Jej krzyki mieszały się z krwią, potem i symfonią zapachów, które towarzyszą porodowi. Już trzeci dzień była w malignie, próbując wydać na świat swojego księcia. Akuszerki uwijały się, próbując pomóc Rhaenys zwyciężyć ból. Zaciskała dłonie, aż bielały jej kłykcie na białych sznurach materiału, które miały ułatwić jej parcie, a dziecku przyjście na świat. A mimo to wypływała z niej jedynie krew, farbując prześcieradła i suknie kobiet. Krzyczała, drżała, błagała bogów, lecz osiągała nic.

„Ten potwór mnie rozerwie", myślała, przeklinając swoje nienarodzone dziecko i każdego z jego potencjalnych ojców. Trzeba było się nie decydować na ten krok i poczekać jeszcze z porodem jakiś czas. A wcześniej uprzedzić, że mają tak zadymić pokój kadzidłami, wonnymi olejkami i preparatami, żeby nie czuła nic. Wolała się udusić niż czuć ból rozerwania na pół.

Krzyczała, a po jej twarzy spływał pot. Akuszerki podsuwały jej wodę i wycierały czoło zimnymi ręcznikami, ale odpychała ich dłonie, bo nie dawało to nic. I pomyśleć, że gdyby urodziła dziewczynkę, jej cały trud poszedłby na darmo. Nawet jeśli będzie jak zamierzyła i urodzi pulchnego, ślicznego chłopca nie było warto. Więcej się nie zdecyduje na taki krok.

- Dlaczego dziecko nie wychodzi? - zapytała, jedną ze stojących wokół niej kobiet, zaciskając paznokcie na jej łokciu, tak mocno, że popłynęła z niego krew. Kobieta pisnęła i odsunęła rękę, ale zaraz uświadomiła sobie co uczyniła i pokłoniła się, przepraszając.

- Są powikłania, Wasza Miłość. Martwimy się, że dziecko się dusi, a ty Pani tracisz dużo krwi. Jedno z was może nie przeżyć tego porodu. Robimy wszystko, żeby utrzymać cię przy życiu i

- Nie – przerwała jej Rhaenys, zirytowanym tonem z niechęcią i znużeniem w głosie, które kontrastowały z jej krzykami i scenerią przywodzącą na myśl pole bitwy. Albo pole poległych. - Mojego smoka nie zabiją żadne sztormy. Tak królowie przychodzą na świat. Brocząc we krwi. A moim przeznaczeniem też nie jest zginąć w taki sposób. Wynoś się stąd przeklęta i sprowadź kogoś, kto pokaże mojemu dziecku świat.

Kobieta wyszła spłoszona, a Rhaenys miała nową osobę do przeklinania w myślach. Ach, czy poród nie mógł być łatwy i przyjemny jak to co do niego prowadziło? Chociaż przypominając sobie włócznie Quentyna, którą potrafił tylko kłuć, uznała, że nawet wylewanie z siebie litrów krwi, nie wydaje się tak odpychające. Książę Dorne towarzyszył jej przez długi czas, ale kiedy zobaczył krew ogarnęła go rozpacz i panika i dla jego własnego zdrowia musiał przebywać z dala od niej. Rhaenys bardzo to cieszyło. Nie mogła znieść już jego smętnych wierszy i poezji wypiewającej przyjście ich dziecka na świat. Miała ochotę go udusić, zagryźć, rozszarpać, kiedy jej śpiewał i nazywał poród darem bożym. Dobrze, że go wyprowadzono, bo zostałaby wdową jeszcze przed urodzeniem dziecka.

Kiedy myślała, że już nie zniesie bólu, w końcu usłyszała jego płacz. Był głośny i wyraźny, rozdzierający. Zaraz rozległ się po całej komnacie i niósł się echem po kolejnych. Na pewno dotarł też uszu księcia Dorne.

- Dajcie mi go. Dajcie mi mojego syna – krzyknęła ostatkiem sił. Była zmęczona, spragniona, głodna i wyczerpana, ale chciała ujrzeć jego twarz. Chciała wiedzieć czyje dziecko wydała na świat.

Akuszerki szeptały między sobą, a ona bała się, że powiedzą jej, że urodziła córkę. Wtedy nie istniałaby siła, która by je obroniła przed jej gniewem. Ale w końcu jedna z kobiet odwróciła się i z uśmiechem powiedziała do księżnej.

- Urodziłaś zdrowego księcia, Pani, winszuję ci. Oby jego życie było długie i pomyślne.

Rhaenys odetchnęła. Stało się tak jak miało być. Miała syna.

- Daj mi go – rozkazała, a kobieta położyła dziecko na jej dłoniach. Wystarczyło jedno spojrzenie na jego twarz. Kształt ust, nosa, podbródka i policzków. I wiedziała.

„To nie Baratheonów powinni nazywać rogaczami", zaśmiała się w myślach, zastanawiając się czy w głowie Quentyna kiedykolwiek się pojawią wątpliwości czy bez zawahania uzna, że to jest jego syn. Mówi się, że niemowlęta nie są podobne do nikogo, ale ona wiedziała. Czuła to. Dostrzegła w jego fiołkowych oczach.

- Dlaczego tu jeszcze stoicie? - powiedziała do kobiet, napawających się widokiem księżnej z dzieckiem. - Bijcie w dzwony, urodziłam syna. Zawiadomcie mojego męża i księcia Dorne. Przestańcie być bezużyteczne.

Nawet poród nie mógł osłabić jej tak aby im darowała tę bezczynność. I nadal miała do nich żal, że nie zrobiły więcej aby zmniejszyć jej ból i by dziecko przyszło prędzej na świat. Ale już miała go. Trzymała w ramionach swojego syna. Księcia. Swoją przyszłość.

Jednym czynem zapewniła ciągłość dynastii Targaryenów, gdyby jej brat umarł za młodu, nie doczekawszy się potomka i zabezpieczyła przyszłość swoją i swojego męża. Była dumna, ale wiedziała, że przed nią jeszcze długa droga. Nie od razu człowiek dostaje się na szczyt.

- Rhaenys – Quentyn wbiegł do komnaty i kiedy ujrzał dziecko w jej ramionach zgiął kolano i ukląkł przed łożem.

„Zawsze twierdziłam, że to dla ciebie odpowiednie miejsce", pomyślała. „U moich stóp".

- Mój słodki książę – powiedziała, uśmiechając się, mimo zmęczenia. Udała nawet, że z trudem się podnosi aby usiąść, na co Quentyn od razu zareagował.

- Nie wysilaj się, królowo mego serca. Rodziłaś długo. Poród cię zmęczył i osłabił. Leż. To ja, twój uniżony sługa, powinienem pokajać się, że byłem zbyt wątły i słaby aby ci towarzyszyć w tych zmaganiach. Wybacz mi – jego głos pełen żalu i oczy wyrażające szczerą skruchę naprawdę bawiły Rhaenys. „Niedługo zacznie przepraszać mnie za to, że oddycha", pomyślała.

- Mój książę – udała, że ją wzruszyły jego słowa. - Znosiłam te bóle, bo pragnęłam znowu zobaczyć ciebie. Chciałam byś ujrzał jak w ramionach trzymam twojego syna. Tylko spójrz – powiedziała, wskazując na dziecko. - Twoje usta, policzki, twój nos. To bogowie naznaczyli jego los. W moich stronach mawiało się, że jak kobieta bardzo kochała swego męża, to dziecko będzie do niego podobne. I spójrz. Patrząc na niego, widzę ciebie.

Quentyn wpatrzył się w swego nowonarodzonego syna, doszukując się żabiego podobieństwa. Ale pulchne, różowe ciało wiercącego się noworodka nie mówiło mu nic, dlatego wierzył swej ukochanej na słowo i dalej rozpływał się nad jej dobrocią, szlachetnością i pięknem oraz wieszczył wspaniałą przyszłość ich synowi.

Rhaenys uśmiechała się. Pierwszy raz chciała, żeby ta farsa trwała. Mimo zmęczenia, potu, potrzeby snu, była szczęśliwa.

- Ufam, że wypełniłam swoje zadanie jako żona – powiedziała, uśmiechając się i wygodniej rozpierając na poduszkach. - Podarowałeś mi wielki dar, włożyłeś życie w moje serce i ja chcę ci taki podarować. Pozwól aby nasz syn, w którym płynie krew Targaryenów i Martellów na nowo przywrócił tym rodom blask. Nadajmy mu imię Daeron, żeby złożyć w ten sposób hołd i wyrazić miłość jaką żywimy do Słonecznej Włóczni. Dorastałam tu, Martellowie tyle dla mnie uczynili, twój ojciec o mnie dbał. Chciałabym mu w ten sposób podziękować, nazywając syna po królu, któremu tak bliskie było Dorne.

Quentyn wydawał się zmieszany. „Nawet on musiał pojąć tą aluzję", przeklęła w myślach. Ale czy będzie podejrzewał swoją ukochaną, którą przyrównywał do nimf, o taką złośliwość?

- Daeron? - zastanawiał się na głos, a Rhaenys myślała co go w tej chwili dręczy. Czy to, że był to król, który zrównał z ziemią teren żmij czy może to, że ciężko będzie mu znaleźć rym do takiego słowa. - To piękne imię, tak. Ale i smutne. Czy nasz król nie umarł zaledwie w wieku osiemnastu lat? Czy nie ściągniemy przez nie na naszego promyczka klątwy?

„Nazwij jeszcze raz mojego syna promyczkiem, a sama będę jedną z tych klątw".

- Nie pozwolimy na to. Twój blask będzie oświetlał mu drogę. Nie można pobłądzić, kiedy taki przykład płynie z góry – uśmiechnęła się, a Quentyn się zachwycił tym porównaniem. Już wcześniej zrozumiała jak bardzo wrażliwy jest by inni przyrównywali go do Dorne. Nie wyglądał tak dobrze jak inni Martellowie – był pulchny i niezbyt wysoki, miał niezdrową, oliwkową cerę i włosy w kolorze płowego siana. Rzadko ktoś przyrównywał go do słońca czy gwiazd. Częściej do włóczni, porównując jej ostrość i lśnienie do jego umysłu i intelektu. Dlatego Rhaenys tak często śmiała się, że Dornijczycy powinni dokładniej ostrzyc swój oręż, bo takie tępe włócznie mogą najwyżej kłuć.

Kiedy tylko jej mąż opuścił komnatę, wezwała służki nakazując im nakarmić dziecko, przygotować jej kąpiel i suknie. Nie miała zamiaru kisić się w tej komnacie i z nudów liczyć prześwity w witrażowym oknie.

- Pani, jesteś w połogu. Nie powinnaś wstawać z łóżka przez 40 dni – powiedziała jedna z dziewcząt. Była z nich najmłodsza, więc pewnie jeszcze nie zaznajomiono jej z tym, że jej się nie sprzeciwia. A w zasadzie najlepiej nie odzywać się w jej obecności i nie podnosić oczu.

- Ach, tak? - zapytała z kpiną Rhaenys. - Jak więc miałabym dopełnić ceremoniału? Obello prosiłam cię, żebyś na służbę mi wzięła tylko dziewczęta, które będą rozumiały moją pozycję i to, że mając ją, nie mogę być tak długo niedostępna. Kogo mam winić za ten nietakt? Ciebie czy ją?

- Oczywiście ją pani – przestraszyła się Obella, zaraz gnąc się w pokłonach. Stara służka bała się jej bardziej niż piekła, chociaż jedyne co robiła jej Rhaenys to gromiła ją wzrokiem. - Pouczyłam ją, ale widocznie chciała być mądrzejsza i od pani. Wstydź się, dziewczyno, powinno się ciebie wychłostać. I więcej się nie odzywaj niepytana – krzyknęła, ale kiedy znów spojrzała na nią, skłoniła się i poprosiła o wybaczenie. Rhaenys zdobywając się na szczyty miłosierdzia wybaczyła i jednej i drugiej, a potem pozwoliła im się ubrać.

- Uwiera – strwożyła się jedna ze służek, a księżniczka przewróciła oczami. Zdawała sobie sprawę, że zajmie jej jakiś czas powrócenie do dawnej figury. Nie była tak naiwna, aby wierzyć, że jej sylwetka nie ucierpi. Dwie łyżki octu do każdej potrawy przez miesiąc powinny odnieść skutek. Po jakimś czasie przestaje się wyczuwać jego smak.

- To poluźnij gorset – powiedziała, siląc się na miły ton. Siląc się.

Kiedy była już ubrana i prezentowała się jak na żonę księcia przystało kazała sobie przynieść wykąpane, umyte i nakarmione dziecko. Rozkosznie spało, co znaczyło, że nie będzie się drzeć i burzyć jej spokoju. Ciężko jej było się pogodzić z losem matki, ale uśmiech Daerona znosił ten trud. Widziała w nim przyszłość dynastii i mściciela, który zniszczy tych, których nazywała wrogami. W jego pulchnej różowej twarzyczce widziała zgubę Dorne.

- Nazwałam go Daeron na waszą cześć. Na twą cześć wuju, że tyle dla mnie uczyniłeś, na cześć Martellów, że pozostali wierni Targaryenom i na cześć krainy słonecznych włóczni i skorpionów. Chciałam by nosił imię króla, w którego sercu tak wiele miejsca zajmowało Dorne. Który poświęcił życie, by je zjednoczyć z pozostałymi królestwami. Teraz takim królem będzie mój syn.

- Nie wątpię moja droga, nie wątpię – odpowiedział jej tylko wtedy Doran, a Rhaenys nie wiedziała czy odnosi to do jej słów o podporządkowaniu Słonecznej Włóczni Targaryenom czy może do zapewnień, że zrobiła to by uczcić krainę, której nienawidziła. Doran ją znał, wiedział jak nie znosi Słonecznej Włóczni i za kogo uważa Martellów. Miała nadzieję, że mimo to zabolał go jej czyn. Zwłaszcza popierany słowami jego najstarszego syna, który rozpływał się nad pięknem ukochanej i wieszczył wspaniałą przyszłość ich nowonarodzonemu dziecku.

Nie myślała przestrzegać żadnego ceremoniału i wyrzekać się dworskiego życia na czas połogu. Uwielbiała rozkoszować się winem, oliwkami i przywiezionymi ze Wschodu daktylami na pałacowych tarasach czy połaciach zieleni w Dorne. Lubiła zabierać ze sobą swoje dziecko i razem z nim patrzeć w słońce, wyobrażając sobie jak niemowlę zmienia się w smoka i szybuje ku niebu.

Nie rozumiała kobiet, które po porodzie nie wychodzą z komnat przez rok. Jej matka nie mogła wstać z łóżka przez pół roku kiedy się urodziła, a poród jej brata niemal ją zabił. Nie miała w sobie smoczej krwi, mimo pychy Martellów i ich przechwałek, że w ich żyłach też płynie Stara Valyria. Rhaenys zawsze się wydawała kobietą słabą. Czy gdyby była silna pozwoliłaby Rhaegarowi odejść z Lyanną? Ona prędzej zabiłaby by ich oboje, niż pozwoliła swojemu mężowi na taką hańbę. Jak patrzeć na kobietę, której nie pożąda własny mąż? Pozostaje jej litość. A ona nigdy nie będzie karmiła się litością. Niech świat opłakuje upokorzoną Elię, ale też wie, że jej córce bliżej jest do demonów niż do matki.

- Słońce zachodzi, mój dzielny, mały smoku. Wkrótce całe Dorne okryje cień. Przetrwają tylko ci co noszą w sobie ogień. Ogień co nas wypełnia zawsze trwa, podczas gdy słońce odchodzi w zapomnienie, kiedy nadchodzi noc. Pamiętaj to mój synu, pamiętaj. Nie jesteś żadnym Martellem. Owcą przebraną w wilczą skórę. Jesteś smokiem. A on nie oglądając się na nikogo, pożogą pali świat. Wtedy już nie ma owiec, wilków i tych, którzy wilki udają. Jesteśmy tylko my. Ty i ja. Zapamiętaj to, że każdy kto nie jest Targaryenem jest twoim wrogiem.

Daeron wiercił się w jej ramionach, niczym po sobie nie zdradzając, żeby zrozumiał sens jej słów. Ale Rhaenys wiedziała, że przyjdzie jeszcze czas kiedy i ona i on odwrócą się od swoich dobrodziejów i obiorą drogę, która chociaż pokryta kamieniami, doprowadzi ich oboje na szczyt.

- Moja Pani – usłyszała wibrujący głos, przesiąknięty nieodgadnionym szałem i powodujący gęsią skórkę na jej rękach. To przy nim zrozumiała, że głos może być zarazem aksamitny, co i ostry jak sztylet, powodować dreszcz przygody i budzić strach.

- Zasłaniasz mi słońce, Arronie – poskarżyła się, mrużąc oczy by dojrzeć jego twarz. Była biała i gładka, że dla postronnych mógłby uchodzić za kobietę, bo doprawdy miał niewieścią urodę. Zielone przymrużone oczy i dłuższe włosy w kolorze tak czarnym jak noc, samym widokiem ją doprowadzały do szaleństwa. Nienawidziła pozornej władzy, którą nad nią miał i nigdy mu się do niej nie przyjrzała. Miała w sobie za dużo dumy, żeby otwarcie wyznać, że podobają jej się chłopcy, jego postury i zawodu.

- Nie przyszedłeś pobłogosławić mego syna – przypomniała, a Arron schylił głowę, jak robił zawsze, gdy z nią rozmawiał. Rzadko patrzył jej w twarz czy oczy, tylko kiedy miał do powiedzenia coś ważnego. Wtedy w jego głosie brzmiała niezachwiana pewność. I kiedy już je uniósł to nigdy, nie opuszczał oczu, zupełnie niezrażony – jej irytacją, znużeniem, niechęcią by dalej słuchać jego słów.

- Pan światła otoczył go swym blaskiem. Będzie błogosławiony, jak ty pani. To on zesłał ci syna, abyś dopełniła swego planu i podarował ci mnie, żebym naprowadził cię na drogę, którą tobie wytyczył.

- To Pan Światła w ogóle nie zna się na kobietach – zaśmiała się. Zielone oczy Arrona, przywodzące na myśl łuski węża albo szmaragdy, które tak polubiła, odkąd kapłan zjawił się w Dorne, patrzyły na nią w niemym spokoju, zupełnie ją wytrącając z równowagi. Do tego jego dobroduszny uśmiech, który by mógł topić lód. Z tego chłopca nie zostałby pył, gdyby zmierzył się z włócznią Marona, ale i tak sposób w jaki na nią działał, przerażał ją.

„Czerwoni Kapłani są niebezpieczni. Są przesiąknięci złem. Wolałbym, żeby nie nawiedzali moich ziem", powiedział kiedyś Doran, gdy czwarty kielich wina przyszedł za wcześnie. Patrzył wtedy Arronowi prosto w oczy, a Rhaenys uznała, że i oni dzierżą swą małą tajemnicę. Nie wiedziała co posłaniec Czerwone Boga wyszeptał do uszu jej wuja, ale od tego czasu go unikał, choć to przecież jego było Dorne. To on miał tutaj władzę.

- Moja pani, widziałem w ogniu płonące Dorne – wyznał. „Ja oglądam je zawsze, kiedy przymykam oczy", pomyślała, lecz udała przejętą. - Zawieje wiatr i rozprzestrzeni ogień, który zaraz zostanie ugaszony przez lód. On skuje całą ziemię i przemieni ludzi w swoje sługi. Siedem Królestw okryje noc. Udaj się do krainy cienia, Pani, aby z niej przynieść światło i rozproszyć panujący mrok.

Rhaenys często miała dość jego enigmatycznych słów i zagadek, które nie dały się rozwiązać, ale już tak wiele razy jego wątpliwe przepowiednie się sprawdziły. Wtedy, gdy Ned Stark został ścięty, a on wieszczył, że lwy rozszarpią wilka. Wtedy, gdy umarł Robb Stark, a on widział w ogniu rozgwiazdy niosące wilkom śmierć. W końcu wtedy kiedy otruto Joffreya, a on widział purpurowy tron na którym siedział człowiek w purpurze o purpurowej twarzy. Nauczyła się nie lekceważyć jego słów, ale dotychczasowe przepowiednie nie zakładały jej udziału. Mogła oglądać z wodnych ogrodów Dorne, jak upada świat. I podobało jej się to.

- Chcesz, żebym popłynęła do Asshai? - zapytała, przypominając sobie jaka jest to posępna ziemia. Wcale nie miała ochoty na tą podróż. - Opuściła mojego syna i męża, by realizować twój szalony plan? Czy też szalony plan twojego boga?

Arrona w ogóle nie wzruszały jej powątpiewania i lekceważący ton.

- To nie szalony plan, lecz życie. Życie stanie przeciwko śmierci, przebudzi smoki i lodowe upiory, koniec jest bliski, o ile nie sprowadzisz tu tej, która przyniesie świt. Ludzie o czarnych twarzach i czarnych duszach zawiązują spisek przeciwko niej. Jeżeli im się uda, to mrok spowije cały świat.

- O czym ty mówisz? - przerwała mu Rhaenys.

- To ona przywróciła na świat magię, wykluwając smoki. Dała siłę i mi i wszystkim, co niosą słowo pana.

- Mówisz o Daenerys? - księżniczka sama nie słyszała jak oschłym tonem wypowiedziała jej imię. Ale do tej pory Daenerys oznaczała dla niej tylko niebezpieczeństwo – niebezpieczeństwo dla władzy jej i jej syna. Niebezpieczeństwo dla ciągłości ich rodu i wizję wojny. - Wiedz więc, że jej los mnie nie obchodzi. Przeciwnie, mam nadzieję, że tym ludziom o czarnych twarzach i czarnych duszach – tu zrobiła teatralny gest, żeby wyrazić niechęć do takiego rodzaju porównań. „Stać cię na więcej Arronie", pomyślała. „Nie zamieniaj się w Quentyna. Jedna żaba mówiąca blekotem mi wystarczy". - uda się doprowadzić do jej kresu. Daenerys jest dla nas zagrożeniem. Dla mnie, mojego męża, mojego syna. Nie narażę siebie ani mojej rodziny by jej pomóc. Odpłaci nam za to ogniem i krwią.

Arron patrzył na nią, milczący i poważny, ale w jego oczach palił się jak zawsze ten nieodgadniony żar. „To tylko chłopiec", pomyślała Rhaenys. „O delikatnych rysach i gładkiej twarzy. Nie powinien tak na mnie działać. Nie powinien". W jego obecności przyłapywała się na myślach tak słodkich, że psuły jej się od nich zęby.

- To twoja wola pani, czy położysz na szali niechęć do niej i świat. Mówię ci to, bo powiłaś dziecko. Chcesz mu zapewnić pomyślny los, ale jeżeli nie ocalisz tej, która obudziła smoki, twojego syna też nic nie ocali przed tchnieniem zimy.

- Jak śmiesz?

- Jeżeli Daenerys pozostanie w Essoss, kiedy upadną mury, zginiemy wszyscy. Czy mamy pięć czy sto lat. Oni wiążą już pętle na jej szyi, śpiesz się.

Rhaenys nie wiedziała czy jest przejęta, przerażona czy obrażona o impertynencję czerwonego kapłana. Jego słowa budziły niepokój. Nawet pomimo swojej żmijej natury, nie chciała mieć na sumieniu całego świata. I jej kuzynka, piękność zza morza, która podbiła tamten świat i zdeptała niewolnicze miasta. Nie chciała mieć z nią do czynienia. Myślała, że uśmiechnął się do niej los, kiedy Daenerys postanowiła tam pozostać. A teraz sama miała ją sprowadzić do Westeros. Jeżeli nie był to żart losu, to co?

- Wiem jaką ty masz misję Arronie – powiedziała, krzyżując ramiona i patrząc mu z przekorą prosto w oczy. - Starasz się uczynić ze mnie dobrą kobietę. Nieładnie, nieładnie.

Widziała jego tajemniczy i nie zdradzający nic uśmiech i oczy w których się odbijało słońce, tak, że mieniły się tysiącem odcieni zieleni.

- Jeśli się jednak zdecyduję to co może mi ofiarować Asshai? Armię gotową mnie poprzeć, konie, statki, smoki?

- Prawdę – odpowiedział jej czerwony kapłan. - Asshai kryje w sobie prawdę. A prawda jest jedynym czego potrzeba, aby ocalić świat.