Obudził się kilka godzin później z ciężką głową i obolałym karkiem. Jego brudny, potargany mundur został zastąpiony przez czystą szpitalną pidżamę. Ktoś go przebrał i umył. Cholera. To się zdarza zdecydowanie za często. Wokół było całkiem cicho, a światła w ambulatorium były przygaszone do dwudziestu procent. Zorientował się, że na statku panuje nocna zmiana. Westchnął i rozejrzał się wokół. Łóżka obok niego były puste. W głębi sali przy jednym z biurek świeciło się światło. Prawdopodobnie Chapel pracowała na nocną zmianę. Powoli i z trudem usiadł na łóżku i rozejrzał się za czymś do picia. W ustach i gardle miał pustynię.

- Powinieneś jeszcze leżeć, Leonard – McCoy podskoczył na dźwięk głosu Christine. Złapał się za serce i spojrzał na swoją główną pielęgniarkę, która stała tuż obok niego i patrzyła z mieszaniną zatroskania i zirytowania.

- Jezu, Chapel! – sapnął po chwili. – Chcesz mnie przyprawić o zawał serca? Nie rób tak.

Christine wywróciła oczami i zignorowała jego komentarz.

- Wypij to. Tylko powoli – Podała mu szklankę z niebieskim płynem. Przyjął ją z niemałą wdzięcznością.

- Gdzie Sanders? – zapytał dotykając nasady nosa. Zastanawiał się ile z tego co pamięta było prawdą, a ile efektem uderzenia w głowę.

- Wyszedł chwilę po tym jak zasnąłeś – odpowiedziała Christine przykładając trikorder do jego głowy. – Nie miał żadnych poważnych obrażeń, więc M'Benga wypuścił go do jego kwater.

- Jak to nie miał poważnych obrażeń? – McCoy zmarszczył brwi. – A złamana noga? Sama się zrosła?

- Nie miał złamanej nogi. Jak mówiłam nie miał żadnych poważnych obrażeń poza kilkoma zadrapaniami – odłożyła sondę i podeszła do monitora. – W zasadzie chłopak prawie przyniósł cię na swoich plecach. Powinieneś mu podziękować. Z takim ciężkim wstrząśnieniem mózgu mogłeś mieć więcej powikłań gdybyś został na tym kawałku skały trochę dłużej.

- Tak… Tak zrobię… - odpowiedział zamyślony McCoy. – A co ze mną? Jaka diagnoza?

- Poza wstrząśnieniem mózgu na szczęście żadnych złamań i poważnych ran – odpowiedziała Christine. Podeszła do niego i zaczęła badać reakcję źrenic. Zamrugał oślepiony. – Miałeś więcej szczęścia niż rozumu. Jak zwykle.

Głowa McCoya zaczęła znowu pulsować. Czy to możliwe, żeby to wszystko mu się śniło? Dziwna roślina, złamana noga Sandersa i… sam dziwny, przerażający Sanders? Musiał porozmawiać z Jimem. Może on pomoże mu to zrozumieć.

- Na szczęście leki zadziałały i nie ma żadnych poważnych uszkodzeń – Christine znowu przerwała jego rozmyślania.

- Czy zrobiliście pełny skan Sandersa? – zapytał po chwili. – Żadnych zmian?

- Oczywiście, że zrobiliśmy – odpowiedziała nieco urażonym tonem. – Wszystko było w najlepszym porządku. Inaczej nie wypuścilibyśmy go stąd. W zasadzie trochę to było zaskakujące, że po takim upadku nie miał żadnych poważniejszych urazów, ale wygląda na to, że on też miał więcej szczęścia niż rozumu. Z tego co mówił spadł na ciebie, co zamortyzowało upadek.

- Mhm… - McCoy znowu się zamyślił. Po chwili zaczął wstawać z łóżka.

- Co ty do cholery robisz?

Odwrócił się powoli w stronę Chapel, która tym razem patrzyła na niego z mieszaniną niedowierzania i rosnącego zirytowania. Pomyślał, że chyba władza trochę za bardzo uderza jej do głowy.

- Sama powiedziałaś, siostro, że nie mam żadnych poważnych obrażeń – sięgnął po leżące na stoliku obok ubranie. – Idę do siebie. Lepiej się wyśpię we własnym łóżku.

Christine już otwierała usta, żeby zaprotestować, ale McCoy dodał szybko.

- Obiecuję, że jak tylko tam dotrę, to nie wstanę aż do zmiany gamma.

W odpowiedzi Christine znów tylko otworzyła usta, ale zaraz je zamknęła i potrząsnęła głową z rezygnacją. Wiedziała, że dyskutowanie z szefem nie ma sensu.

- W porządku. M'Benga i tak chciał cię wypuścić rano. Tylko nie pokazuj się tutaj przez następne dwadzieścia cztery godziny. Masz leżeć w łóżku – powiedziała moralizatorskim tonem, który brzmiał podejrzanie podobnie do jego własnego i wskazując na niego ostrzegawczo trikorderem.

- Słowo harcerza – McCoy rzucił jej głupkowaty uśmiech w stylu Jima.

Po chwili wstał, przebrał się w swoje ubranie i chwiejnym krokiem wyszedł z ambulatorium. Skierował się w stronę prywatnych kwater, ale postanowił najpierw odwiedzić Kirka. Usprawiedliwił się tym, że w zasadzie wcale nie okłamał Chapel. Powiedział, że położy się do łóżka „jak tylko dotrze do swojej kwatery". Nie miało znaczenia kiedy to się stanie. Jim na pewno przyznałby rację jego logice. Oby tylko wysłuchał tego co ma do powiedzenia na temat Sandersa.

- Bones – Kirk ucisnął palcami nasadę nosa i westchnął. Siedział na kanapie i od pół godziny wałkował ten sam temat. Wydawał się już całkiem zrezygnowany. – Powtarzam ci po raz kolejny. Ty i Sanders spadliście ze skarpy. Uderzyłeś się w głowę. Straciłeś przytomność. Sanders wtargał cię z powrotem na górę. Tam was znaleźliśmy. Koniec.

- Nie tak było! Jim! – McCoy zirytował się jeszcze bardziej. Głowa pulsowała mu nie do zniesienia i do tego czuł dziwny ucisk w piersi. – Owszem, spadłem kilka metrów w dół, ale nie straciłem przytomności. Sandersa znalazłem na polanie. Miał otwarte złamanie nogi i zaatakowała go jakaś roślina.

- Na tej cholernej planecie nie było żadnej żywej rośliny, Bones – Jim znowu powtórzył to samo co dziesięć minut temu. – Same skały. Wszystkie formy życia zniknęły. Spock bada próbki. Może jutro coś…

- Była, Jim! Była bardzo żywa! Zaatakowała mnie i musiałem użyć fazera. Dopiero potem straciłem przytomność – McCoy w zamyśleniu przyłożył palce do ust.

- Ok, ok – Kirk wystawił ręce w uspokajającym geście. – Załóżmy, że tak było. Jak to się stało, że noga Sandersa się uleczyła? Jak uleczyło się twoje ramię? Dlaczego żaden z was tego nie pamięta? Dlaczego nikt z reszty zwiadu nie widział tej dziwnej rośliny? Badania nic nie wykazały.

- Nie wiem, Jim – McCoy zwiesił głowę siadając ciężko na kanapie koło Kirka. Schował twarz w dłoniach.

Jak na razie nie wspomniał przyjacielowi o dziwnym, przerażającym zachowaniu Sandersa w ambulatorium. Sam nie był pewien co widział. Może to była sprawka leków, albo uderzenia w głowę? Może mu się wydawało? Albo śniło? Jim pewnie pomyślałby to samo.

- Bones – Kirk położył ciężko rękę na ramieniu przyjaciela. – Powinieneś odpocząć. Wyspać się. Dać sobie czas. Ze świeżą głową spojrzysz na to inaczej.

- Może masz rację – zrezygnowany McCoy wstał i ruszył w stronę drzwi. Wychodząc ostatni raz odwrócił się do kapitana – Wracam do siebie. Mam nadzieję, że nie planujesz żadnej kolejnej misji. Chciałbym w jednym kawałku spotkać się z Joanną w Yorku.

- Dopadłaby mnie gdyby coś ci się stało. Jeszcze mi życie miłe – Jim uśmiechnął się na wspomnienie córki McCoya. – Na jakiś czas nie mamy żadnych rozkazów.

- I dobrze – odpowiedział w zamyśleniu doktor. – Wszystkim się przyda odpoczynek. Dobranoc kapitanie.

- Dobranoc, doktorze.

McCoy szedł korytarzem po pokładzie dziesiątym do swojej kwatery. Rozmowa z Jimem nie przyniosła mu niczego poza bólem głowy. Nic co pamiętał z misji nie zgadzało się z tym co mówił kapitan. Czy to możliwe, żeby mu się to śniło? Żeby jego umysł płatał mu takie figle? Z zamyślenia wyrwało go migające światło na korytarzu. Nadal panowała nocna zmiana, więc oświetlenie było przygaszone do pięćdziesięciu procent. Długi na kilkanaście metrów korytarz był pusty. Światła zaczęły migać aż w końcu zgasły całkowicie. McCoy zaklął. Ciemność na Ziemi miała się nijak do ciemności w kosmosie. Była tak obezwładniająca i paraliżująca, że powodowała u McCoya atak paniki. W końcu po omacku doszedł do ściany. Przesunął się kilka kroków w stronę najbliższego źródła światła i potknął się o coś. Zaklął głośniej i w ciemnościach schylił się macając wokół ręką. Zastygł w bezruchu, kiedy napotkał czyjąś dłoń. Bardzo zimną, bardzo ludzką, damską dłoń leżącą bezwładnie na podłodze. Był pewny, że była przytwierdzona do ludzkiego martwego ciała. W końcu był lekarzem, do cholery. I nie wyczuwał żadnego pulsu. Badając dalej McCoy napotkał burzę długich włosów. Co najbardziej przerażające, był na sto procent pewien, że ciała dziewczyny nie było na podłodze zanim na korytarzu zgasło światło. McCoy podniósł się z kolan z zamiarem wyciągnięcia komunikatora i wezwania pomocy, ale przeszywający ból zgiął go w pół. Złapał się za klatkę piersiową z trudem łapiąc powietrze. Poruszał ustami jak ryba i wydawało mu się, że coś koniecznie chciało się wydostać z jego gardła, ale starał się jak mógł z tym walczyć. W ustach czuł metaliczny posmak krwi. Nagle ból ustał i na korytarzu zapaliły się awaryjne migające światła. McCoy wyprostował się z trudem i po raz kolejny tego dnia prawie dostał zawału. Tuż przed nim stał chorąży Sanders.

- Dobry wieczór, doktorze – głos chłopaka brzmiał przerażająco spokojnie. Stał wyprostowany z rękami założonymi za plecy. – Czy wszystko w porządku?

- Sanders… - McCoy rozejrzał się przerażony szukając ciała o które się potknął kilka sekund wcześniej. – Co ty…? Do cholery…?

- Źle pan wygląda, doktorze. Może powinien pan odpocząć? Zrelaksować się? – powiedział podchodząc jeszcze bliżej doktora. Jego twarz znajdowała się teraz dosłownie kilka centymetrów od twarzy dzieciaka.

McCoy spojrzał w końcu prosto na młodego oficera i znów krew zmroziła mu się w żyłach. Migające światło raz po raz oświetlało jego twarz. Twarz, która według McCoya na sto procent nie była ludzką twarzą. Czarne źrenice wypełniały białka oczu, a pod trupiobladą skórą widać było wyraźnie plątaninę grubych, zielonych żył, które w dodatku zdawały się pulsować. Całości dopełniał przerażający szerszy niż normalnie uśmiech i czarna, gęsta maź, która pokrywała zęby oficera i wydobywając się z czarnych ust spływała po brodzie.

- Co do… - wysapał w końcu McCoy i znów poczuł jak jego klatka piersiowa zdaje się być zgniatana przez niewidzialną obręcz.

Zgiął się wpół i złapał się za serce wypuszczając powietrze z cichym sapnięciem. Jego płuca krzyczały o odrobinę tlenu, której nie mógł im dostarczyć. Podniósł wzrok na nadal spokojnie stojącego przed nim Sandersa i z paniką stwierdził, że nie tylko chłopak nie wezwie dla niego pomocy, ale nadal ma ten przerażający wyraz twarzy. Doktor po raz kolejny otworzył usta starając się nabrać powietrza, ale nie był w stanie. Upadł na jedno kolano i poruszał tylko ustami jak ryba wyciągnięta na brzeg.

Nagle Sanders wyciągnął rękę i złapał doktora za ramię. Bez wysiłku podciągnął go do góry w taki sposób, że byli twarzą w twarz. Drugą ręką dotknął jego piersi i wbił głęboko paznokcie przez flanelową koszulę. Tym razem McCoy poczuł jakby w klatkę kopnął go koń. Sanders puścił doktora, a ten upadł do tyłu zderzając się ze ścianą korytarza. Wciągnął powietrze zachłannie przez otwarte usta, a ono powoli dostawało się do płuc powodując palący ból, który jednak sprawiał radość. Serce waliło mu jak młot. Chwilę trwało zanim się trochę uspokoił i osunął znów po ścianie na ziemię.

- Już ci mówiłem doktorze – Sanders przykucnął przed nim. Światła na korytarzu w końcu przestały migać. – Nie walcz z nim, bo i tak go nie pokonasz. Jesteśmy jednym. Ja już go przyjąłem – dotknął swojej piersi jakby dając znak, że nie ma się czego bać. – Jeśli nadal będziesz walczył on cię zniszczy.

McCoy podniósł przerażony wzrok na chłopaka. Jego twarz, poza tym, że była przeraźliwie blada, wyglądała już normalnie.

- I tak nie wygrasz. Jeśli będziesz walczył, to On zabierze twoje ciało, a umysł wyrzuci na śmietnik. Lepiej się poddaj, a zobaczysz jakie to będzie dla nas korzystne – chłopak pochylał się nad doktorem i położył mu znów rękę na ramieniu.

- Dla nas… - McCoy sapnął odpychając rękę chłopaka. Zbierał się z trudem z podłogi. – Dla nas? Co to znaczy? Czym ty jesteś?! Odpieprz się, bo zaraz…

Nie zdążył skończyć zdania, bo coś znów pociągnęło go w dół. Nagle korytarz zrobił się pionowy i poczuł palący ból z boku głowy.

- Nie dajesz nam wyboru, doktorze – usłyszał nad sobą jeszcze słowa Sandersa docierające do niego jak przez mgłę. Spod uchylonych z trudem powiek zobaczył dwie pary zamazanych nóg. Męskich i damskich.

Nic dobrego z tego nie wyjdzie – pomyślał, zanim znów ogarnęła go ciemność.

- Zdaje się, że za wcześnie go wypuściłaś z ambulatorium Christine…

McCoy powracał do świadomości powoli i w bardzo nieprzyjemny sposób. Głowa mu pulsowała i czuł jakby słoń siedział mu na piersi. Do tego czuł nad sobą obecność trzech osób. Był pewien, że lekko zirytowany, ale też zaniepokojony głos należał do Jima. Kapitan siedział na łóżku obok lekarza i zwracał się do siostry Chapel, która stała po drugiej stronie badając McCoya.

- Jego wyniki były w porządku. Joff i tak chciał go wypuścić rano – dźwięk trikordera koło głowy McCoya przerwało westchnienie kobiety. – Zajrzy do niego, kiedy skończy zszywać rękę Scottiego. Już i tak wysłuchałam wykładu, więc daruj sobie, Jim…

- Oboje sobie darujcie – mruknął McCoy nie otwierając oczu. Przekrzywił głowę zanurzając ją głębiej w swoją własną poduszkę. Przynajmniej był w swojej kwaterze, a nie znowu w ambulatorium. – Przyprawiacie mnie tylko o ból głowy.

Dwa westchnienia sprawiły, że McCoy otworzył oczy, żeby sprawdzić czyją jeszcze obecność wyczuwał. Nie umiał tego wyjaśnić, ale miał wrażenie jakby czyjś świdrujący wzrok robił mu dziurę w czaszce. Zamrugał, żeby wyostrzyć wizję. W nogach jego łóżka stał wyprostowany z rękami za plecami nie kto inny jak chorąży Sanders.

- Znowu ty? – warknął McCoy nie spuszczając oczu z uśmiechniętej gęby blond oficera.

- Bones! – Jim potarł twarz zrezygnowany. – Chorąży Sanders znalazł cię nieprzytomnego na korytarzu. Znowu zemdlałeś.

- Jasne… - McCoy warknął i powoli przeniósł wzrok na kapitana. – Oczywiście…

Zirytowany jeszcze bardziej niż wcześniej usiadł trochę za szybko i zakręciło mu się w głowie. Schował twarz w dłoniach i poczuł dłoń Christine na ramieniu.

- Ostrożnie Leonard – powiedziała nieco zaniepokojona. – Widocznie twój wstrząs mózgu był silniejszy niż nam się wydawało.

- Nie mam żadnego wstrząsu mózgu do cholery! – Powiedział nieco za głośno strząsając z ramienia rękę Christine, która od razu wymieniła z Kirkiem zaniepokojone spojrzenia. Kapitan kiwnął głową porozumiewawczo. Pielęgniarka odwróciła się i wyjęła z torby hypospray ze środkiem uspokajającym.

- W porządku, Bones – Kirk pochylił się gotowy przytrzymać McCoya jeśli będzie trzeba. – Lepiej się uspokój. Naprawdę wszystko jest w porządku.

- Nie, nie jest Jim! – krzyknął doktor odwracając się do niego. – Nic nie rozumiesz! Mnie nic nie jest! Zbadajcie jego! – Pokazał zirytowany palcem na Sandersa, który nie ruszył się nawet o krok, a jego wyraz twarzy się nie zmienił nawet na chwilę. – Coś z nim jest nie tak!

- Spokojnie, Bones, bo zrobisz sobie krzywdę – powiedział Jim łapiąc rzucającego się lekarza za nadgarstki i starając się na powrót ułożyć go na łóżku. Chapel już stała nad nimi gotowa zrobić zastrzyk.

- Spock! Potrzebny mi Spock! Nie! Christine! Co ty…?! Aaa!

Ukłucie w szyję spowodowało, że głowa McCoya po raz kolejny eksplodowała bólem. Trwało to tylko kilka sekund, bo środek uspokajający działał szybko i już po chwili nie był w stanie zebrać myśli. Nadal trochę walczył z Jimem, ale zdawał sobie sprawę, że to nie ma sensu. Znów opadł na miękkie poduszki i zamknął oczy wbrew swojej woli.

- Spock. Jim. Proszę. Potrzebny mi… Spock… - wysapał nie mogąc już dłużej panować nad ogarniającą go ciemnością. Cholera… - pomyślał po raz kolejny odpływając zatopiony w miękkich poduszkach.