.

Bardziej, niż kiedykolwiek wcześniej

.

I.

Siedzi na żelaznej konstrukcji mostu, patrząc w rwący prąd rzeki huczącej kilka metrów pod nim. Zachodzące pomarańczem słońce odbija się w spienionej wodzie, rażąc go w oczy, tworząc rozmyte refleksy na szkłach jego okularów. Chłodny wiatr mierzwi kruczoczarne, sterczące na wszystkie strony włosy, łaskocząc go w kark i szczypiąc w uszy. Myśli, że jeżeli wszystko pójdzie dobrze, jeszcze dzisiaj wejdzie do swojego gabinetu w Biurze Aurorów, udając, że serce nie stoi mu kołkiem w gardle, weźmie do rąk papiery przygotowane przez swojego zastępcę i utkwi wzrok w małym druczku, od którego rozbolą go oczy, udając, że czyta, choć tak naprawdę nie będzie mógł skupić się na ani jednym zdaniu, na ani jednym słowie tańczącym mu na źrenicach jak światło. Nie w obliczu tego, kto zostanie posadzony po przeciwnej stronie jego biurka.

Potem zacznie się farsa, w której obaj będą unikać swojego wzroku, udając, że wcale nie znają się jak łyse konie, że przez te wszystkie lata w Hogwarcie nie powiedzieli sobie jeszcze wszystkiego, że jedyne, co zostało jeszcze do powiedzenia, to: „wybacz mi", kurtuazyjne i taktowne: „wybacz mi", które nic nie znaczy - bo jak zawrzeć siedem lat, tysiące zniewag i tyle samo ostrego pieczenia w szczęce od zbyt długo zaciskanych zębów w zaledwie dwóch słowach, trzech głoskach, ośmiu literach?

Ściska go w żołądku na samą myśl o spojrzeniu mu w oczy. W te czarne, znajome oczy, które tyle razy spoglądały na niego z chłodną irytacją, z głęboką wściekłością, z czystym, nieokiełznanym szałem, ze ściskającym gardło bólem, z ogniem i lodem, i tym, co pomiędzy.

Nie wie, co mu powie, choć wie, co powinien: wie, czego oczekuje od niego cały Departament Przestrzegania Prawa - on, Harry Potter, szef aurorów, zawsze chłodny i nieugięty, i wykonujący swoje obowiązki z nawiązką; spodziewają się, że spojrzy na niego znad papierów, błyszcząc nieugiętą parą zielonych oczu, a potem uśmiechnie się miękko i rozpocznie swoją tyradę: „a więc, panie Snape, nie stawił się pan na zeznania, kiedy ruszyły powojenne procesy, odmówił pan współpracy z ministerstwem, nie złożył pan oficjalnych zeznań dotyczących ciążących na panu oskarżeń, zaszył się pan w ukryciu i postawił się grupie aurorów, odpowiedzialnej za dostarczenie pana do biura, chyba rozumie pan, że nie stawia to pana w korzystnym świetle?". Tak, takie właśnie padłyby słowa, gdyby na miejscu Snape'a siedział ktokolwiek inny; nie zawahałby się ani sekundę, przed wyłożeniem kart na stół widząc po drugiej stronie biurka Malfoya, Rowla albo Scabiora; ale ze Snape'em było inaczej - inaczej, bo wiedział, że kiedy uniesie na niego twarz, te czarne oczy powiedzą mu: „poszedłem za tobą na dno i ty o tym wiesz", „płaciłem za ciebie bez słowa sprzeciwu, płaciłem bólem i zniesławieniem" i: „nie masz prawa żądać ode mnie jeszcze więcej".

Jak miałby mu wytłumaczyć, że takie są procedury, że gdyby to tylko od niego zależało, uciekałby od tej rozmowy całą wieczność, że tak naprawdę jest wiatrem podszyty na myśl, że miałby znaleźć się z nim sam na sam w jednym pokoju?

W głębi duszy miał nadzieję, że jego aurorzy nigdy go nie złapią.

Kiedy przychodzi wiadomość, jest bardziej zdenerwowany, niż tego po sobie oczekiwał; zeskakuje z barierki w szerokie, bezkształtne kałuże rozlewające się po chodnikowych płytach, zastanawiając się, co powiedzieć na powitanie mężczyźnie, z którym tak naprawdę już dawno się pożegnał.


II.

Rozgrywał sobie tą scenę w głowie tysiące razy w przeróżnych scenariuszach. W połowie z nich krzyczeli na siebie już po kilku minutach, w niektórych wyrzucał z siebie cały żal, pozwalając mu rozbić się na terakotowej podłodze sali przesłuchań (śniłem o tobie, śniłem o tobie przez niemal dwa lata, o tym, jak wykrwawiasz się sekunda po sekundzie, aż nie pozostaje w twoim ciele choćby jedna kropla krwi, aż twoja twarz przybiera barwę porcelany, a skóra zapada się na wydatnych kościach), w niektórych zamykał oczy, zbyt przerażony, żeby wydusić cokolwiek przez sinawe usta.

Wolałby raz jeszcze stanąć ze śmiercią twarzą w twarz, niż spojrzeć w jego puste od zbyt wielu gryzących wspomnień oczy.

Zastanawia się, czy nie mógłby oddać tej rozmowy komuś innemu. Głos Snape'a skrzy się w jego czaszce jak łuczywo (zawsze uciekasz, kiedy jest zbyt trudno, prawda, Potter?), a w głębi piersi coś dygocze. Prześladuje go oskarżycielskie, cięte jak osa spojrzenie (zawsze stałem za tobą murem) i zanim wrzuca w kominek garść Proszku Fiuu, która brudzi mu rąbek szaty, musi kilka razy odetchnąć głębiej (tak mi się odwdzięczasz?).

To nie tego boi się usłyszeć najbardziej. Jest coś innego, co sprawia, że trudniej mu zaczerpnąć tchu. Miękki uśmiech, z nutą pokpiwania, przechylenie głowy (znam cię, Potter, jak zły szeląg), łagodność w głosie, brzmiąca jak sygnał ostrzegawczy.

Nie ważne, jak często o tym rozmyślał, nie jest ani trochę przygotowany na to, co następuje. Jego kręgosłup trzyma się prosto, a głowa jest uniesiona i czuje się trochę jak na szczudłach, kiedy przechodzi przez próg Biura Aurorów i posyła wymuszony uśmiech Ivy z recepcji, która - pokazując przy tym wszystkie zęby - informuje go, że ktoś na niego czeka. W sali przesłuchań. Myśli, że jest na to gotowy, ale kiedy idzie w wyznaczonym kierunku i zatrzymuje się, by spojrzeć przez wenecką szybę, czuje się jak ryba wyciągnięta z wody, a jego serce gubi gdzieś swój stały, monotonny rytm.

Jego włosy są trochę dłuższe, niż to zapamiętał, a twarz nie aż tak koścista, jak za czasów wojny. Czarna szata, którą jest owinięty, jest tak samo nienaganna, jak kiedyś (Harry pamięta bladość jego szyi, pamięta ciemne plamy krwi na kołnierzyku, swoje palce panicznie błądzące po pulsującej szaleńczo żyle i skupienie, kiedy w zapamiętaniu szeptał wszystkie znane sobie zaklęcia lecznicze, które swego czasu studiował zawzięcie w zamkowej bibliotece, mówiąc sobie: „nigdy więcej nie zamierzam pozostać bezradny"; do tej pory nie był pewien, które z nich zadziałało). Siedzi na niewygodnym krześle wyprostowany jak struna i przypomina tym nieco manekina witrynowego. Ręce złożył na blacie przed sobą, splatając długie palce, z oczami wlepionymi w ścianę z równą obojętnością, jaką niegdyś prezentował przed Voldemortem, a Harry próbuje sobie wmówić, że to nic nie znaczy.

Stephen z dochodzeniówki wkłada mu w ręce skoroszyt, a Harry kiwa w podziękowaniu głową, starając się udawać, że nie czuje drażliwego bólu gdzieś w okolicach żołądka i po raz tysięczny szuka w głowie słów, którymi byłby w stanie cokolwiek wyjaśnić.

Serce szarpie się pod mostkiem, jakby pragnęło uciec.

Nie może tego dłużej odwlekać. Oddycha głębiej i oczyszcza umysł, pozwalając, by znajoma mgiełka chłodnawej magii uspokoiła jego galopujące myśli. A potem kładzie dłoń na zimnej pod jego palcami klamce i tłumi dreszcze, których fala uprasza się o spłynięcie w dół jego kręgosłupa.


III.

— Strzeliłeś sobie w kolano tym nagłym zniknięciem, ponieważ nikt z czystym sumieniem nie zapada się ot tak pod ziemię.

Rzuca skoroszyt na blat przed sobą i siada naprzeciw Snape'a, wciąż niegotowy unieść na niego wzrok; opierając się łokciem o podłokietnik swojego fotela, przykłada palce do skroni, marząc o tym, aby znaleźć się milion mil stąd. Wpijając oczy w opasłą teczkę, wyciąga rękę i stuka palcem wskazującym w płócienną okładkę.

— Tyle na ciebie znaleźli — mówi, dziękując Merlinowi, że jego głos nie zdradza, jak bardzo zdrętwiałe są jego wargi — i nie będę nawet udawał, że wszystko to przeczytałem.

Bierze głęboki oddech - jak przed skokiem na głęboką wodę - i spogląda mu w twarz. Jego czarne oczy są tak bardzo znajome, że przez chwilę niewidzialny kołek zatyka mu gardło; patrzą na niego z dziwnym otumanieniem, zupełnie, jakby jego były profesor nie został poinformowany o tym, kto właściwie będzie go przesłuchiwał.

— Nie jestem wszechmogący — oddycha Harry, powstrzymując się od oblizania nagle zaschniętych warg. — Mogę krzyczeć ile tchu, że nie jesteś zbrodniarzem wojennym, ale musisz wreszcie przełamać tę zaporę milczenia, bo to twoje zeznania liczą się najbardziej.

Snape patrzy na niego, jakby był zwidem, duchem, majakiem. Serce Harry'ego łupie o mostek, wystukując nierówny rytm (łup, łup, łup); oczy Snape'a, mimo sieci okalających je, głębokich zmarszczek, są tak samo ciemne, jakimi je zapamiętał.

— Przeszłość nigdy nie śpi, wiesz? — mówi Harry i znów pociera palcami skronie.

Sądził, że nie będzie umiał wydobyć głosu z gardła, sądził, że skompromituje się przed Snape'em jak nieelokwentny idiota, ale teraz, kiedy już tu jest, słowa wypływają przez jego usta, jakby ktoś odkręcił kurek, który z trudem daje się zakręcić z powrotem. I choć przetwarzając sobie w głowie to spotkanie, był pewien, że to Snape szturchnie go swoim szyderstwem (będziemy milczeć tak do usranej śmierci, Potter, czy zamierzasz mi jednak rozjaśnić, co ja tu robię?), teraz kiedy siedzą naprzeciw siebie, to Snape wpatruje się w jego twarz z lekko uchylonymi wargami, błądząc spojrzeniem po jej rysach, jakby wyłapywał zmiany.

— Wydawało mi się, panie Potter — odzywa się wreszcie Snape i Harry nie potrafi ukryć wzdrygnięcia (pamięta ten głos, aksamitny i melodyjny, czasami mówił do niego we śnie, czasami ścierał się, chropowaty i mętny, desperacko charcząc: „weź... to... weź... to...") — że zadbałem o wszystko, aby nie zostać odkrytym. Co mnie... zdemaskowało?

Merlinie, Harry naprawdę nie sądził, że to będzie takie trudne.

Przesuwa dłonią po przetartej okładce skoroszytu, a czarne oczy ześlizgują się w dół i śledzą powolny ruch jego palców. Harry zatrzymuje rękę, a serce podchodzi mu pod gardło, kiedy jego palce drżą konwulsyjnie w odpowiedzi na to spojrzenie. Zdejmuje ręce ze stołu, składając obie dłonie na kolanach.

Oczyszcza gardło i ma cichą nadzieję, że robi to wystarczająco dyskretnie. Zastanawia się, czy nie powinien zignorować pytania Snape'a.

— Wiele pomniejszych sygnałów, które porozrzucałeś po sobie jak okruszki — odpowiada, przekrzywiając głowę. — Twoja nowa tożsamość, chociażby. Samuel Smith? Zaskakująco rozpoznawalne inicjały, że tak się wyrażę. Zawód? Warzyciel eliksirów leczniczych dla Świętego Kentigerna. Niebywałe. A chociaż przeprowadziłeś się aż do Toskanii, nie kłopotałeś się przyrządzaniem Eliksiru Wielosokowego. Moi aurorzy doszli do ciebie... jak to mówią? Po nitce do kłębka.

— Cóż — wzdycha Snape, ku lekkiej konsternacji Harry'ego nie ganiąc go za to bezpretensjonalne zwracanie się do niego na: „ty" — bardzo im się to chwali — odwraca wzrok. — Czy jestem zatrzymany?

Harry ma ochotę zamknąć oczy i przyłożyć czoło do chłodnego blatu, ma ochotę wyciągnąć rękę i zacisnąć ją mocno na bladej dłoni Snape'a tylko po to, żeby upewnić się, że on naprawdę tu jest, cały, zdrowy, żywy. Chce zadać mu tysiące pytań, na które wciąż nie potrafi znaleźć odpowiedzi i powiedzieć mu o smaku jego wspomnień w swoich ustach, o krzyku wciskanym w przygryzane do czerwoności dłonie, o szoku, kiedy zniknął z Grimmauld Place, do którego kazał Stworkowi go przenieść, kiedy udało mu się wyregulować już jego funkcje życiowe. Chce mu powiedzieć, że owszem - jest zatrzymany - i oczekuje się od niego wyjaśnień, umotywowań, spowiedzi, ale nie robi żadnej z tych rzeczy.

— Nie — mówi zamiast tego i milknie na moment, gdy Snape unosi na niego wzrok, o którym nie potrafi zapomnieć, o którym śnił tysiące razy, który ostatni raz widział zaledwie tydzień temu - głęboko w swoich snach, których pragnie i których nienawidzi, których wolałby nigdy nie śnić. — Ja... po prostu... — nagle jąka się jak głupiec i urywa, zamykając oczy i wciągając głęboko powietrze przez nos. — Chciałbym, żebyś mi wszystko wyjaśnił. Chciałbym, żebyś powiedział mi prawdę.

Tyle pytań, które dają mu się we znaki, kołacze się pod jego czaszką. Dlaczego uciekłeś? Dlaczego pozostawiłeś mnie w niepewności?

Czy nie wiedziałeś, że w chwili, w której znikniesz, poruszę niebo i ziemię, żeby cię odnaleźć? Że nie robi się czegoś takiego - że nie ucieka się chwilę po tym, jak uratowano ci życie?

— Nie mam już nic do powiedzenia — oznajmia Snape bezbarwnym tonem, odgarniając na bok wpadające mu na powieki włosy.

Harry schyla głowę; serce drży w jego piersi jak przemarznięty słowik.

— Nie miej złudzeń — mówi, wstając i ruszając w stronę drzwi — wypuszczamy cię tylko dlatego, że ja tu dowodzę.


IV.

Widzi go w mdłym świetle mugolskiej latarni, której żarówka syczy i migocze, jakby dobiegała do swego okresu gwarancji - czarna sylwetka rzucająca drżący cień na chodnikowe płyty - kiedy późnym wieczorem wychodzi w Ministerstwa Magii, postanawiając zaczerpnąć świeżego powietrza. Zatrzymuje się i unosi wyżej głowę; sylwetka porusza się i cofa w cień, trochę - zdaje się - w pośpiechu, jakby on wcale nie chciał być dostrzeżony.

I Harry, przez jedną sekundę, boi się - naprawdę się boi - że Snape po raz kolejny pozostawi go bez odpowiedzi, znikając gdzieś, gdzie nie sięgają jego oczy.

Zanim zdąży mu uciec, Harry aportuje się u jego boku i chwyta go za nadgarstek, i przez chwilę ma ochotę już nigdy go nie puszczać. Ściska go w swoich palcach, mocno, trochę za mocno, a czarne oczy spoglądają na niego zza kurtyny czarnych, lejących się na ramiona włosów; czuje migotanie jego pulsu pod opuszkami. Mocniej zaciska palce na nadgarstku. Jakieś mgliste przeświadczenie podpowiada mu, że zostawi na jego bladej skórze sinawe, żółto-fioletowe ślady, ale Snape nie stara się wyrwać, wykręcić, oswobodzić z jego uścisku, więc nie puszcza.

— Dlaczego jeszcze tu jesteś? — pyta, ale Snape nie odpowiada. Wiatr targa ich pelerynami, plącząc ich rąbki, jakby te były kłębowiskiem wijących się żmij.

Harry nie wypuszcza jego nadgarstka z dłoni i przez myśl mu przebiega: „stał tu, czekał na deszczu pod gmachem". Ta myśl jest nagła i elektryzująca, jakby przeskoczyła przez sploty jego umysłu jak elektron opuszczający swoją powłokę. Snape przekrzywia głowę, czarne oczy skaczą po jego twarzy; Harry puszcza jego nadgarstek, jakby się nim oparzył - jest zbyt ciepły pod jego palcami, zbyt prawdziwy, żeby utrzymać go w dłoni.

Snape nachyla się nad jego uchem. Wiatr przycicha, a Harry wstrzymuje oddech.

— Tylko ty jesteś na tyle arogancki, Potter, żeby ściągnąć mnie tu z Włoch — słyszy jego głos bardzo wyraźnie, jakby wiatr wcale nie zdmuchiwał słów z jego ust — a potem pytać, co jeszcze tu robię.

Harry zaciska usta i przez chwilę stara się powstrzymać słowa, ale kwaśne prychnięcie samo ciśnie mu się na język:

— Przynajmniej nie mam aż tyle czelności, aby przelać na kogoś całe swoje życie, a potem zniknąć na kilka lat.

Jego skóra piecze w miejscu tuż za uchem, o który obija się oddech Snape'a. Jest gorący, palący, Harry z trudem powstrzymuje się od wzdrygnięcia.

— Czy to właśnie zrobiłem? — pyta Snape, odchylając się, aby spojrzeć mu w oczy. — Przelałem swoje życie na ciebie?

Cień, który jego nos rzuca na kość policzkową, wygląda jak plama. Harry'ego kusi, aby unieść dłoń i zetrzeć ją z jego twarzy.

Ma ochotę szarpnąć jego beznadziejnie wysokim kołnierzem i powiedzieć mu: „nie masz pojęcia, ile razy oglądałem się za siebie, mając nadzieję, że wrócisz pewnego dnia".

Severus Snape patrzy na niego inaczej niż kiedyś (tak, tak, zdecydowanie inaczej, to nie jest ten sam ostry refleks, który pamięta), ale Harry jeszcze nie potrafi powiedzieć, co takiego zmieniło się w tym spojrzeniu - to niewielka nuta, która teraz jest, a której nigdy wcześniej nie widział, zaledwie pobłysk jak powidoki, które zostają na powiece po zbyt natrętnym patrzeniu w słońce.

Snape nie wie, że zajmuje specjalny, wyizolowany segment w umyśle Harry'ego, segment, którego nie narusza nikt inny, Snape nie wie, że Harry przesuwa granice tego segmentu, macza w nim palce i oddycha głęboko, wdycha ten jedyny, specyficzny zapach: coś jak pomieszanie ciężkich oparów z eliksirów, suchego pergaminu i atramentu, ale nie do końca. Snape nie wie, że Harry wzdryga się, kiedy to robi - wzdryga się, ale i tak zawsze tam sięga: w późne wieczory, w samotności, w odosobnieniu.

Harry patrzy na jego ziemistą twarz, która jest tak żywa, która znajduje się tak blisko, na wyciągnięcie palców i zastanawia się, czy ujrzałby zniesmaczony, paskudny grymas przecinający jego twarz, gdyby przyznał mu bez pardonu: „śnisz mi się czasem".

Snape przekrzywia głowę jak zaciekawiony kociak - jakby to usłyszał - ale nie ucieka.


V.

Nie jest pewien, jak to się stało - nie zostało wypowiedziane ani jedno słowo, które miałoby poprzedzić bieg wydarzeń - ale po chwili idą razem ulicą, ramię przy ramieniu. I Harry czuje się tak, jakby wokół Snape'a promieniała jakaś niewidzialna aura, która nie pozwala mu myśleć logicznie.

Mimo że wieczór jest rześki, powietrze wydaje się dziwnie duszące.

Uderzenia ich cichych kroków dzwonią Harry'emu w uszach jak werble. Słyszy szelest szat sunących po wybrakowanym, kruszącym się bruku i modli się, żeby nie zaczepić czubkiem buta o którąś z nierówności i nie zrobić z siebie pierwszorzędnego głupka.

Jest tyle rzeczy, o które chciałby zapytać, ale boi się, że Snape mu ucieknie po usłyszeniu pierwszego z pytań, że deportuje się, rozmyje jak akwarela w wodzie, jak sen na źrenicy.

Snape sięga do kieszeni szaty i wyjmuje z niej paczkę mugolskich papierosów. Harry unosi brwi, przyglądając się, jak chudy kciuk podważa tekturowe wieko, a wąska dłoń podsuwa mu zapraszająco pudełko. Zaprzecza ruchem głowy i marszczy nos, gdy długie, zabarwione na koniuszkach żółtym odcieniem palce wygrzebują z paczki jednego papierosa i przytykają go do swoich ust.

— Nie wiedziałem, że palisz — mruczy - bardziej do siebie, niż do Snape'a - Harry, kiedy złoty błysk płomienia balansuje na czubku wąskiej różdżki Mistrza Eliksirów.

Snape zaciąga się głęboko, gasi płomień, chowa różdżkę do kieszeni szaty i wyciąga papierosa z ust, wydmuchując powoli nosem kłęby dymu.

— Wielu rzeczy o mnie nie wiesz, Potter.

Snape ponownie się zaciąga i spogląda na niego znad czerwonego żaru.

— Nie będziesz miał żadnych nieprzyjemności z powodu tego, że ot tak pozwoliłeś mi wyjść z ministerstwa? — pstryka palcami Snape; dym przecieka przez jego zęby jak srebrne nitki wspomnień tak dawno, dawno temu.

— To ja jestem tam szefem — przekrzywia głowę Harry — chciałbym ci przypomnieć.

Snape wzrusza ramionami.

— Zawsze jest jakaś góra — mruczy pod nosem, kierując swe oczy na gromadzący się na końcówce popiół. — Jakaś głębsza hierarchia.

Harry sięga do jego dłoni, przeciąga opuszkami po jego palcach i wyjmuje spomiędzy nich papierosa, i Snape marszczy na niego brwi, jakby był niemal pewien, że ten niebawem skończy w studzience kanalizacyjnej bądź pod czarną, grubą podeszwą ze smoczej skóry. Harry nie planuje jednak nic podobnego; przystawia sobie jego papierosa do ust i mruży oczy. Pod wargami czuje lekko wilgotny filtr.

Jedna brew Snape'a wygina się w łuk.

— A cóż to takiego? — pyta Snape i brzmi, jakby się z nim droczył. — Wybawca Czarodziejskiego Świata nie powinien być tak zdegenerowany, żeby zaciągać się tym mugolskim świństwem.

— Naprawdę? — unosi na niego wzrok, pozwalając czarnym oczom błądzić po nierównościach swojej twarzy. — I czego jeszcze nie powinien robić Wybawca Czarodziejskiego Świata? — przechyla głowę.

Nie doczekuje się odpowiedzi.


VI.

Mijają rząd starych kamienic. Harry wyciąga rękę i wodzi palcami po chropowatej, pomazanej wyblakłym graffiti ścianie.

— Opowiedz mi o wszystkim — nienawidzi proszącej nuty, która stoi za jego słowami, ale nie odpuszcza. — O wszystkim, co się działo po tym, jak zniknąłeś z Kwatery Głównej.

Pod opuszkami czuje łuszczącą się, odpadającą farbę, przyczepiającą się do jego paznokci.

Snape przystaje pod szerokim drzewem, którego liście szumią cicho na chłodnym wietrze i posyła Harry'emu długie spojrzenie.

— Zmieniłeś ulicę w salę przesłuchań? — pyta nie bez szyderstwa, ale brzmi, jakby stwierdzał fakt.

Harry oddycha głębiej, starając się zachować logiczne myślenie. Opuszcza rękę wzdłuż ciała.

— Słuchaj, ja nie pokazywałem nikomu tych wspomnień, rozumiesz? — unosi na Snape'a wzrok, krzywiąc się lekko, gdy ten marszczy na niego czoło. — Jedyne, co istnieje, to słowo przeciwko słowu. Jeśli nie chcesz ściągać na siebie niepotrzebnych kłopotów, powinieneś złożyć zeznanie, które będzie udokumentowane na piśmie. Najlepiej pod Veritaserum.

Snape patrzy przed siebie na obskurny, metalowy plac zabaw i piaskownicę zarośniętą postrzępionymi chwastami. Milczy.

— Jeśli nie potrafisz o tym mówić — wzdycha Harry — nigdy nie oczyścisz się z zarzutów.

— Gdybyś mnie nie szukał... — mruczy Snape, nie patrząc w jego stronę, a Harry czuje lawinę chłodnego rozdrażnienia przemykającą mu wzdłuż szyi.

— Gdybym cię nie szukał — przerywa, mrużąc nie bez frustracji oczy — prędzej czy później znalazłby cię Kingsley. A on by się z tobą nie patyczkował, tylko od razu uznał za winnego. Przykro mi to mówić, ale zabiłeś Albusa Dumbledore'a, z jego błogosławieństwem czy bez - to niewielka różnica, jeśli nie poczynisz żadnych kroków, żeby jak najszybciej przedstawić swoją sytuację w korzystnym dla ciebie świetle.

Snape przysiada na krzywej ławce i odchyla głowę do tyłu, spoglądając w usiane gwiazdami niebo. Jego twarz wydaje się zastygła jak gipsowy odlew pośmiertny i przez moment wygląda tak, jakby nic, co mówi Harry, nie miało dla niego znaczenia. Harry staje nad nim, kręcąc głową, zastanawiając się, czy Snape bierze choć trochę na poważnie to, co stara się mu przekazać. Czy choć w najmniejszym stopniu docenia to, że próbuje podać mu pomocną dłoń, zanim pożrą go reporterskie hieny i głos opinii publicznej? Harry nie rozumie obojętności na jego twarzy - ma ochotę ją z niej zedrzeć, obskubać, powiew irytacji trąca jego układem nerwowym, kiedy patrzy na tego człowieka, który sprawia wrażenie, jakby był z kamienia. Ma ochotę nim potrząsnąć, uderzyć go w twarz, aby uzyskać w końcu jakąś reakcję, ale zamiast tego zamyka oczy i liczy w myślach do pięciu.

Kiedy uchyla powieki, stwierdza, że Snape przygląda mu się spod długich rzęs rzucających drżące cienie na jego policzki. Harry przeskakuje spojrzeniem pomiędzy tymi czarnymi, pustymi jak wyschnięte studnie oczami i pochyla się nad nim, zapierając się dłońmi o oparcie ławki, zamykając Snape'a w prowizorycznym potrzasku.

— Dlaczego uciekłeś? — pyta Harry, nie potrafiąc dłużej hamować słów, przepełniony zepsutymi myślami, które kotłują mu się po głowie, nie dając o sobie zapomnieć. — Do tej Toskanii. Bez żadnego słowa — kręci głową; coś ciężkiego pulsuje mu w skroni, jakby jego czaszkę drążył od środka młot pneumatyczny. — Wykurowałem cię, odratowałem, zadbałem o ciebie, a wystarczyło, żebym wyszedł na kilka godzin na jakąś durną galę wręczania orderów Merlina, abyś rozpłynął się w powietrzu.

Snape nie porusza się, siedzi i patrzy na niego, a żyła na jego skroni pulsuje dziko. Harry wciąż się nad nim pochyla, zaciska mocno dłonie na krawędzi oparcia i czuje, jak ostry kant wbija mu się w skórę. Wie, że przez chwilę będzie nosił ślady na dłoniach, przeciągłe, czerwone linie, nachodzące jedna na drugą, tworzące płytkie żłobienia, wie, że znikną po kilku dniach, zamazane upływającym czasem; zagryza wargę i jeszcze mocniej przyciska dłonie do krawędzi oparcia tej starej, obdartej ławki - chce, aby po tym spotkaniu pozostał mu trwały ślad, chce, aby wrył się w niego, zanim spoglądający mu z pewną niezidentyfikowaną nutą na źrenicy człowiek ponownie zapadnie się pod ziemię, znikając z jego życia.

— Nie jestem ci nic winien. — Szept Snape'a obija się o jego twarz, o jego nos i policzki; Harry zamyka oczy; głowa ciąży mu jak głaz - ten sam, który tłucze mu się pod mostkiem - ugina wadzący mu kark, a jego czoło zawadza o wydatny nos jego dawnego profesora, ale się nie wycofuje. Ma poniekąd abstrakcyjne wrażenie, że coś drąży dziurę w jego piersi i bardziej, niż kiedykolwiek pragnie, aby jego uczucia rozpłynęły się w powietrzu, przerzedziły i zanikły. Czuje stary, znajomy ucisk na dnie gardła i przełyka, starając się go pozbyć.

— Nie — przyznaje, mając uciążliwą świadomość, że to kapryśne uczucie pulsujące mu pod skórą wyczynia z rysami jego twarzy, co mu się żywnie podoba; prostuje się, gdy stwierdza, że jeszcze chwila, a udusi się tym uderzającym, charakterystycznym zapachem składników do eliksirów, który przykleił się do Snape'a jak plaster na otarcia — nie jesteś. — Ucieka twarzą w inną stronę, zanim pozwoli sobie na uchylenie powiek. Poprawia zsuwające mu się z nosa okulary i przeciera cienie pod oczami, które widuje czasami w gładkiej tafli lustra.

Kiedy słyszy ciche westchnienie i czuje gładki dotyk palców na swojej dłoni, ma wrażenie, że jego żołądek zbija się w jedną, twardą masę; wstrzymuje powietrze. Skóra piecze w miejscach, po których przesuwają się opuszki Snape'a.

Snape ujmuje jego - lekko drżącą - dłoń w swoje dłonie i nie puszcza.


VII.

Bar lekko podupada. Jest cichy, obskurny i śmierdzący przefermentowanym alkoholem. Siedzą przy okrągłym, ciasnym stoliku, splamionym upływem czasu pod zaparowanym oknem, za którym rozciąga się widok na stare, przerdzewiałe tory kolejowe, które już dawno wyszły z użytku i obrosły chwastem. Na parapecie stoją uschnięte aloesy o oliwkowo-szarych liściach a w kącie okna plącze się srebrna pajęczyna, wyglądająca jak kłębki skudłaconych nici. Zużyty głośnik wepchnięty w ciemny kąt sali wypluwa jakieś dźwięki, które ciężko nawet nazwać muzyką.

Harry upija łyk paskudnej kawy, krzywi się i odstawia filiżankę na wyszczerbiony spodek.

— Wyjechałem — wypluwa cicho Snape i brzmi, jakby mówił: „uciekłem" — bo byłem pewien, że wepchniesz mnie do Azkabanu, kiedy tylko odzyskam siły.

Harry nie wie, czego się spodziewał, ale na pewno nie tego i przez chwilę czuje się tak, jakby został solidnie spoliczkowany. Patrzy na Snape'a, na jego duży nos, na głębokie zmarszczki, na pasma oleiście czarnych włosów spadających na kościste ramiona, niedowierzając, a on kręci się niepewnie pod jego spojrzeniem jak dziecko przyłapane na rozbiciu wazonu.

Podejrzewa, że po takim oświadczeniu nie uda mu się sformułować żadnego sensownego zdania, ale pomimo suchości, która nagle pochwyciła jego gardło i usta, pomimo gwałtownego, fantomowego bólu w bliźnie, udaje mu się wypchnąć przez suchy język:

— Snape, na litość Merlina, co ty w ogóle mówisz?

Jego były profesor ponownie kręci się na rozchwianym krześle, którego nóżki postukują w lepką od brudu podłogę. Harry czuje, jak serce kruszeje w jego piersi z każdym kolejnym, silnym uderzeniem o klatkę piersiową, jakby odłamywało się kawałek po kawałku, milimetr po milimetrze, zamieniając w proszek, w pył, w popiół.

— Byłem Śmierciożercą — mówi tak ostro, jakby chciał się od niego odgrodzić trwałym murem, ale na jego szczęce wykwitają różowawe jak maliny plamy — wydałem twoich rodziców Czarnemu Panu, zabiłem Albusa Dumbledore'a. Nie spodziewałem się, że potrzeba więcej, abyś mnie potępił.

Harry patrzy na niego, mając wrażenie, że drętwieje mu skóra twarzy i przez moment nie może zaczerpnąć tchu.

Snape przełyka, jakby piekło go gardło i błądzi spojrzeniem o obdartych, żółciejących tapetach, po drobnych stolikach, po odrapanych krzesłach - spogląda wszędzie, byle nie na Harry'ego.

— Albo... — dopowiada; jego głos jest suchy jak wiór, ale jego powieki wachlują powietrze, jakby coś mu wpadło do oka — albo, że od razu oddasz mnie w ręce dementorów i... — urywa i zaciska wargi w cienką linię, a te bieleją jak u topielca wyciągniętego z dna jeziora. Jego grdyka podskakuje, gdy przełyka ślinę.

Mdłości chwytają Harry'ego jak potwory z jego koszmarów i przez chwilę musi odetchnąć głęboko przez usta, zaciągając się zatęchłym, barowym powietrzem.

— Uważasz, że ktoś — odzywa się cierpko Harry, a czarne oczy w końcu spoczywają na jego twarzy — kogo boginem jest cholerny dementor — oblizuje zaschnięte usta — ot tak rzuciłby drugiego człowieka na jego pastwę?

Snape przekrzywia głowę, a w jego oczach coś migocze, coś na kształt frasunku; mięsień nad górną wargą drga i zamiera, a Harry gniecie nerwowo skrawek swojej peleryny w lekko wilgotnej dłoni. Czarne oczy przyglądają mu się, jakby Snape słyszał pod jego słowami znacznie więcej, niż one wyraziły.

— Nie wiedziałem — mówi powoli, zdając się ważyć słowa na języku — że twoim boginem jest... — urywa i marszczy nos, wodząc spojrzeniem po jego powiekach, po jego kościach policzkowych, po jego szyi, a Harry śmieje się nerwowo, co brzmi, jakby płakał i owija palce wokół stygnącej filiżanki.

— To dziwne, że nie wiedziałeś — mruczy Harry, gryząc niespokojnie dolną wargę — wydawało mi się...

Zasysa prawą stronę wargi i błądzi spojrzeniem po szczelinach, które tworzy sieć zarysowań na szarzejącym suficie. Kiedy nagły błysk dotyku przeszywa jego dłoń, Harry omal nie rozlewa nędznej lury, kołyszącej się w jego filiżance; miękkość chudych palców, które zaciskają się na wierzchu jego dłoni, zdaje się przenikać w jego skórę, jakby chłonęły ją kości, chrząstki, ścięgna i Harry przez jedną sekundę traci czucie w palcach.

— Że co, Potter? — marszczy na niego chude brwi Snape. — Że jestem wszechwiedzący? — prycha.

Ma ochotę zapaść się pod ziemię, kiedy zdaje sobie sprawę z tego, że mięśnie jego dłoni drżą pod opuszkami palców Snape'a jak wprawione w rezonans.

— Mhm — mamrocze — coś w ten deseń.

I kiedy Snape zaczyna się śmiać - cicho, głęboko, szczerze - Harry'emu, któremu miękną kolana, przemyka przez myśl, że (ty niemożliwy, niemożliwy, niemożliwy wariacie) przepadł bezpowrotnie.


VIII.

Nie do końca pamięta moment, w którym dostrzegł, że Snape także mu się przygląda; że kontempluje zarysowanie jego blizny na czole, przesuwając opuszką palca po ściance filiżanki na kształt błyskawicy, że przeciąga spojrzeniem po płytkich zmarszczkach, które wykwitają promieniście przy kącikach jego oczu, że zerka na jego przytknięte do skraju filiżanki usta, wodząc - raczej bezwiednie - palcem po swoich wargach.

Siedzi tak blisko niego, przy tym wąskim, okrągłym stoliku i przygląda mu się, jakby Harry był czymś skomplikowanym, jakby na skórze wypisane miał szyfry albo numerologiczne równania, których nie jest w stanie objąć rozumem.

I kiedy podstarzała barmanka podchodzi do nich, kołysząc pulchnymi biodrami i uśmiecha się sztucznym, przesłodzonym uśmiechem, pytając: „Może zapalić wam świeczkę, kochaneczki?", wymachując im przed nosami zapalniczką, Snape sztyletuje ją wzrokiem i purpurowieje, a Harry rozciąga usta w drobnym uśmiechu, kiwa głową i wyciąga rękę ponad lepiącym się blatem.

Barmanka podpala knot świecy, Harry muska knykciami pomarszczoną, obsianą zmarszczkami skroń, a Snape zastyga w bezruchu jak spetryfikowany. I Harry uznaje to za małe, ciche zwycięstwo, kiedy ten nie odtrąca jego dłoni, a odszukuje wzrokiem jego oczy, starając się ukryć tkliwość za wygięciem cienkich warg, co nie wychodzi mu tak krzywo, jak zazwyczaj.


IX.

— Założyłem plantacje — opowiada mu Snape, a Harry jedynie patrzy na niego, na jego poruszające się usta, lekko przymknięte oczy, własne palce kreślące ścieżki po jego twarzy. — Posadziłem winorośl i oliwki. Otrzymałem koncesję na uprawę białego ryżu.

Harry wyobraża sobie Snape'a w kapeluszu z szerokim rondem, przechadzającego się w koszulce z krótkimi rękawami po polach uprawnych i unosi kąciki ust, oddychając głębiej.

— Uzbierałem na to wszystko, dostarczając eliksiry do ichniejszej, magicznej placówki medycznej — oddycha Snape, spoglądając gdzieś na pełną smug i zarysowań ścianę ponad jego ramieniem. — Czułem się... dobrze — zerka na niego. — Nie było tam żadnych potężnych czarodziejów, którym trzeba usługiwać.

Drżący płomień świecy odbija się w jego czarnych oczach; Harry obserwuje szlaki, które kreśli ten pobłysk na jego tęczówkach. Obcy ludzie ślizgają się po ulicach jak cienie, jakby noc wołała ich w swoje objęcia - przechodzą ponad starymi torami kolejowymi, rozglądając się na boki, jakby oczekiwali widmowego pociągu, sunącego po urywających się w gąszczu zarośli, zardzewiałych szynach.

— Wieczorami czytałem książki, których nigdy nie miałem przeczytać — wzrusza ramionami, jakby strząsał niewidoczny dla oczu puch z ramion — i piłem wina, które sam przyrządziłem.

Milknie i podnosi dłoń do twarzy, ujmując palce Harry'ego, badające gładką skórę jego podbródka. Nie odtrąca ich od siebie, tylko przesuwa kciukiem po miękkich opuszkach i poobgryzanych od zbyt długich sytuacji stresowych paznokciach. Harry przygląda się temu, a ślina, którą przełyka, nie chce spłynąć w dół jego gardła.

— Miałeś kogoś? — pyta, zanim ugryzie się w język, a Snape przeskakuje spojrzeniem pomiędzy jego oczami.

— Nie na stałe — wyciąga dłoń po filiżankę i spogląda w jej puste dno. Korpulentna barmanka chyba podpatruje ten ruch, bo po chwili stoi nad nimi z notatnikiem i pokazuje żółte, wykrzywione zęby.

Snape zerka na nią niechętnie, jakby była robakiem, który przysiadł na blacie.

— Podać wam coś jeszcze? — uśmiecha się szeroko i mlaska pulchnymi wargami, a Snape krzywi się, jakby połknął cytrynę.

— Dwie szklanki wody, poprosimy — odpowiada na uśmiech Harry, a kobieta zamyka niewielki notatnik, niczego w nim nie zapisując, mamrocze coś do siebie pod nosem i odchodzi w stronę lady.

Czarne oczy wodzą za nią wzrokiem, kiedy krząta się za barem, przebierając w butelkach ciasno porozstawianych na wąskich półkach.

— To były raczej... — waha się Snape, wciąż śledząc poczynania obsługującej ich kobiety, jakby upewniał się, że nie doleje im do szklanek niczego ponad wodę; Harry powstrzymuje chęć, by westchnąć na to ze zrezygnowaniem — raczej przelotne romanse — dopowiada, a potem marszczy nos i kręci głową, zanim kieruje swoje niemożliwie czarne oczy na Harry'ego, który chłonie każdy jego gest, który utrwala w pamięci każde słowo. — Chociaż nie — mruczy pod nosem, patrząc na niego, jakby się nad czymś zastanawiał. — To właściwie był tylko okazyjny seks z obcymi facetami.

Harry przez moment zapomina, jak należy oddychać i wie, że uchyla lekko wargi i mruży oczy, kiedy w jego umyśle zapala się wątłe, rozmyte światełko, którego nie potrafi poddać dokładnej interpretacji. Jego serce uderza raz, bardzo mocno, w jego mostek, jakby kazało mu się zastanowić nad tym, dlaczego Snape w ogóle udzielił mu odpowiedzi i dlaczego zabrzmiała ona tak, a nie inaczej.

W ustach ma sucho. Naprawdę potrzebuje tej wody.


X.

Harry nie wie, jak to się dzieje, ale kupują dwie butelki mętnej alpagi i siadają na szczeblach drabinek na pustym, przykrytym nocą placu zabaw. Ściskając szyjkę chłodnej butelki, Harry odchyla głowę do tyłu i patrzy w gwiazdy.

— Ściągnąłbym cię na powrót do Anglii, nawet gdybym miał przeszukać cały kosmos, wiesz? — mruczy; wino przyjemnie szumi mu w głowie, a szkło jest lekko śliskie pod jego palcami.

Snape odbiera mu butelkę i pociąga zdrowy łyk alkoholu. Kilka kropel ucieka z kącika jego ust, a Harry'ego kusi, aby wyciągnąć dłoń i zetrzeć je z jego brody, ale tego nie robi. Zamiast tego przełyka ślinę, śledząc, jak bordowe krople wsiąkają w wysoki kołnierzyk. Harry zastanawia się, jak wiele blizn znajduje za nim swoją kryjówkę. Grdyka Snape'a podskakuje, kiedy przełyka, a Harry mruży oczy, uśmiechając się pod nosem, mając ochotę przytknąć palce do tej długiej szyi.

— Byłeś moim wiecznym wyrzutem sumienia — przyznaje Harry, mówiąc to chyba tylko dlatego, że jest noc, że są sami i że lekko się wstawił.

— Ja twoim, Potter? — prycha Snape'a, podając mu butelkę, ale kiedy Harry chce ją od niego przyjąć, przytrzymuje ją i nie puszcza.

Harry unosi wzrok na jego duże, czarne oczy i widzi w nich odbicie gwiazd. Przez myśl mu przemyka, że Snape ma Amortencję ukrytą w oczach, Amortencję, która promieniuje na niego swoimi oparami, mieszając mu w głowie i wyostrzając zmysły przytłumione alkoholem.

Z jego chudych, lekko kościstych palców kapią krople wina, kiedy wyciąga dłoń i wygładza roztrzepane wiatrem włosy Harry'ego; serce łomocze tak, jakby chciało wyskoczyć z jego piersi i Harry przyłapuje się na tym, że przygląda się wąskim wargom, które poruszają się niespiesznie. Musi wysilić szare komórki, aby dotarły do niego wypowiadane słowa.

— To nie do końca tak, że nie mogłem uciec, kiedy już po mnie przyszli — oddycha powoli Snape i przechyla głowę, jakby zastanawiał się nad własnymi słowami; jego palce to zaplątują, to odplątują kosmyk jego włosów. — Być może dałem się złapać.

Myśli, że jeśli te długie, zgrabne palce lada moment nie przestaną bawić się jego włosami, to nie ręczy, że zdoła przytrzymać ręce przy sobie.

Snape mruga i przygląda się swoim palcom, bawiącym się włosami Harry'ego, jakby te nie należały do niego; a potem cofa dłoń, czym zasługuje sobie na lekkie, smętne westchnienie pełne nagany. Ignoruje je i rozgląda się po ciemnym placu zabaw, a Harry przystawia butelkę do ust, obserwując ostry profil jego twarzy.

— Dziwne — mamrocze Snape, przechylając głowę, a Harry dostrzega jedną dziurkę z kolekcji blizn na śniadej skórze jego szyi, do której ma ochotę przyłożyć opuszek palca — że nie ma tu jakiejś chuliganerii.

Harry mruczy w odpowiedzi i wyobraża sobie smak ust, zabarwionych winem. Wargi i język Snape'a mają teraz zbliżony kolor - mapa ciemnego bordo poznaczona plamkami jaśniejszej czerwieni. Mógłby uwięzić jego twarz w sztywnych, drewnianych ramach i powiesić na swojej ścianie naprzeciw łóżka.

Snape wzdycha i kiwa głową, jakby postanowił coś sam przed sobą, a potem podwija lewy rękaw peleryny, za słowami:

— Coś ci pokażę.

Harry otwiera usta, aby odpowiedzieć, ale nie znajduje najmniejszych słów, kiedy śledzi, jak długie palce Snape'a spokojnie podciągają równie czarny rękaw szaty, na którą ma narzuconą pelerynę. Oblizuje nagle zaschnięte usta.

Kiedy jego oczy zatrzymują się na nieskazitelnie białej skórze, na krótką chwilę wstrzymuje powietrze, mając wrażenie, że coś w nim samym trzaska głośno i rozsypuje się na drobne drzazgi. W gardle go ściska. Usta drżą, kiedy wyciąga palce i przeciąga nimi po miejscu, w którym powinien być Mroczny Znak.

Snape wzdryga się na ten dotyk, a Harry - z sercem stojącym mu jak kołek w gardle - unosi na niego wzrok, wiedząc, doskonale wiedząc, że wszystko, co przez ten cały czas zatrzymywał w sobie, wylewa się z niego jak z przewróconej szklanki. I nie potrafi już się dłużej powstrzymywać. Chwyta w garść oleiście czarne włosy Snape, zanurza w nich palce, dłoń, i nakrywa wargi Snape'a swoimi.

Jego język smakuje winem.


XI.

Chwyta Snape'a za rękę i prowadzi przez ciemne, zalane mdłym, żółtym światłem latarni ulice, a Snape po prostu za nim idzie, mija ciemne, śpiące, sklepowe witryny, stare, rozpadające się kamienice i przepełnione kosze na śmieci, a Snape po prostu za nim idzie, wchodzi po kruszących się schodach taniego motelu wynajmującego pokoje na godziny. A Snape po prostu za nim idzie. Pozwala mu odebrać pojedynczy kluczyk od znudzonej, schowanej za czarno-białą gazetą, kobiety z recepcji, pozwala mu pociągnąć się przez ciemny korytarz, na którym z sykiem przepala się jarzeniówka, pozwala mu włożyć kluczyk do zamka skrzypiących drzwi i wprowadzić się do cuchnącego seksem i papierosowym dymem pokoju, w której jedyną czystą rzeczą wydaje się lekko pożółkła pościel pachnąca krochmalem.

Harry wypuszcza jego dłoń i zanim zamyka drzwi, daje mu kilka chwil, aby się wycofać, jednak Snape stoi tam, na środku obskurnego pokoju, i patrzy na niego, a Harry zastanawia się, czy kiedykolwiek widział tyle światła w jego czarnych oczach.

Harry oblizuje zaschnięte wargi, zbliża się do Snape'a, zrzuca z jego ramion rozpiętą pelerynę, która lądując na brudnej, zimnej posadce, wzbija w powietrze tumany kurzu i przeciąga dłonią po równym rzędzie guzików biegnących od kołnierzyka w dół jego szaty.

— Zdejmij to — prosi Harry; jego głos, co przyjmuje z ukłuciem niezadowolenia, jest lekko zachrypnięty.

Kąciki wąskich ust drgają i przesuwają się o milimetry do góry, czarne oczy wędrują powoli - prawie oceniająco - w dół i w górę jego smukłej sylwetki, a Harry czuje, jak się rumieni. I nieświadomie wstrzymuje powietrze, kiedy Snape podchodzi do niego, obejmuje zimną dłonią jego gorącą szyję, wysyłając tym serię impulsów w dół jego ciała i nachyla się nad jego twarzą.

— Wiedz, że za każde spuszczenie wzroku — mruczy, a Harry się wzdryga - jego głos jest zbyt głęboki, zbyt intensywny, żeby słuchać go bez gwałtownego kołatania serca — należy się pocałunek — i przeciąga czubkiem języka po jego wargach.

Gdyby w tej chwili Severus Snape kazał mu do końca życia gonić za czarnoksiężnikami albo rzucić wszystko i uciec z nim z kraju, albo skoczyć za nim w ogień, Harry zrobiłby to bez namysłu.


XII.

Czarne oczy spoglądają na niego zza białej pościeli, głowa przechyla się, kiedy czeka, aż Harry wślizgnie się do łóżka, a Harry przygląda się wąskim wargom, na których majaczy cień uśmiechu. Oddycha przyspieszonym rytmem, podziwiając chude, odcinające się na skórze obojczyki, przeciągając wzrokiem po długiej szyi, na której majaczy seria drobnych blizn, a wdychane powietrze potyka się o jego zęby, gdy oczy natrafiają na miękkie, gładkie przedramiona.

Stojący na szafce nocnej, chwiejący się na niesymetrycznych, metalowych nóżkach zegar wskazuje wpół do drugiej.

W rogu gra cicho stare radio z lat pięćdziesiątych, kiedy Harry odgina krawędź pościeli, a sprężynowy materac ugina się pod jego ciężarem.

Jego usta szukają drobnych jak ukłucia, białych jak pergamin blizn na długiej szyi, a Snape odchyla głowę, pozwalając mu do nich dotrzeć. Czarne włosy kontrastują z bladą skórą, kiedy sypią się na ramiona i plecy. Dłoń zanurza się w wykrochmalonej kołdrze i zaciska na niej w pięść, a z odsłoniętego gardła, po którym zaczyna wodzić język, gorący, zwinny język, wyrywa się jęk i wstrząsa mięśniami Harry'ego. Kręci mu się w głowie.

Snape przekręca głowę i obserwuje go, kiedy mruga oczami, jakby nie widział światła. Jego chude, długie palce sięgają do jego twarzy, a sposób, w jaki ściągają mu okulary z nosa, można nazwać delikatnym.

A potem te same palce gładzą jego ramiona i kark i Harry nie może, nie może się powstrzymać, choć obiecywał sobie jeszcze przed chwilą, że nie będzie się spieszył, że będzie sobie dawkował przyjemność, że weźmie wszystko, ale po trochu; teraz łapie niemożliwie chude ramię Snape'a, wbija w nie paznokcie, palce i atakuje ustami jego szczękę, jego grdykę, jego obojczyk, smakuje językiem, szczypie zębami, przerzuca przez niego nogę, przyciska do materaca, aż Snape nie zaczyna wiercić się pod nim i oddychać szybciej, i szarpać spazmatycznie biodrami, i odrzucać głowę do tyłu, pozwalając, by w górę jego gardła uciekał warkot i syk, i jęk, które brzmią, jakby paliło go ciało, jakby jego skóra płonęła; Harry nie potrafi oderwać ust od jego twarzy, palców od jego talii, bioder od jego uda, a w jego piersi rozszerza się potok żaru, którego nie może dłużej utrzymać pod kontrolą.

Snape odrywa dłonie od pościeli i chwyta włosy Harry'ego, odciągając go od swojego barku i kląc siarczyście pod nosem; na białej skórze wykwita czerwienią odcisk zębów. A potem, tak szybko, że Harry wciąga ze świstem powietrze, przewraca ich pozycje, łapie za wąskie biodra Harry'ego i zsuwa się niżej (pokój kręci się w oczach Harry'ego jak barwy w kalejdoskopie).

Wierci się, nie mogąc wytrzymać dotyku tych stanowczych, zimnych palców, które wbijają się w kość na jego biodrze, jakby chciały odcisnąć na skórze labirynt linii papilarnych, a z jego ust wyrywa się tłumiony skowyt, gdy Snape bierze go do ust.

I kiedy Harry wgryza się w poduszkę, by powstrzymać krzyk, Snape kręci głową i mówi: „nie", i wyciąga materiał spomiędzy jego zębów, a Harry jęczy, gdy docierają do niego słowa: „chcę cię słyszeć" i: „pozwól mi cię słyszeć".

Przygryza wargę i odwraca wzrok jak speszone dziecko, czując, że rumieniec sięga już jego szyi i powoli zaczyna rozlewać się po obojczykach.

I zgodnie z wolą Snape'a kończy się na niepohamowanym krzyku odbijającym się od odrapanych tapet odpadających od krzywych ścian.


XIII.

Snape kreśli gorące ścieżki opuszkami palców po jego ramieniu, a Harry próbuje skupić się na oddychaniu - co nie jest takie proste, jak to zapamiętał.

— Dlaczego pozwoliłeś im, by cię do mnie sprowadzili? — pyta Harry, a choć starał się zabrzmieć pewnie i stanowczo, jego język plącze się w ustach - zupełnie jak wówczas, gdy miał jedynie jedenaście lat i zarobił sobie kolejny z tych żmudnych, ciągnących się w nieskończoność szlabanów.

Czarne oczy zerkają na niego z ukosa, ale po chwili ponownie osiadają na suficie. Harry wzdycha.

— Nie byłem w stanie stwierdzić, czy mnie chcesz, wiesz? — mruczy głupio i wierci się w bladych, długich ramionach. — Bałem się... — przygryza język i odwraca wzrok do ściany; mówiąc sobie, żeby wreszcie się zamknąć i przestać kłapać dziobem.

Snape przekręca głowę i przykłada usta do jego skroni, a Harry'emu język lepi się do podniebienia.

— Chyba chciałbym trochę za mocno — ośmiela się zdradzić Harry, mrugając zawzięcie, kiedy jakiś paproch wpada mu do oka — żeby już tak zostało.

Wąskie, lekko zaczerwienione usta odnajdują jego własne i to wystarcza mu za odpowiedź.

O blaszany parapet dźwięcznie postukuje deszcz.


XIV.

Harry przekręca się na bok i spogląda na ostry profil swojego byłego profesora. Wygląda jakby spał; powieki ma opuszczone, a jego klatka piersiowa faluje powoli jak ocean nocną porą. Przygląda się jego długim rzęsom, ostrym kościom policzkowym, wąskim brwiom. Wyciąga rękę i przesuwa opuszką po jego wargach.

Powieki drgają jak skrzydła ćmy i uchylają się nieznacznie. Harry widzi zamglenie w jego czarnych jak nocne niebo oczach, jakby pod powiekami miał dym. Przysłuchuje się kroplom bębniącym w parapet i gwiżdżącemu o szyby wiatru. Snape mruczy i przekręca głowę, zanurzając blady policzek w zapadającej się poduszce; czarne włosy leją się na pościel jak z cebra.

— Złożysz w tym tygodniu swoje zeznania? — na wpół pyta, na wpół błaga Harry, przykładając czoło do chudego obojczyka.

Snape przeciąga wolno palcami po jego głowie i uśmiecha się sennie. Pojedyncze włosy zaczepiają się o jego paznokcie.

— Tylko dlatego, że mnie o to prosisz.

Kiedy Harry zamyka oczy i chowa twarz w zagłębieniu chudej szyi, wdychając powoli odurzający zapach mężczyzny leżącego obok, myśli o tym, że wstaną rano i zrobią sobie nawzajem filiżankę czarnej kawy.