiasów, otwierając się pod silną ręką Tokera. Mężczyzna nie dał kucharzowi nawet załkać, nim kopnął go z całej siły w obolały brzuch. Sanji zgiął się w pół, zaskoczony. Krwista gula podeszła mu do zdartego gardła, a on ani myślał jej powstrzymywać. Zwymiotował na kafelki, barwiąc je na szkarłatowy odcień i upadł na nie słabymi rękoma, które niemal ugięły się pod ciężarem jego półprzytomnego ciała. Czuł jak krwawe wymiociny wylewają się z między jego palców. Jego oprawca pociągnął go za włosy, podnosząc do góry. Blondyn nie chcąc się jeszcze poddawać, zamachnął się nożem. Odstraszył go, przez co ten zrobił kilka kroków w tył i tracąc równowagę, trącił korek od prysznica, z którego polała się zimna woda.
-Ty jebana dziwko. –wysyczał, łapiąc się ściany. Wziął do ręki wąż i bez wahania rzucił nim Sanjiego w twarz, który skołowany wpadł do wanny. Skołowany masował obolałe czoło, słuchając szyderczego śmiechu. –Myślisz, spryciulo, że mi uciekniesz? Wezmę cię ze sobą choćby martwego! Będziesz tak ładnie wyglądać na ścianie.
Sanji patrzył przez krwawą mgłę jak rozbawiona twarz zbliża się do jego odpowiedniczki. Nawet nie zdążył się obronić, bo wielka łapa ścisnęła jego chudy nadgarstek i trzymała jego rękę z daleka od siebie. Z grymasem twarzy wypuścił z niej nóż, który z cichym plum wpadł do wciąż lejącej się z węża wody. Brakowało mu już sił. Mroczki zmieniały się w czarne plamy, a szum w uszach w pisk. Toker widząc to, złapał i ścisnął drżącą szyję, kompletnie odcinając mu dopływ tlenu. Niebieskie oczy zaszkliły się i szeroko otworzyły, zaskoczone.
-Toker…!
-Tak, skarbie. –mężczyzna wysapał mu do ucha, naciskając swoim twardniejącym kroczem gdzieś na jego blade nogi. Jara go to? –Właśnie po to je znasz, właśnie tak. Krzycz moje imię!
Sanji zaskomlał, tracąc powoli wzrok i resztkę sił. Wiercił się jak mógł, słysząc tylko dyszenie Tokera i chlapanie wody. Sięgała mu już do uszu, z których miał wrażenie, że zaraz poleje się gorąca krew. Potrzebował tlenu. Jego zaciśnięte usta powoli traciły siłę i przepuszczały pękające na powierzchni bąbelki z jego tak potrzebnym a uciekającym powietrzem.
Tak właśnie umrę? Nagi i sam, z rąk jakiegoś nekrofila?
Kaszlnął i wbił brudne od krwi paznokcie głębiej w szorstką skórę, mając nikłą nadzieję, że coś to da i ręce znikną. Zamachnął się wiotką nogą, trafiając w tą Tokera, na co ten tylko się zaśmiał. Obsesyjnie, jakby tylko dlatego, że żart, który usłyszał wydobył się z ust jego obiektu westchnień.
-Wyrżnę cię jak już będziesz zimny, zobaczysz. Albo i nie zobaczysz bo będziesz kurwa martwy! –wysapał zadowolony i zdecydowanie zbyt podekscytowany. -Potem urąbię twoją śliczną główkę i powieszę sobie nad łóżkiem, jako trofeum.
Ocierał się coraz bardziej twardym kroczem, zatapiając się w swojej ekstazie. Sanji również się podtapiał, ale w zimnej wodzie, która ciągle ciekła z prysznica. Ostatni raz machnął nogą, mając nadzieje trafić gdziekolwiek i udało mu się. Zamachnął się tak, że trafił mężczyznę prosto w drażliwego członka, który zaskomlał i odruchowo odsunął się o krok. Spowodowało to jego poślizgnięcie się na mokrej posadzce i utratę równowagi. W panice złapał tylko prysznic i prawie wyrywając go ze ściany, upadł na wannę tak, że walnął skronią w jej krawędź. Zjechał na dno, do wody, zostawiając niczym namalowany krwawy ślad. Sanji zakaszlał, próbując wziąć kilka łapczywych wdechów. Trząsł się pod ciężkim ciałem, które go przygniotło. Ręce wreszcie opadły mu z sił i wpadły do brudnej już wody.
-Pomocy. –wyszeptał, czując napływającą falę płaczu. –Luffy, pomocy.
X
Luffy wskoczył na statek jako pierwszy. Poświecił latarką, biegając po całym pokładzie. Reszta załogi powoli również jakoś się wdrapała, z Zoro na czele. Złapał za rękojeści katan, starając się nie oddać w ręce szału, który powoli rozlewał się po całym jego ciele.
-Hej, coś tam leży! –Usopp postukał zirytowany latarką w dłoń, klnąc, że akurat teraz musiała się psuć. O dziwo podbiegł do znaleziska i ledwo powstrzymał krzyk.
-Co jest? –Luffy i Zoro byli tuż za nim.
-Cholera. Więc jednak. –patrzyli z przerażeniem na nieprzytomne ciało jakiegoś pirata, który powoli tracił krew z przebitej ręki i prawdopodobnie złamanego nosa. –Ktoś tu się bił.
-Sanji… -Usopp zakrył usta, z których wydobył się drżący wydech. Spojrzał na kapitana, którego i tak już ledwo widoczna buzia tylko bardziej schowała się w cieniu kapelusza. W świetle latarek wyglądał zabójczo. I to w tym mniej pozytywnym znaczeniu.
-Robin, możesz go poszukać? –spytał cicho ale stanowczo, nie spuszczając wzroku z ciała. Zaskoczona kobieta kiwnęła głową i szybko skrzyżowała ręce. Jej mądre oczy pojawiły się we wszystkich pokojach statku, skanując porządnie każdy ich kąt. Zmarszczyła brwi, próbując dojrzeć cokolwiek w ciemności. Chopper w tym czasie przydreptał do ciała i przyjrzał mu się.
-To nie jest jakoś bardzo świeża krew. –stwierdził, wprawiając w ruch swój nosek i wybitny zmysł węchu. Niebieska kropka marszczyła się z każdym głębszym wdechem. –Ten facet leży tu jakąś dłuższą chwilę.
-Musiał mocno oberwać. –zauważył Usopp, z czym młody doktor w pełni się zgodził, skinieniem. Oświecając resztę jego ciała, dojrzeli błysk odpiętego rozporka i choć nikt nie skomentował, każdy zadrżał z chłodu bijącego od powagi całej sytuacji. Zoro wręcz poczuł zawrót głowy, nie mogąc i nie chcąc uwierzyć własnym zmysłom. Nieważne któremu, jeśli jakiemukolwiek z jego cennych nakama działa się krzywda, jego demony nie potrafiły się powstrzymać. Czuł ich rządzę krwi. Nagle, skrzypem drzwi przerywając napiętą ciszę i wszystkich strasząc, z kuchni wyłonił się Brook. Jego stukotanie pantofli o deski pokładu było jedynym dźwiękiem trzymającym ich wszystkich przy ziemi.
-Kiedyś ty tam wszedł?
-W kuchni spoczywa jeszcze jedno ranne ciało. –wyjaśnił i spojrzał na Robin, która kiwnęła głową.
-W gabinecie lekarskim również jest krwawy bałagan. –powiedziała nieswojo i wzięła drżący wdech. Ignorując przerażone „możecie nie mówić o nich jakby byli martwi?" Usoppa i Nami, kontynuowała poszukiwania. Nagle zmarszczyła brwi, widocznie rozjuszona. –Łazienka!
Zluzowała ręce i wypuściła ciepłe powietrze z płuc, czując wiatr i piach niesiony przez szybkie kroki kapitana i jego prawej ręki. Usopp po chwili spanikowanego rozglądania się, wziął Choppera na barana i również ruszył za nimi na górę. Nami natomiast podeszła do Robin, roztrzęsiona.
-Powinniśmy ich związać, czy coś. –powiedziała i zerknęła Frankiemu w oczy. Ten zdjął okulary i kiwnął głową, szybko kierując się do warsztatu w poszukiwaniu jakiejś liny, a najlepiej łańcucha.
Na górze, idąc po drabinie, chłopacy posuwali się naprzód z wrażeniem, że zaraz staną im serca. Każdy kolejny szczebelek był coraz cięższy do pokonania. Jakby sami pchali się w ruchome piaski.
-Sanji? –Luffy otworzył klapę do łazienki i wychylił ostrożnie głowę. Spotkała go jednak tylko ciemność nadchodzącego, wczesnego poranka i martwa cisza.
-Cholera. –Zoro popchnął jego tyłek, żeby wdrapał się na podłogę i szybko sam wychylił zieloną czuprynę. –Nic?
-Sanji?!
Luffy nagle rzucił się w stronę wanny, do której przez otwarte na oścież drzwi prowadziła stróżka ciemnej krwi. Zoro przeklął pod nosem.
-Kurwa. – szybko wspiął się i pomógł Usoppowi, ciągnąc go za rękę. Chłopak postawił doktora na ziemi i sam wstał, żeby otrzepać szybko spodnie. Zoro widząc, że oboje bezpiecznie stoją, pospieszył za kapitanem.
-Sanji? –brunet ukucnął przy wannie, świecąc latarką na lewo i prawo. Trzęsły mu się ręce. Szermierz podszedł do niego i zamarł, na naprawdę straszną, ciężką chwilę. Z głębokiej wanny wystawały dwie pary nóg. Jedne ubrane, wystające praktycznie z tyłkiem, jakby ich właściciel opierał się brzuchem o jej bok, przygniatały te drugie, nagie nogi, które przy tych dużych wydawały się być wręcz tylko nóżkami. Nieważne jak silne i umięśnione były.
-Sanji? –Luffy wsadził drżące ręce do brudnej wody, chcąc wyłowić przyjaciela. Zaraz… wody?
-Kurwa, on się topi!
Oboje rzucili się na ciała, widząc najczarniejszy scenariusz tuż przed oczyma. Usopp i Chopper głównie panikowali, ale przy okazji świecili latarkami. Dopiero po dłuższej chwili, snajper strzelił się w czoło i zapalił światło. Teraz wyraźnie mogli dojrzeć makabryczną scenę. Wszędzie była krew i porozrzucane rzeczy, wyraźnie krzyczące „ktoś walczył tu o życie". Chopper zaszlochał, nie mogąc znieść presji i złapał Usoppa za nogawkę. Ten jednak nawet nie obdarzył renifera spojrzeniem, nie mogąc oderwać wzroku od białych, rannych nóg, dyndających z wanny jak trupy na stryczkach.
-Matko. Nie wiem czy ten facet jest martwy, ale jest cholernie ciężki. –wysapał Zoro, podnosząc pirata za koszulkę i szybko łapiąc go pod pachy.
-Ma rozwalone czoło. –powiedział Luffy, po szybkim spojrzeniu. Sam zanurzył ręce w wodzie i złapał Sanjiego za tors, ostrożnie go podnosząc. Czuł wszystkie wystające żebra i łopatki, wbijające mu się w skórę. Jego kucharz był taki szczupły pomimo pracy z jedzeniem. Potrzebujesz więcej mięsa, Sanji. Ale zjeść je, nie podawać przez cały obiad, wiesz? To rozkaz. –Chopper? –westchnął z ulgą, kiedy blada twarz wreszcie wynurzyła się spod krwawej cieczy. Niestety żadne znaki na niebie nie wskazywały na jakikolwiek objaw przytomności jej właściciela.
-Kuku! –Zoro mało delikatnie odłożył ciało pirata na posadzce i prawie rzucił się na kapitana, który tulił blondyna do ciepłej piersi. –Chopper!
-Idę! –renifer rzucił wyłączoną już latarkę na ziemię i doślizgał się do reszty. –Ale tu mokro. –zauważył i podniósł kopytko, żeby przyjrzeć się substancji. Głównie była to rozwodniona krew. –Luffy, połóż go na ziemi. –otrzepał się i przysunął. W tym czasie brunet wykonał polecenie, delikatnie układając zimne ciało na kafelkach i chroniąc głowę. Przeczesał mokre włosy, grymasząc na widok lepkiej krwi.
-Dostał w głowę. –poinformował cicho, oglądając nieruchomą twarz swojego ukochanego kuka. Wwiercał rozżalony wzrok w zakryte sinymi powiekami oczy, jakby próbując je w ten sposób zmusić do otwarcia. Nie zdążył się jednak długo napatrzeć, gdyż widok zasłoniły mu kopytka Choppera. Otwierały owe powieki, żeby poświecić w nie latareczką.
-Okej, Zoro, mógłbyś wykonać masaż serca?
Szermierz z drżącym wdechem kiwnął głową, od razu układając ręce do odpowiedniej pozycji. Renifer pochwalił go cicho i zwrócił się do Luffiego.
-Mógłbyś wdychać powietrze? –spytał, patrząc mu w oczy. –Jeśli nie, to Usopp…
Jednak Luffy nawet się nie zastanowił i od razu schylił, układając usta w dzióbek. Chopper, zaskoczony, zastygł z łapkami w powietrzu.
-Okej, nie ma czasu. Najpierw pięć wdechów, Luffy!
Chłopak przytaknął cichym „tak jest" i ze zdeterminowaną miną złapał za zarośniętą brodę. Wdychał powietrze, modląc się, że coś to da. Błagam cię Sanji, obudź się.
-Okej! Zoro, teraz ty!
Szermierz zaczął naciskać na posiniaczoną klatkę piersiową, obawiając się, że jeden głębszy ruch i złamie kucharzowi mostek. Jednak Chopper uczył ich, że można złamać i kilka żeber, byleby przywrócić oddech, więc się nie wahał.
-No dalej, Sanji! –Usopp kibicował z boku, powstrzymując łzy. Czuł się strasznie bezużyteczny, ale nie było sensu pchać się do pomocy, kiedy nawet nie miał jak jej udzielić. Łazienka i tak była mała, taka jaka była. Samo ciało tego brutala zajmowało dużo miejsca. Oglądał jak silne dłonie Zoro pracują, aż do pobielenia knykci. Po krótkiej, napiętej ciszy, która wydawała im się wiecznością, z poharatanego gardła wydobył się gulgot wody i odruch wymiotny. Blada twarz wreszcie ruszyła się, okazując absolutne strapienie. Zoro szybko przewrócił kucharza na bok, żeby nie zakrztusił się wypluwaną wodą.
-Już dobrze, Sanji. –Chopper uspokoił go, głaszcząc po ramieniu. Sanji wydawał z siebie bolesne bełty i próbował wciągać powietrze mokrym nosem. Woda ciekła zewsząd, dławiąc go. Pluł, czując jak łzy mieszają się z wymiocinami. –Już? Wszystko wyszło?
Popatrzył na duże, szklane oczy, gapiące się na niego ze zmartwieniem. A przynajmniej próbował patrzeć, bo większość widoku zasłaniały mu czarne plamy. Zachwiał się na łokciach, o które próbował się oprzeć i upadłby, gdyby nie Zoro i jego refleks. Dał się przytrzymać silnym ramionom, nie mając siły ruszyć zmęczonymi mięśniami. Podniósł tylko głowę w stronę zielonej czupryny, na której widok nigdy się tak nie cieszył. Ścisnął okaleczonymi palcami białą koszulkę, już całkowicie mokrą i zaszlochał.
-Zoro… -chłopak, zaskoczony, objął kucharza i pomógł mu wstać do siadu. Zamglone oczy szukały go, jakby…
-Kuku, widzisz coś? –spytał, naprawdę zmartwiony i zbyt roztrzęsiony by to ukryć. Blondyn zimnymi opuszkami dotknął jego rozgrzanej twarzy i rozpłakał się, nawet nie tłumiąc łkania. Ściskał go gdzie tylko dosięgał rękoma i przyciągał do siebie, zdesperowany.
-Wróciłeś… Zoro, jesteś tu? –szlochał głośno i niewyraźnie. –To ty?
-Tak, to ja. –z trudem odkleił drżącą rękę od swojej bluzki i przysunął do Luffiego, który szybko się do niej zbliżył. –Luffy też tu jest. Wszyscy jesteśmy.
-Luffy! –Sanji odwrócił się w jego stronę tak szybko, że dostał zawrotu głowy i upadł prosto w gumowe ramiona. Wtulił się w niego, jak przerażone dziecko i mamrotał coś poprzez ciężkie łzy.
-Już dobrze, Sanji. Jesteśmy tu z tobą. –ich wspaniały kapitan uśmiechnął się delikatnie, tuląc roztrzęsione ciało i głaszcząc mokre włosy. Nagle jednak łkanie zmieniło się w dławienie, więc Chopper pokierował wszystkich do toalety. Luffy podniósł Sanjiego, z większym niż się spodziewał wysiłkiem i z pomocą Zoro posadził przy kibelku. Półprzytomne ciała jednak były ciężkie!
-Tutaj, Sanji. Oprzyj się. –poradził, kojącym głosem. –Wywal to z siebie.
Sine palce jednak nie chciały puścić czerwonej kamizelki, przerażone.
-Nie!
-Spokojnie, Sanji. Jestem tu, trzymam cię.
Usopp przykucnął obok, wreszcie znajdując sobie zadanie. Poklepał niepewnie spocone plecy, dając znak o swojej obecności i zebrał mokre włosy, widząc jak przeszkadzają kucharzowi w opróżnianiu żołądka.
-Już dobrze, Sanji. Nigdzie nie idziemy.
-Usopp… -chłopak wyjęczał cicho, zmęczony bolesnym bełtaniem. Miał wrażenie, że wymiotuje samą krwią i spermą, której w końcu trochę się nałykał. Luffy masował jego plecy, samemu starając się uspokoić. Skupił się na ruchach swojej ręki, nie chcąc nawet rozglądać się i znaleźć znów ciała tego chuja. Leżał ciągle przy wannie, nieprzytomny. Albo martwy.
-Chopper, ten facet nie żyje? –spytał nagle. Renifer spojrzał na niego zaskoczony, ale nim zdążył otworzyć usta, Sanji gwałtownie odsunął się od porcelany i zwrócił do niego.
-Zabiłem go? –krzyknął, samemu pogorszając własną migrenę. –O Boże, a tatuś…?
-Co? –Zoro złapał go za ramię i odwrócił do siebie. –Kto?
- Zabiłem ich, o Boże. –szermierz potrząsł lekko osłabionym ciałem, widząc, że jego właściciel zaczyna mamrotać i tracić świadomość.
-Kuku, jaki tata?
-Sanji, Zeffa tu nie ma. –Luffy wyjaśnił, nie przejmując się brakiem sensu mamrotania przyjaciela, który spojrzał na niego przerażony. A przynajmniej mniej więcej w jego kierunku.
-Zeff? –spytał, marszcząc brwi. Luffy kiwnął głową.
-A masz jakiegoś innego tatę?
Sanji o dziwo zamyślił się i spojrzał na podłogę. Pokręcił głową.
-Zabiłeś grubasa.
Wszyscy drgnęli, słysząc niski głos w kącie pomieszczenia. Sanji rozpłakał się, znów ściskając koszulkę Zoro jakby jego życie od tego zależało i wtulał się w niego, przerażony. Szermierz pozwolił mu się schować.
-Widzisz, żyje. –wyszeptał, prosto w czerwone ucho. Zauważył, że pomimo ochłodzenia przez wodę, kucharz miał rozgrzaną buzię. Gorączka?
Nim obcy mężczyzna chociażby się podniósł, Chopper rzucił się na niego w swojej wielkiej formie. Usopp podbiegł do nich i drżącymi rękoma wycelował w zakrwawioną twarz swoją procą.
-Kim jesteś, mów?!
Toker zaśmiał się szyderczo, aczkolwiek wyraźnie szczerze.
-Sanji, skarbie! Jak mam na imię?
Zachichotał nawet głośniej, słysząc wybuch histerycznego płaczu.
-Zobacz co mi zrobiłeś. Gruby leży martwy w kuchni, a ty tu sobie siedzisz z kolegami.
Krzyknął zaskoczony, kiedy coś wybuchło mu przy twarzy. Zakaszlał boleśnie.
-Jak się nie zamkniesz, to dostaniesz tym w twarz. –strzelec warknął, ładując następny nabój. Mężczyzna zamilkł, niezadowolony tym widokiem.
-Trzeba go związać. –powiedział Chopper, na co Luffy wstał i podszedł do drabiny, żeby przy niej ukucnąć.
-Oj! Dajcie jakąś linę! –zawołał, przez co o dziwo po dosłownie kilku sekundach na dole pojawił się Franky ze sznurkiem w ręce. Brunet zadowolony rozciągnął rękę wzdłuż drabiny i złapał go.
-Związaliśmy tych dwóch na dole. Ale ciągle są nieprzytomni. Jeden jest dźgnięty, dość mocno.
-Ale żyją?
Cyborg pokazał oba kciuki.
-Słyszysz, Sanji? Nikogo nie zabiłeś.
-Może i szkoda. –westchnął Zoro, dalej próbując uspokoić kucharza głaskaniem. Jego drżące palce ciągle ściskały go, jakby upewniając się, że tu jest i nie zniknie. –Kuku, wyluzuj. –wyszeptał w rozgrzane ucho, czując jak mokre ciało od tego drży.
-Co robicie na tej wyspie? –Luffy skrępował Tokerowi ręce i myślał, czy nie zrobić tego samego z jego nogami. Chopper widząc to spokojnie z niego zszedł i zmienił się z powrotem w malutką maskotkę. Usopp natomiast schował procę i wrócił do toalety, żeby wspomóc Zoro przy kucharzu.
-Sanji? –pogłaskał go po schowanej w szyi szermierza głowie i wymamrotał kilka pociesznych słów. Blondyn jednak nie reagował i szarpany silnym łkaniem tylko mocniej wtulił się w ciepłe ciało obok.
–Cały się trzęsie.
Usopp rozejrzał się, samemu to czując. Płakanie to jedno, ale Sanji spędził w tej wannie pełnej zimnej wody jakiś nieokreślony czas, więc oczywistym było, że będzie zamarzał. Strzelec wstał i zdjął ze ściany szlafrok, prawdopodobnie należący do Nami i okrył nim blondyna czule. Zoro przy okazji użył materiału, żeby trochę przetrzeć jego mokrą czuprynę, na co Sanji westchnął kontent. Chopper przydreptał do nich z termometrem w łapce i wdrapał się na nogę Zoro, by móc dosięgnąć rozgrzanego czoła przyjaciela.
-Weźmy go do mojego gabinetu. –poprosił, powoli przełączając się w tryb doktora i wsadził termometr w okaleczone usta.
-Tak jest, doktorze.
Zastygł na chwilę, drżąc. Po chwili, nie mogąc się powstrzymać, zatańczył swój ulubiony układ.
-Wcale mnie to nie cieszy, debilu! –zaćwierkał, jak zawsze nie potrafiąc przyjąć komplementu. Reszta westchnęła z ulgą, widząc, że młody doktor nie zatracił się w stresującej sytuacji, wyjętej niemal z horroru. Wszystko będzie dobrze.
