Czuła się upokorzona. Jej bajka prysła, piękny sen się skończył, a ona na powrót stawała się kopciuszkiem. Wśród nienawistnych spojrzeń, odprowadzana szeptami i śmiechami, opuściła galę, którą sama pomogła zorganizować. Która nie doszłaby do skutku bez jej woli. Fakt, trochę ponaginała prawdę, ale ludzie o takim statusie i pozycjach nigdy nie zrozumieją jak ciężka jest droga na szczyt. Weszła na przyjęcie jako księżniczka, opuszczała je jako kocmołuch. Nie mogła spojrzeć w oczy Lu, zawiodła ją, ale jak miała powiedzieć prawdę? Nie zrozumiałaby. Dziewczyny takie jak ona nie rozumieją.

Czy miała do siebie o coś żal? Nie. Może jedynie o to, że dopuściła by prawda wyszła na jaw. Naprawdę nie wiedziała jak. Zawsze była ostrożna, ukrywając swe kanty, że nawet najbardziej wprawne oko nie wykryłoby żadnej rysy na jej nieskazitelnym wizerunku. Popularna influecerka, chodząca w ubraniach od projektantów, które sama przerabiała ze starych bluz. Pokazująca domy, które nie należały do niej czy jej rodziny. Wiecznie szczęśliwa i uśmiechnięta. Czasami sama się gubiła w swoich półprawdach, ale nigdy nie opuszczała głowy. Teraz też nie opuści. Odprowadzana nienawistnymi spojrzeniami, przeszła przez tłum oburzonych gapiów, kolegów ze szkoły i ich rodziców, którzy patrzyli na nią jak na egzotyczny okaz. Gdyby miała więcej pewności siebie powiedziałaby coś, ale jedyne na co teraz umiała się zdobyć to patrzenie im w oczy. Tak szybko, aż spuszczali wzrok. Mogła być spadającą gwiazdą. Będzie żyła pamięcią tym, że świeciła jasno i prawie jej się udało osiągnąć szczyt.

Kiedy wróciła do domu, upokorzona, we wspaniałej sukience, którą godzinami przerabiała, cała hardość i upór przepadły, a zastąpił je szloch. Wtulona w dziadka łkała przez długi czas, dopóki nie usłyszała pukania do drzwi. Dziwne, do nich nikt nigdy nie pukał. Kto by chciał odwiedzać sprzątaczkę i jej córkę? A mamy nie było jeszcze w domu. Niechętnie, cała zapłakana, powlokła się żeby otworzyć.

W drzwiach ujrzała swojego rycerza, kandydata na księcia i osobę, która mogła coś znaczyć, gdyby lepiej rozegrała tę grę. Ale przegrała, więc straciła i go. Odszedł z wszystkimi bonusami.

- Po co przyszedłeś? - zapytała, niechętnie wpuszczając go do środka. - Zaproponowałabym coś do picia, ale obawiam się, że mamy tylko zwietrzałą kawę. No i jeszcze moje łzy.

Odwróciła się od niego i wróciła do pokoju dziadka, a on podążył za nią. Nie rozumiała czemu chciał z nią być, kiedy opowiedziała mu o wszystkim, ale nie odszedł. I teraz też przychodził. Widać był głupszy niż sądziła.

- Cayetana – zaczął, wymawiając jej imię. Nigdy nie mówił do niej Caye, Cay, Kat, zawsze była dla niego Cayetaną. Lubiła swoje imię, brzmiało wytwornie. Jak imię markizy albo damy. Albo królewny. - Wszystko co mogło pójść źle, poszło nie tak. Bałem się, że tak będzie – ściszył głos, gdy zobaczył jej dziadka, choć staruszek niedosłyszał już od lat. A Alzheimer sprawił, że nawet nie pamiętał imienia wnuczki.

- Przecież to nie dotyczy ciebie – przypomniała mu, siadając na przetartym krześle. Nie mogła stłumić szlochu, mimo że bardzo się starała. Nie potrafiła, więc zasłoniła twarz rękami, by nie widział jej łez. - Ostrzegałeś mnie, a ja głupia nie posłuchałam – mówiła, zacierając twarz. Teraz musiała być koloru jej sukienki. - Chciałam żyć jak wy. Tym pięknym snem, ale od początku się łudziłam. Nie jestem księżniczką, a ty nie jesteś księciem. Zostaw mnie.

Chłopak jednak nie odchodził, pomimo jej nalegań. Chyba nawet nie chciała, żeby odszedł, choć czuła, że i tak to zrobi. Nie rozumiała dlaczego tu jeszcze jest.

- Daję ci możliwość, żebyś wyszedł. Nie będę zła. Zachowałeś się rycersko przychodząc tu, ale nie musisz mnie ratować. Zasłużyłam na to co mnie czeka. Jutro przestanę cokolwiek znaczyć, a jeśli będziesz przy mnie, to tobie też nie dadzą żyć.

Nie chciała myśleć o jutrzejszym dniu. Skoro Lu odwaliła taką akcję na imprezie, to co ją jutro czeka? Na co pozwoli sobie w szkole, kiedy dzisiaj w obecności wszystkich mówiła takie rzeczy? Nie chciała nawet o tym myśleć.

Chłopak nadal stał w drzwiach, a ją irytowała jego obecność. Nie rozumiała co w niej widział, choć dołożyła wszelkich starań by coś zobaczył. Ale Polo łatwo było oszukać. Kupić historyjką o miłości i wspólnymi chwilami. Było to niewielkie zwycięstwo, ale on nie należał do niej. Tylko do tego świata, który w niełasce opuściła. Nie, nie opuściła – wygnano ją. Teraz nigdzie już nie przynależała. Biedne dzieciaki patrzyły na nią z góry, że się upokorzyła, a bogate nie chciały jej znać. Nie miała za różowej przyszłości, ile by pudru na nią nie nałożyła.

- Nie obchodzą mnie inni. Nie pozwolę im – zaczął się jąkać, a ona zacisnęła zęby, żeby nie zdradzić, że to dla niej oznaka słabości. - Nie pozwolę im obrażać mojej dziewczyny – dodał stanowczym tonem, patrząc na nią, ale ile by wysiłku nie wkładała, widziała w nim jedynie jąkające się dziecko. To, że udało jej się go rozkochać – najmniejszy wysiłek świata. Wystarczyło po prostu przy nim być.

- Nie bądź śmieszny – odpowiedziała, wyjmując z włosów spinki. Jej fryzura była w takim nieładzie jak cała ona. A zapuchnięta twarz wcale nie dodawała jej uroku. - Rozejrzyj się – powiedziała, wskazując na pokój. Jej dziadek cicho chrapał w koncie. - To moja przyszłość. To ja.

Znowu odwróciła się do zawieszonego krzywo lustra i poczęła wyciągać kolejne spinki. Ciężko było jej utrzymać fryzurę ala Marylin Monroe, zwłaszcza, że sama się czesała. Sama się czesała, sama szyła sobie ubrania. Teraz więc sama po sobie posprząta.

- Nieprawda, to nie ty – zaprzeczył, a ona jakoś nie miała ochoty na niego patrzeć. Nie tymi zapuchniętymi od płaczu oczami. Nie w tym stroju. - Znam Cayetanę. To niesamowita dziewczyna. Z wielkimi marzeniami. Z wielkim sercem.

Podobało jej się, że potwierdzał, że świetnie odegrała swoją rolę. Była dokładnie taka jaką chciał. Ale nawet ona nie była tak okrutna, żeby pociągnąć go ze sobą na dno. Od jutra przestanie cokolwiek znaczyć. Nie wypada. Od markizy po córkę sprzątaczki.

- Kochasz złudzenie. Nie znasz prawdziwej mnie – powiedziała, a ostatnia spinka wylądowała na stoliku. Wtedy jej włosy opadły, praktycznie przesłaniając twarz. Niechętnie odgarnęła je za uszy, stwierdzając, że nie wygląda lepiej. - Ciebie też oszukiwałam, Polo – wyznała, zmęczona jego obecnością tutaj. Dzisiejszym dniem. Swoim życiem.

- Patrzę na ciebie i widzę dziewczynę, która ocaliła mi życie – powiedział, obejmując jej twarz i zmuszając by spojrzała mu w oczy. Zrobiła to niechętnie.

- No cóż, jestem człowiekiem – uznała, uśmiechając się. Rozbawił ją tą swoją gorliwością, dlatego kolejne spojrzenie którym go obdarzyła, było już o wiele przychylniejsze.

- Ja też – odpowiedział jej, z dziwnym, nieobecnym do tej pory smutkiem w głosie. I mimo że patrzył jej w oczy, nie widział jej. Ta chwila nie należała do niej. Tak jak on.

- A ludzie robią głupie rzeczy – dodała, uśmiechając się, by jakoś wyciągnąć go z tego letargu. - I muszą ponosić konsekwencje – niechętnie przyznała, opuszczając wzrok. Jutro czekała ją prawdziwa przeprawa.

- A jeśli nie?


Wiedziała, że kolejnego dnia nie obędzie się bez szeptów i docinek. Niektórzy celowo rzucali przed nią jakieś śmieci, każąc jej wykonywać swoją pracę i obiecując godziwą zapłatę. Znosiła to, z uśmiechem na ustach, tylko czasami się odgryzając. Próbowała sobie wmówić, że ci ludzie nic dla niej nie znaczą, a Las Encinas było jedynie pięknym snem. A teraz przyszedł czas by się z niego obudzić.

- Polo, potrzebujesz sprzątaczki? - zagadnęła Lu, kiedy do niej podszedł i pocałował ją na oczach wszystkich. Niechętnie oddała ten pocałunek, nie lubiła kiedy tak robił. Decydował za nią co i jak. - Lepiej znajdź jakąś bardziej zaufaną – dodała, odrzucając do tyłu brązowe loki. Jeszcze jedno spojrzenie pełne pogardy i zadowolona z siebie odeszła.

- Nie pozwolę im tak do ciebie mówić – zadeklarował, na co ona tylko pokiwała głową.

- Mówią prawdę. Tylko ty się jeszcze oszukujesz – uznała, odkładając książki do szafki. Jeszcze tylko parę dni egzaminów, a później znika z Las Encinas. Dyrektorka, wobec tylu skarg, musiała odrzucić jej podanie. Mimo dobrych stopni, zachowania, rekomendacji. Jej świetlana przyszłość odpłynęła, a ona czuła, że odpływa wraz z nią. - Ktoś doniósł o imprezie i mnie wyrzucono. Płacę za to, że byłam nieostrożna.

Nadal nie rozumiała jak doszło do tego, że Lu się dowiedziała. Czy matka ją wydała? Kłóciły się. Nie rozumiały. Nie potrafiły ze sobą rozmawiać. A mimo to, Caye nie sądziła, żeby się do tego posunęła.

- Jak to? - zapytał zdziwiony. - Odchodzisz?

Dla kogoś z jego pozycją musiało być ogromnym zaskoczeniem, że nie wszystko można kupić. Nie da się kupić zaufania, ani czesnego w takiej szkole, kiedy ledwo starcza pieniędzy na czynszowe mieszkanie.

- I tak mam szczęście, że nie pociągną mnie do odpowiedzialności karnej – uznała. Nie było to jej pierwsze oszustwo w życiu. Ale było pierwszym nieudanym. Gdyby tylko prześledzono jej wyciągi i zorientowano się jak wiele pieniędzy już zdefraudowała. No cóż, wybrała sobie drogi sen. - Jestem jeszcze nieletnia i mi nie zapiszą tego w aktach. Wydaje mi się, że dyrektorka po prostu nie chce, żeby tak ucierpiał prestiż szkoły. Ale mam zniknąć. To powiedziała wprost.

Była na siebie zła. Przepuściła przyszłość między palcami za parę spódnic i sukienek. Teraz, jak została ujawniona i tak nie będą jej potrzebne.

- Nie pozwolę im – powiedział Polo, chwytając ją nagle za ramiona. Czuła się niezręcznie w takiej pozie, chociaż podobało jej się, że ktoś tak o nią walczy. Przynajmniej nim odejdzie, będzie mogła doświadczyć jak bardzo ktoś się o nią stara.

- Nie możesz nic zrobić – przypomniała, wyplątując się z jego objęć. Spojrzała na niego z ukosa. Był naprawdę przystojny, ale było w nim coś niepokojącego. A może tylko jej się tak zdawało, po tym jak wyłowiła go, kiedy próbował się utopić? Widział w niej swoją wybawicielkę. Ale tak nie mogło dłużej być. Najpierw chciała być bohaterką swojego życia, a dopiero później przewijać się na kartach historii innych.

- Wierzyłam, że dostanie się do Las Encinas ziści mój sen. Miałam przyjaciół, pozycję, miałam ciebie – powiedziała, gładząc jego policzek i uśmiechając się. - Ale zbudowałam to na kłamstwie. Musiało runąć.

- Nie. Nie musiało. I nie runie.


Jak miała nie wykorzystać takiej szansy? Los jej ją dał. Postawił go na drodze i tak pokierował jej życiem, by w końcu ich spojrzenia się spotkały. Nie był może księciem ani rycerzem, ale mógł dać jej to, po co sama nie mogła sięgnąć. Nie potrzebowała więcej by z nim być. Ocalił ją. Złapał, kiedy spadała na samo dno. Czymże było tych parę całusów, słodkich wyznań czy nawet ukrycie jego zbrodni, jeżeli miała wszystko do czego kiedykolwiek dążyła? Nikt już nie pamiętał o Marinie. Ona nie pamiętała. Nie chciała pamiętać. Nie mogła odwracać się za siebie i żałować kogoś, kogo nawet nie znała. Polo popełnił jeden błąd. Mały błąd. On nie przesądzał o jego życiu. Była jego drugą szansą – na miłość, na szczęście, na odkupienie. Ilekroć wątpił w siebie i nazywał zabójcą, głaskała jego gęste włosy i pocieszała. A kiedy to nie wystarczało, przykładała usta do jego ucha i melodyjnym głosem wypowiadała trzy słowa. - Sprawię, że zapomnisz. - i zapominał. Na ten wieczór. Na wiele kolejnych. Nie potrzebował nikogo oprócz niej. Przynajmniej tak jej się wydawało.

Nie mogła już słuchać o Marinie. Nie chciała. Nie obchodziła jej. Chciała krzyknąć: „Tu jestem. Patrz na mnie. Nie żyj przeszłością", ale nigdy nie mówiła nic. Tylko go przytulała, gdy tego potrzebował. Głaskała, pocieszała, była przy nim. I była coraz bardziej nieszczęśliwa.


„Jak mam uwierzyć w jego niewinność, skoro sam w nią nie wierzy? A jak inni mają w nią uwierzyć?". Polo ją wiecznie irytował swoją postawą. Tym, że był zawsze nieszczęśliwy, zaszlochany, cierpiący. Czuła, że się dla niego nie liczyła. Że utknął w przeszłości i ile by wysiłku nie wkładała, nie zdoła go stamtąd wyciągnąć. Nawet kiedy byli ze sobą, chciał ją głaskać, tulić, przytulać. Kochał dziewczynę, jej miękkość i ciepło. Nie pożądał kobiety. Zwalała to na wychowanie jego matek. Dwie smoczyce broniące swego skarbu przed wstrętnymi oszustkami. Najbardziej jej imponował wtedy, gdy się im stawiał. Mimo, że jąkał się przy tym i ciężko mu było dobrać słowa, efekt był spory. Wychodziły wtedy obrażone, a ona mogła mu okazać swoją wdzięczność. Ale ile było w tym sztuczności. Ile robienia tego, co uważał, że powinien zrobić. Zagubili się gdzieś. Przestali być dla siebie atrakcyjni, zwracać na siebie uwagę. Ona nie mogła go zostawić. Utrzymywał ją i jej mamę, zapewniał wszystko, a nieudane życie erotyczne było za to naprawdę małą ceną. Zresztą nie była taką damą, która w każdej sytuacji musi liczyć na swego dżentelmena. Umiała pocieszyć się sama. Ale Marina. Ona ciągle gdzieś między nimi była. Nie pozwalała im się zbliżyć. Sprawiała, że Polo stawał się nieobecny, że ją odpychał. Chciała odejść, kilka razy uznała, że musi, ale nigdy się nie zdecydowała. Był słodyczą, której nie mogła sobie odmówić. Przystawką, którą musiała zjeść, żeby się dobrać do deseru. Ale bała się, że go w końcu straci. Że ją zostawi, kiedy przestała spełniać swoją rolę. Nie potrzebował już oddanej dziewczyny, tylko dobrego przyjaciela. Starała się nim być. Nie opuszczała go na krok, chciała rozmawiać o problemach. Znajdywała rozsądne rozwiązania. Ale i tak czegoś mu było brak. Słyszała o tym co robił z Carlą i Christianem. Nie chciała się na to decydować, ale była już dość zdesperowana. Zresztą, może sama na tym skorzysta. Może to ożywi ich życie? Poświęcała się? Chyba nie. Nie zależało jej na Polo, więc nie mogła być o niego zazdrosna. Zależało jej tylko na życiu, które mógłby jej dać. Ziściłaby wtedy swój sen. Była księżniczką w zamku, damą na salonach i dziwką w sypialni… Nie, nią by nie była. Ale były to myśli tak słodkie, że psuły jej się od nich zęby.

Czasami chciała by ją uderzył. Bez żadnego powodu. Żeby coś poczuć. Był wiecznie taki nieobecny, że czasem czuła, że mówi sama do siebie. To ją irytowało coraz bardziej. Była przy nim, wspierała go, a on bez przerwy ją odpychał. Mówił, że chce pobyć sam, żeby go zostawiła. Przestał być delikatny, w ogóle przestał zwracać na nią uwagę. Czuła się mało atrakcyjna, pominięta, nic niewarta. Do tego nikt w szkole się do niej nie odzywał, bo trzymała stronę zabójcy Mariny. Niektórzy wciąż patrzyli na nią z wyższością, pamiętając, że jest córką sprzątaczki, ale przez Las Encinas przeszło w tym czasie tyle skandali, że jej malutka drama przestawała się liczyć. Nawet Lu jej odpuściła, tylko bez przerwy się uczyła i rywalizowała z Nadią. Nie rozumiała jej. Miała wszystko, mogła zdobyć świat. A tak bardzo zależało jej, żeby pokonać jakąś beduinkę.

Zauważyła, że stała się cyniczna. Mało co ją cieszyło, tylko przy Polo udawała pogodną i szczęśliwą. Bała się, że gdyby była prawdziwą sobą, zostawiłby ją. Cały czar prysł, miała być jego wróżką, wybawieniem, a czuła się, jakby jej obecność była dla niego ciężarem. Ale kiedy próbowała odejść to łapał ją za rękę i nie chciał puścić. Nie chciał być sam, ale z nią też nie. Byli w jakimś półprzejściowym stanie, niby obok, a daleko od siebie. Kiedyś zależało jej na pokoju na świecie, ceniła sprawiedliwość, inni ludzie byli dla niej ważni. Ale te ideały odeszły, razem ze szmaciankami, warkoczami i dzieciństwem. Jej matka jej nie poznawała, zwłaszcza kiedy patrzyła na nią z pogardą. Ona już nie musiała sprzątać, pracować, ale też czasami przyłapywała się na myślach, że nie musiała żyć. Polo wysysał z niej życie. Cierpiała razem z nim, płakała razem z nim, a mimo to stracił zainteresowanie. Nie wiedziała czy się rozgląda za innymi, czy to sprawa Mariny tak go dręczy. Nie znała go. Żyli jak na wariackich papierach, kilka słów, rozmowy o poezji i bajkach i już był jej. Krótko cieszyła się tą władzą, bo teraz znowu należał tylko do siebie, a ona szukała sposobów jak go rozerwać. Był zły, że nikt go nigdzie nie zaprasza, choć przecież znał swoją reputację. Wściekły kiedy mu powiedziała, że nie może ufać Guzmanowi. I co? Upił go, związał, szantażował. Chciała iść z tą sprawą na policję, ale zabronił jej. Jeszcze jeden sekret. Kolejny do niekończącej się kolekcji.

Kiedyś jej życie było prostsze. Wtedy, kiedy tyle od siebie wymagała, gdy goniła za sławą, popularnością. Kiedy chciała osiągać niedostępne dla niej wtedy szczyty. Teraz to miała. Idealnego chłopaka z świetnego domu – zabójcę, panseksualistę i sierotę. Chodziła do najlepszej szkoły w kraju – pełnej żmij, wiwern i robactwa. Zamieniła mop na kamienne trofeum i teraz ono było jej kartą. Gdyby kochała Polo, pozbyłaby się go. Ale musiała je zostawić. Dla pewności. By on nie mógł zostawić jej.

Chyba dostrzegł, że gra. Że odsuwa moment pozbycia się trofeum, bo się boi, że wraz z nim pozbędzie się i jej. Ale czy to były absurdalne obawy? Ile dni już milczeli? Ile dni żyli obok siebie, nie widząc się? A mimo to, on nie robił nic aby zmienić ten stan. Czemu tylko ona miała się starać? Kochała być podziwianą i adorowaną, ale teraz tylko ją odtrącał. Przestała być jego płatkiem róży, stała się kolcem. Poznał ją. I nie spodobała mu się.

Wyrzucała sobie, że ukryła trofeum. Że wtedy by ją nadal kochał, ale musiała to zrobić. Dla ich przyszłości. Dla siebie. Dla niego. Chyba pomału docierało do niej, że nie chce odejść, nie dlatego, że Polo jej zapewnia wygodne życie. Daje wszystko co chce, oczekując w zamian tylko jej ciepła. Chyba kochała go. Nie, to nie mogła być prawda, nie ona. A zwłaszcza nie on. Nie chciała. Ten pomysł wydawał jej się śmieszny.

„Gdybym go kochała od razu zniszczyłabym trofeum", wmawiała sobie i pocieszała się, że jest tak pusta i egoistyczna za jaką się ma.


Ale nawet ona miała swój kres. Nie mogła być wiecznie pięknym kwiatem, skoro już nikt jej nie podlewał. Valerio? Valerio był na chwilę. Strome zbocze i ostra przygoda, igraszka losu. Ale nic więcej. Gdy go nie było, to dalej żyli koło siebie. Polo był nieobecny, cierpiący, a ona coraz bardziej zła. I wtedy pewnego wieczora jego matki powiedziały mu, że może zmienić szkołę. Dowiedziały się o tym, że próbował się zabić i były zdesperowane. Tak jak ona, nie radziły sobie ze swoim synem.

- Dziękuję – powiedział roztrzęsiony, a ona spojrzała na niego z niedowierzaniem.

- Polo – zaczęła, ale nie zwracał na nią uwagi. Nie słuchał jej. - Polo, przecież nie możesz wyjechać – spróbowała jeszcze raz, ale jej odpowiedziała cisza. Jej chłopak odwiedzał już angielskie uniwersytety, uczył się w angielskich liceach, ale nie było tam jej.

Ktoś może pomyśleć, że czuła wyrzuty sumienia, ale nie miała ich. Była już z nim tak długo, a jedyne co dla niej miał, to odpychającą dłoń. Nawet nie chciał z nią o tym rozmawiać. Postawił sprawę jasno. Opuści ją. Ach, gdyby to było takie proste. Poświęciła mu swoje życie, najlepsze lata. Była blondynką, mieszkała w Hiszpanii i była ładna. Nie musiała się poświęcać dla zabójcy. Mogła być z każdym. Może nie z tak dużą kieszenią, ale miała wiele możliwości. Wybrała go. Doceniła go. Uratowała go. A on każdego dnia skracał jej dech.

9 kont założyła pierwszego dnia, 13 kolejnego i następnego jeszcze 3. To wystarczyło, żeby dowiedzieli się o nim w Europie i połowie stanów. Ciągnął się za nim długi cień, a jego reputacja dotarła wszędzie. Czy żałowała go? Widząc w jakim jest stanie, jak nieszczęśliwy, cierpiący… wcale nie było jej go żal. Chciał jej odebrać to na co zapracowała. Ocaliła go. Dwa razy. Kiedy się topił i kiedy ona się zanurzyła, żeby wyciągnąć to, co odebrało dech Marinie. Czasem myślała o niej. Miała czerwone włosy niczym Ariel, przynajmniej tak wynikało ze zdjęć, bo nigdy jej nie znała. A zanurzała się w wodzie. Królestwie jej ojca, pana mórz. Chwytając statuetkę niemal czuła jak czerwone loki oplatają jej dłoń. Ale nie zawahała się. Marina była nieistotna. Nie liczyła się.


- Guzman nie poprzestanie w swojej zemście. Widziałeś do czego jest zdolny.

- Powiedział, że to nie on – Polo się wahał, nie chcąc uwierzyć w winę byłego przyjaciela. Mimo, że go związał, polewał wodą, dusił. Gdyby nie aspekt przemocy, sądziłaby, że mieli wtedy świetną zabawę.

- A ty mu wierzysz? Polo, boję się. Boję się, że on tobie coś zrobi. Jeśli nie chcesz tego zrobić dla siebie, to zrób dla mnie. Nie przeżyję twojej straty – i odcięcia od tych wszystkich luksusów. Imprez co tydzień, drogich sukienek i spinek o wartości telefonu.

- Mam go oddać w ręce policji? - zapytał zaskoczony. Dziwne, że taka myśl nigdy nie postała mu w głowie. Guzman prześladował go już od dłuższego czasu, a wszyscy pozostawali na to głusi. Bała się, że pewnego dnia naprawdę posunie się dalej. A wtedy ona, jak z niczym tu przybyła, tak przyjdzie jej odejść też z niczym. - Mojego własnego przyjaciela? Nigdy nawet czegoś takiego nie sugeruj – był zły. Gorzej, był wściekły. Przeszywał ją swoim wzrokiem. Wiedziała, że poruszyła cienką strunę, ale miała już dość. Ciągle się oszukiwał. Nazywał ludzi, którzy się od niego odwrócili – przyjaciółmi. Deklarował, że nigdy ich nie zdradzi. A ona? Ona nic nie znaczyła. Mimo, że ciągle przy nim była. Sama. To niesprawiedliwe. To cholernie niesprawiedliwe.

- Dobrze, ale jak kolejnym razem zwiąże cię, zaknebluje i pobije, to znajdź inne ramię by się wypłakać – odeszła w gniewie. Coraz częściej czuła palącą złość. Dobijało ją jak często była sama. Jak ją skazywał na samotność, żeby tylko pamiętała, że liczy się przede wszystkim on. Udało jej się uśpić jego czujność i sprawić by uwierzył, że to Guzman rozesłał wiadomości. Ale co dalej? Do czego jeszcze była w stanie się posunąć, żeby nie zburzyć swojego papierowego domku z kart? Nie wiedziała. I przerażało ją to.


W głowie zaczęła planować jego kres. Były to myśli tak słodkie, że psuły jej się od nich zęby. Ale nie wstydziła się ich. Nigdy by się do tego nie przyznała, ale podobało jej się to. Wyobrażała sobie, jak odwija sznur pereł i oplata nimi jego szyję. On tylko patrzy na nią z uwielbieniem, szczęśliwy, że umiera z ręki swej femme fatale. W innych snach potyka się na nóżce parasolki i spada – ze wszystkich 120 schodów, prowadzących do kościółka na wzgórzu. A ona, zrozpaczona wdowa, pławi się w jego bogactwie po kres swych dni. W jeszcze innych topi się, zwabiony śpiewem syren. Ona jest jedną z nich, o złotych włosach i koralowych ustach na których kładzie jego palce, z każdą chwilą ciągnąc go na dno. W każdym z tych snów jest uczestniczką, nie bierną obserwatorką, nie tylko widzi co się dzieje, ona to powoduje, ona działa. Po wszystkim sztucznie się uśmiecha i wychyla lampkę białego wina. „Toast za miłość mego życia", mówi przy tym. „Miłość aż po grób" - dodaje i pije póki nie ujrzy dna.

Potem się budzi, jest zmęczona, niewyspana, nie ma na sobie małej czarnej Marylin Monroe i jej niesfornych loków. Budzi się z nieświeżym oddechem, z potarganymi włosami, we wczorajszych majtkach. Coraz bardziej przestaje o siebie dbać, bo i tak nikt nie zwraca na to uwagi. Opycha się ciastkami jak Maria Antonina, słuchając przy tym starego rocka z filmu Coppoli. „Nie stracę dla ciebie głowy", myśli, a potem pisze, wydzwania, telefonuje. Ale on nigdy nie odbiera.

Czasem ściska ołówek za mocno, wyobrażając sobie, że to jego atletyczne ciało, aż różowa gumka odpada. Właśnie wypłynął mózg.


Potem znowu ogląda Śniadanie u Tiffany'ego, zachwyca się prostolinijnością Coco Chanel, przejmuje się losem sufrażystek, a na finał dobija – Uśmiechem Mona Lisy. Chciałaby być tak silna jak choć jedna z tych kobiet. One nie ustępują mężczyznom, a ona czuje się, jakby nie ustępowała swojej naturze. Wcale nie chce być taka pusta, pozorna, przeźroczysta. Chciałaby być kimś więcej niż blondynką i dziewczyną Polo.

Na pokuszenie daje jej nowe inspiracje. Teraz rozważa też truciznę. Wciela się w rolę Edwiny Dabney i daje się uwieść przystojnemu Jankesowi. Pozwala mu robić ze sobą co tylko chce, a później każe mu zlizywać truciznę ze swoich warg. Kiedy jest już po wszystkim, jak gdyby nigdy nic rozwiesza białe prześcieradła, nie interesując się, że gdzieś tam w środku domu – rozkładają się zwłoki mężczyzny.

Polo cierpi, a ona wraz z nim. To co stało się z Mariną to był przypadek. Nie powinien za to płacić po kres swych dni. Ale powinien zapłacić za to jak się przez niego czuje. Mulan zabijała swoich wrogów. Nie była litościwa. Z niejednym skrzyżowała miecz. A co było jej orężem? Uroda? Ona przeminie. Miłość? Polo już jej nie kocha. Nadzieja? Jaka nadzieja? Na co?

Valerio się w niej podkochuje. To jej schlebia. Ale nie może na wiele liczyć. Jest tu tylko dla Polo. Ona nie potrzebuje jego niesfornych loków, heroinowego uśmiechu i uroku łotrzyka. Skrada jej jedną chwilę, ale czuje jakby odbierał cnotę. Dawno już nie ma w niej nic niewieściego, delikatnego, a mimo to, kiedy gładzi jej białe ramię mówi:

- Wydajesz się być taka niewinna. Subtelność sama w sobie.

Przewraca oczami na jego słowa. Nie rozkoszuje się tą chwilą. Nie kupuje jej. Jest zakłamana jak całe jej życie.

- Miałeś dzisiaj nic nie brać, prosiłam cię – przypomina, a on nadal gładzi jej ciało.

- Nic nie wziąłem, to ty tak na mnie działasz – ma dosyć jego słów, jego aksamitnego głosu, tego, że jej to schlebia. Że brakuje jej takich komplementów, że brakuje jej czuć się pożądaną.

- Więc się odwdzięcz – wczepia palce w jego włosy, popycha głowę i wskazuje mu jego miejsce. I więcej grzechów nie pamięta.


Kolejnego dnia Polo nie myśli o Marinie. Myśli o Carli. Nauczyła się to rozpoznawać. Gdy myśli o markizie oczy mu się szklą, ale też błyszczą. Pewnie wspomina ich wspólne chwile. Nie wystarczy mu ona i Valerio. Nie jest jego pierwszą miłością. Czuje, że w ogóle jej nie kocha.

Podchodzi do niego i nachyla się, po czym kładzie głowę na jego torsie, a palce wczepia we włosy.

- Ona stoi między nami – żali się, głaszcząc go po plecach tak jak lubi. Tak jak czynią mamy.

- Kto? - pyta przerażony, jakby bał się, że rozgryzła jego grę.

- Marina – odpowiada ze łzami, a błysk w oczach Polo znika i zastępuje go nieprzenikniony mrok. - Musisz o niej zapomnieć, żebyśmy mogli ruszyć dalej – ale Polo o niej nie zapomina. Wspomina ją. Jej ostatnie chwile. Ostatni dech. Nie ma miejsca w ich związku na markizę.

Odchodzi z bólem, ale kiedy tylko jej nie widzi – uśmiecha się. Ma złośliwą satysfakcję, że go doprowadziła do tego stanu. Kolejnego dnia patrzy na Carlę. Jej niezdradzającą żadnych emocji twarz i oczy niczym dwa sople. Królowa lodu. A czego ona jest królową? Na pewno nie serc.

Ogląda po raz kolejny Dumę i Uprzedzenie. Pan Darcy jest pieprzonym hipokrytą. Jak każdy facet. Elizabeth powinna go dźgnąć.

Cersei i Jaime, razem przyszli na świat, razem z niego odeszli. Nudyyyyyyyyy

Izabela jest taka płytka i okropna dla biednego Wokulskiego. Jak tak można? Dlaczego ta piękna, inteligentna i dowcipna kobieta nie oddaje zalotów tego starca?

To sobie teraz nieźle nagrabiłaś, droga Ann.

Szekspir kochałby kino.

Kiedy się skończyły wszystkie lody? o.O

Carrie, Carrie, Carrie. Nie była księżniczką, nic w sumie nie osiągnęła w życiu, ale sama jej potrzeba destrukcji i zemszczenia się za wszystkie wyrządzone jej krzywdy jest warta rozważenia. Czy gdyby ona posiadła taką moc to by jej nie wykorzystała do swoich celów?

Nie mogła patrzeć dłużej na te wojownicze madonny. Wszystkie po kolei by potępiły jej styl bycia. One stanowiły o sobie, stawały naprzeciw mężczyzn i wygrywały, ona natomiast przymilała się do człowieka, który nawet jej nie zauważał. Może w końcu przyszedł czas wziąć sprawy w swoje ręce? I ziścić jeden z tych mroczniejszych snów?


Czara goryczy się przelała, kiedy zastała go w swoim pokoju pewnego dnia.

- Nie wiedziałam, że będziesz – uśmiechnęła się, ale tak naprawdę nie była zadowolona z jego wizyty. Jej pokój stanowił jej azyl. Był czymś jej. Nie miał tutaj wstępu ze swoimi martwymi oczami.

- Rozglądam się – powiedział, a ona przybrała jeden ze sztuczniejszych wyrazów twarzy. „W końcu do tego doszło", pomyślała. „Nie ufa mi".

- Za czymś konkretnym? - zapytała, kierując swoje oczy pod łóżko, gdzie od razu powędrował i jego wzrok. Przerzucał stare czasopisma krawieckie pod tytułem – zrób to sam, ale nie znalazł tego co szukał.

- Gdzie to jest? - zaczął się jąkać, chyba nawet był zdecydowany, może nawet zdesperowany, ale uznała, że tak szybko nie skończy gry.

- Co takiego? - spytała, licząc w głowie ile razy uśmiercała go w tym łóżku. Na tej pościeli.

- Dobrze wiesz – odpowiedział i podszedł do niej. Ujął ją za ramiona i spojrzał w oczy. - Cayetana, jeśli znajdą trofeum

- To odpowiesz za swoje czyny – dokończyła, przechylając głowę. Ciężko było jej pojąć, że włamał się tu pod jej nieobecność. Dotykał jej rzeczy. Naruszał jej prywatność. Do czego ten człowiek jeszcze był zdolny? I ona go kochała?

- Musimy się go pozbyć – zdecydował, siadając na łóżku. Patrzył na nią poważnie, a ona spojrzała na swój stary plakat z One Direction. Trochę wstyd, że jeszcze go miała. I że go widział. Ale nie czuła się bardzo skompromitowana.

- Nie – uznała. Wzięła do ręki stary cyrkiel, który stępił się od zbyt długiego używania. Nie, to nie może być to. - Zdałam sobie sprawę, Polo – położyła nacisk na jego imię by wywrzeć efekt. - Że jestem nieszczęśliwa. Mój chłopak mnie nie zauważa. Ludzie ze szkoły nienawidzą, a matka przeklina dzień w którym mnie urodziła. Wobec tego mam tylko to.

- Co? - zapytał, nic nie rozumiejąc. Nawet nie skomentował tego, że uznała, że jej chłopak jej nie zauważa. Widać nie chciał zaprzeczać prawdzie.

- Gwarancję.

- Gwarancję czego?

- Ciebie, mój drogi.

Zaśmiał się i założył ręce na piersi. Odważna poza i odważny gest, kogoś komu przed chwilą grożono. Nie spodziewała się. Jej srebrna spinka. Długa, ostra i zakończona szpilką. Będzie o wiele bardziej odpowiednia.

- Cayetana, co ty wygadujesz? Kocham cię – wyznał. Ale nie było w jego głosie szczerości. Spinka może okazać się zbyt tępa. - Jedyne co stoi nam na drodze to to trofeum. Musimy się go pozbyć. Dla naszej przyszłości – mówił jak ona kiedyś. „Musisz zapomnieć o Marinie. Dla naszej przyszłości". Wezbrał w niej gniew.

- Nie, trofeum nie jest jedynym co stoi nam na drodze – powiedziała. - Jest jeszcze Carla. I Marina. I Valerio. I kto wie ilu jeszcze.

Porcelanowa róża, którą jej kiedyś dał. Tandetna, ale jak mogła jej nie przyjąć. Miała być wieczna jak ich miłość. A przecież porcelana jest piękna jedynie tak długo, póki jej ktoś nie stłucze. Ujęła ją i odwróciła się do niego.

- Nie mogę pozbyć się ich wszystkich – uznała, robiąc niepozorny gest. - Ale mogę pozbyć się źródła moich problemów.

- Czym jest to źródło? - zapytał, patrząc na jej dłonie, w których obracała się porcelanowa róża.

- Raczej kim – doprecyzowała.

- Cayetana, jesteśmy…

- Nieśmiertelnym duetem – dokończyła. - Carlę też tak mamiłeś? Albo Christiana? - zapytała, ale on tylko na nią patrzył. Po chwili ciszy, nie doczekawszy się odpowiedzi, zmieniła temat - Oglądałam ostatnio pewną baśń.

- Ty ciągle w swoim świecie, a ja mówię o poważnych problemach. Jestem podejrzany, a ty jesteś moją dziewczyną. Jeżeli źle ukryłaś trofeum i je znajdą... Cayetana, tu najpierw będą szukać.

- Ta baśń mówiła o tym, że pewien król zaprzyjaźnił się z pchłą – obracała porcelanową różę w dłoniach. - Urosła bardzo duża, a kiedy zdechła, ogłosił, że mężem jego córki, królewny, zostanie ten, który będzie w stanie rozpoznać, z jakiego zwierzęcia pochodzi ta skóra. Zgadnij, kto odgadł – uśmiechnęła się, a Polo patrzył na nią coraz bardziej zdziwiony i przerażony. Czyżby się obawiał, że oszalała?

- Nie wiem – przyznał i zaczął się zastanawiać. - Jakiś książę?

- Nie – klasnęła w dłonie i odłożyła różę na stolik obok. - Troll. I król wydał swoją jedyną córkę za trolla.

- Aha – powiedział i udał, że zaciekawiła go ta kwestia. Ale aktorem był fatalnym. - Więc, gdzie jest trofeum? - podjął dawny temat, ale mu nie pozwoliła dłużej go ciągnąć.

- To jeszcze nie finał tej opowieści. Królewna musiała wyjść za trolla, ale wielu dzielnych mężów próbowało ją odbić z jego łapsk.

- Pewnie udało im się – powiedział Polo, kiedy zrobiła pauzę oczekując jego reakcji.

- Wcale nie – odpowiedziała, z uśmiechem. - Troll wszystkich pokonał, a potem zjadł.

- Dziwna baśń – stwierdził, ale pokiwała palcem, jak matka, która upomina niesforne dziecko.

- To jeszcze nie pora na ocenę, bo bajka się jeszcze nie skończyła – poinformowała, patrząc jak twarz bruneta robi się coraz bardziej napięta. - Widzisz, królewna, widząc jak bezradni są mężczyźni i że żaden nie jest w stanie pokonać jej męża, przywdziała najpiękniejszą suknię jaką miała i zaprosiła go do ich wspólnej komnaty, by dać mu to, co mężowi winna oddawać żona.

- Wspaniale – przerwał jej Polo. - Piękna i bestia, pokochała go, mimo jego brzydoty i dziwnych upodobań kulinarnych. Zaakceptowała swój los, zrozumiała, że wygrał uczciwie i od tej pory żyli długo i szczęśliwie. Cayetana, gdzie jest trofeum?

- Mylisz się – odpowiedziała mu, uśmiechając się jeszcze szerzej. - Królewna zwabiła go do małżeńskiej komnaty, kusiła skąpym strojem, usypiała czujność pocałunkami, a następnie – tu zrobiła pauzę, aby zbudować nastrój grozy. - Odcięła mu głowę. Zrozumiała, że na mężczyznach nie można polegać i sama wzięła odpowiedzialność za swój los.

- To teraz robisz? - zapytał. - Bierzesz odpowiedzialność za swój los? Ja jestem trollem? - nie dowierzał, ale przynajmniej się nie jąkał. Widać nie pojął sedna baśni. Ale nie chciało jej się jej opowiadać jeszcze raz.

- Nie Polo, nie zrozumiałeś. Jak ty tego okropnie nie zrozumiałeś – powiedziała, patrząc na niego jak nauczycielka na niezbyt lotne dziecko. - Chodzi o to, że kobiety też są niebezpieczne. I trzeba brać pod uwagę ich potrzeby, bo jeśli się je zlekceważy, można obudzić się bez głowy.

- Lekceważyłem cię? - zapytał, a w jego głosie była nawet dosłyszalna wina. Ale nie ufała swoim uszom. Polo, jak i ona, potrafił grać. - Nie chciałem – wyznał. - Mam wiele problemów, w związku z Mariną, Guzmanem, … Carlą. Ale zawsze przy mnie byłaś. Dlatego wybaczyłem ci. Wybaczyłem ci rozesłanie tych emaili do szkół. I Valerio.

Gdyby z bezruchu mogłaby zamienić się w słup soli, teraz rozsypałaby się na miliony białych kryształków.

- Wiedziałeś o tym? - zapytała, nie dowierzając. - Że to byłam ja? I o Valerio?

- Tak.

- Bolało cię to?

- Złamałaś mi serce.

- Dobrze ci tak – pod jej powiekami zaczęły zbierać się łzy, a ona robiła wszystko by je powstrzymać. Bezskutecznie.

Podszedł do niej i przytulił ją, ale ona już nie chciała jego ramion. Chciała mu raczej wbić porcelanową różę między oczy. Pasowałaby do koloru jego cery.

- To nic. To wszystko dla mnie nic nie znaczy. Jesteś ty i jestem ja. Razem. Na zawsze. Ale by mieć to zawsze musimy pozbyć się trofeum.

Odepchnęła go od siebie. Nawet w takiej chwili nią grał. Kiedy podjął jej grę? Kiedy stał się jej uczestnikiem? Od kiedy zdawał sobie sprawę, że nim manipulowała? A może i on manipulował nią? Nie, ta perspektywa była zbyt straszna aby ją choć rozważać.

- Nie, Polo. Nie ma nas. Jesteś ty i jestem ja. Od dzisiaj wszystko się zmieni – zdecydowała, patrząc mu w oczy. Mówiła pewnie jak nigdy wcześniej. - Do tej pory było tak jak chciałeś ty, a teraz będzie tylko tak jak chcę ja. Wiesz o co toczy się gra. I że nie mam nic do stracenia.

- Cayetana – zaczął, ale nie pozwoliła mu dokończyć.

- Nie. Nic co powiesz nie zmieni mojej decyzji. Sprawiłeś, że zwątpiłam w samą siebie, swoją kobiecość, atrakcyjność. Odebrałeś mi wszystko, a w zamian nie dałeś nic. Ale jestem ci wdzięczna, że tu przyszedłeś. Gdybyś nie przyszedł, tak jawnie nie naruszył granic, to nadal bym trwała w naszym śnie, który dla mnie się powoli zmieniał w koszmar. Nie kocham cię.

- Cayetana...

- Nie kocham. Już nie. Ale kochałam. Dostrzegłam dobro w tobie, w tym ogarniającym wszystko mroku i pokochałam je. Sprawiłeś, że zadrżał mój świat. Dałeś obietnicę wielkiej miłości. A potem, gdy przyszło co do czego, zrobiłeś wszystko...co mogłeś. Czyli niewiele.

Wybuchła śmiechem na swoje wyznanie, przypominając sobie te wszystkie żenujące chwile, gdy musiała za niego świecić oczami. To, że nie umiał stawić czoła żadnej sytuacji, że zawsze się poddawał i załamywał. Jej dzielny rycerz, co spadł z konia zanim na niego wsiadł.

- Nie śmiej się! - krzyknął, ale go prawie nie słyszała. Wybuch śmiechu wciąż trwał, kiedy wspomnienia tego wszystkiego ją zalewały, a on coś do niej mówił, czego w ogóle nie rozumiała przez swój śmiech. Znowu zaczął się jąkać, gubił sylaby, co tylko wzmogło jej stan.

- Nie śmiej się! - krzyczał, rozkazującym tonem, udając tak bardzo groźnego.

- Nie śmiej się! - dopadł do niej, ale ona nie mogła przestać się śmiać. Zacisnął dłoń na jej szyi, potrząsał nią i kazał przestać, a ona wyrzucała z siebie te wszystkie miesiące, w których musiała tłumić swoje emocje. Teraz znalazły ujście, zamieniając się w niekończący się śmiech. Och, słodka naiwności, co ona sobie myślała, zadając się z zabójcą? Czy te wszystkie bajania, pieśni bardów o rycerzach i księżniczkach były warte zmarnowania tych lat? Jego dłoń coraz bardziej zaciskała się na jej szyi i potrząsał nią coraz silniej, a ona nie przestawała się śmiać, mimo jego usilnych prób. Nie ma nic groźniejszego od wzgardzonej kobiety. No chyba, że wyśmiany mężczyzna.

- Przestań! - krzyczał, ale go nie słuchała. On też nie słuchał jej. Przez te wszystkie miesiące mówiła jak do ściany.

- Cayetana, skończ! - jego dłoń coraz ciaśniej oplatała jej szyję, tak, że śmiech zamienił się w charczenie, ale nadal mu pozostała melodyjność. I rozbawienie w oczach, ono nadal go denerwowało. Dlatego pewnie zaciskał coraz mocniej swoją dłoń. Ostatkami sił, zamiast złapać za jego duszącą rękę, złapała porcelanową różę. Jej oddech był coraz krótszy i przeszła jej ochota na śmiech. Teraz zmienił się w strach. Chciała coś powiedzieć, ale on jej nie słyszał, zaciskając coraz mocniej dłoń na jej szyi. Była za słaba by utrzymać w rękach różę, więc wypuściła ją, a ona się rozbiła. Była warta tyle co ich miłość. Tak trwała, dopóki nie pojawią się przeszkody. Patrzyła mu w oczy, myśląc o tym jaki jest piękny. Doskonały. Prawdziwy Adam.

Złapał ją, gdy spadała. I płakał. I tulił jej bezwładne ciało. I całował, i prosił, żeby się obudziła. Ale nie był księciem. A ona nie była królewną. Zapadła w sen, z którego pocałunek jej nie obudzi.