Dodatek: Witaj, ukochany siostrzeńcze
Indigena westchnęła i otrząsnęła się po aportacji, czując pokusę do powitania otaczającej ją ziemi, jakby zobaczyła siostrę. Spędziła sześć dni na negocjacjach z rojem wampirów, starając się zmusić ich do zrozumienia, czego właściwie chciał od nich jej Lord. Nie byłoby to takie trudne – wampiry były cokolwiek inteligentnymi, mrocznymi stworzeniami i już wielokrotnie na przestrzeni dziejów współpracowały z ludźmi – gdyby nie zapominały stale, że nie została przysłana do nich jako przekąska. Żaden jednak nie zdołał wyssać z niej niczego użytecznego, mimo że Indigena po prostu stała i dawała się gryźć, bo to, co obecnie płynęło jej w żyłach, bardziej przypominało żywicę, niż krew. Trzy dni spędziła, poddając się testom królowej, która chciała sprawdzić, co się stanie, jeśli ugryzą ją robotnice i trutnie w różnym wieku.
Jakież to męczące. Ale zdołała zawrzeć z nimi sojusz, którego pragnął jej Lord, dzięki czemu wreszcie zdołała wrócić do domu.
Nieszczególnie napełniała ją szczęściem myśl, że ten sojusz niebawem zostanie wprowadzony w ruch i uderzy w Harry'ego. Ale jej osobista sympatia wobec Harry'ego nie miała w tym miejscu zbyt wiele do gadania. To była wojna. Jej Lord poprosił ją o odbycie negocjacji z wampirami. To właśnie zrobiła. Było jej nieco żal Harry'ego. Gdyby jednak zrobił, co do niego należało i przybył, żeby połączyć siły z jej Lordem, to nie musieliby teraz walczyć. Harry był magicznym dziedzicem Mrocznego Pana i strona Światła, po której miał rzekomo walczyć, traktowała go przez większość życia absolutnie odrażająco. Większość potężnych czarodziejów zrozumiałaby, że przejście na stronę, która pozwala im w pełni rozwinąć zdolności swojej magii, było po prostu rozsądne, bo większość zwykle przedkładała swoją magię ponad wszystko inne.
Indigena wiedziała, że Harry nigdy nie był taki, jak większość potężnych czarodziejów. Ale po wielu dniach dziurawienia, póki jej skóra nie przypominała gąbki, było to naprawdę irytujące.
– Chodź.
Indigena podniosła brew. Lucjusz wszedł do komnaty aportacyjnej. Miał puste spojrzenie, ale poza tym wyglądał normalnie. Indigena zastanawiała się, czy jej Lord w międzyczasie zdołał przejąć nad nim jeszcze większą kontrolę, czy też może Lucjusz nieszczególnie radził sobie ze zwalczaniem tego wpływu.
– Co się stało? – zapytała, idąc obok niego.
– Pojawił się ktoś nowy. Nasz Lord wierzy, że ucieszysz się na jego widok – powiedział Lucjusz, nie patrząc jej w oczy. Lord Voldemort upewnił się, że żadne z nich nie będzie w stanie tego zrobić. Była to oznaka szacunku i uznania, ale też czuła się przez to wyjątkowo samotnie. Nie po raz pierwszy żałowała, że jej plan wymagał zabicia pod koniec Rufusa Scrimgeoura. Był rozsądnym i inteligentnym człowiekiem, który czytał jej słowa z intensywnością i emocjami.
– Kto? – zapytała teraz. Wiedziała, że jej Lord będzie szukał innych śmierciożerców, ściągając każdego z Mrocznym Znakiem i nienawiścią w duszy, ale nie zdawała sobie sprawy z istnienia jakiegokolwiek, którego pragnęłaby zobaczyć.
– Tam – powiedział Lucjusz. Dotarli już do sali tronowej i skinął przed siebie. Indigena podążyła za jego spojrzeniem i aż dech jej zaparło.
Rozpoznała młodego człowieka, który klęczał przed jej Lordem. Oczywiście że tak. Jak mogłaby nie? Był to Feldspar Yaxley, syn jej siostry, Peridot, który służył Mrocznemu Panu w czasie Pierwszej Wojny i uciekł, nie dopuszczając do siebie nawet myśli o tym, że kiedykolwiek był śmierciożercą. Jego dług honorowy zobligował Indigenę do służby i przyjęcia własnego Mrocznego Znaku, kiedy Voldemort przyszedł do jej rodziny.
I teraz został wezwany z powrotem. Oczywiście że tak. Feldspar był pełen dziecinnych nienawiści, które skrzętnie w sobie pielęgnował.
Indigena poczuła, jak usta rozciągają się jej w uśmiechu, kiedy w przeciągu kilku uderzeń serca minęła dzielącą ich odległość. Skoro nie było jej dane zaznać przyjemności rozmowy z kimś sobie równym, albo służenia Lordowi, którego faktycznie by lubiła, to przynajmniej pozwoli sobie na przyjemność znęcania się nad człowiekiem odpowiedzialnym za jej sytuację.
– Ach, Indigeno – powiedział jej Lord, którego wąż śledził każdy jej ruch. Zobaczyła, jak Feldspar spina się na dźwięk jej imienia. – Wierzę, że jesteś coś winna mojemu najnowszemu służącemu.
– W rzeczy samej – powiedziała Indigena, kiedy Feldspar obrócił się, żeby na nią spojrzeć i chorobliwie przełknął ślinę. Miał zielone oczy swojej matki i podobny do niej brak rozsądku. Były otoczone cieniami. Pocieszyło nieco Indigenę, że musiał przecierpieć równie wiele koszmarów, co wszyscy pozostali. Zasługiwał na nie znacznie bardziej od takiego Lucjusza, czy Hawthorn Parkinson. Nie tylko był takim samym zdrajcą co oni, ale był również idiotą, a Indigena uważała głupotę za niewybaczalną.
I wtedy tylko pogorszył sytuację. Spróbował się uśmiechnąć.
– Siemasz, cioteczko – ćwierknął, jakby zaledwie wczoraj widzieli się na herbacie. – Co tam?
– Zabijanie – powiedziała Indigena. – Tak dokładniej, zamordowanie ministra.
Podbródek Feldspara zadrżał, ale jeszcze przez chwilę spróbował podtrzymać tę grę.
– Ach, t–tak, s–słyszałem o tym. – Spróbował szerszego uśmiechu. Nie powinien był. Wyglądał z nim jeszcze gorzej, niż wcześniej. – Dobrze się bawiłaś?
– Nie – powiedziała Indigena i zerknęła na swojego Lorda. – Mój Lordzie, czy pozwoli pan, że zabiorę go do innego pokoju i wyjaśnię mu tutejsze zasady i zwyczaje?
Jej Lord machnął ręką, podczas gdy wąż tańczył coraz szybciej z rozbawienia. Indigena uśmiechnęła się i minęła Feldspara, gestem nakazując mu iść za sobą. Kiedy się zawahał, strzeliła jedną ze swoich lian i złapała go za włosy. Wówczas musiał podążać za nią bardzo szybko i blisko, chcąc uniknąć potykania się i związanej z tym pełnej pogardy rozpaczy.
Wypuściła go dopiero w jednej z celi, w której obróciła go i cisnęła nim o ścianę kolejnym kosmykiem. Feldspar uderzył w nią z krzykiem, którego wstydziłaby się usłyszeć nawet jego matka, po czym klapnął mocno na tyłek. Indigena skrzywiła usta, zwalczając w sobie pragnienie do zaatakowania go, pozwolenia jej cierniom i róży robić z nim, co tylko im się podobało. Taka śmierć byłaby zbyt szybka, a nie chciała go fizycznie torturować, jak to było miejsce w przypadku Rosiera, chyba że miałby to zrobić na rozkaz swojego Lorda, a nawet wtedy wyłącznie w ramach testowania nowego gatunku roślin. Zamiast tego podda go psychicznym torturom, kpiąc z niego i mówiąc prawdę. To było znacznie lepsze.
– Czy wiesz – powiedziała cicho Indigena – że jesteś niebezpośrednio odpowiedzialny za zamordowanie ministra i Drugą Wojnę mojego Lorda?
– W–wcale nie! – Feldspar zalał się rumieńcem. Indigena pomyślała klinicznie, na naprawdę dobrze radził sobie z bronieniem własnej perspektywy, kiedy wierzył, że ma rację. Była w stanie to przyznać. Szkoda tylko, że nie podchodzi do swojego honoru z równą powagą, co do swojego syndromu męczennika.
– Jesteś – podjudzała go Indigena. – Gdybyś nie uciekł, nikt nie zdołałby mnie zmusić do przyłączenia do naszego Lorda w ramach wypełnienia długu honorowego. Nie pomogłabym mu w kilku bitwach na przestrzeni ostatniego półtora roku, w których moja obecność niekiedy okazywała się kluczowa. Nie włamałabym się do Tullianum, żeby wyzwolić ukrytych w nim śmierciożerców; mój Lord musiałby znaleźć do tego kogoś innego, co nie byłoby łatwe...
– I na co mu to niby przyszło? – wypalił Feldspar, zaciskając pięści. – Wszyscy z–zginęli, nie? W czasie bitwy na letnie przesilenie?
– Ależ, owszem, zginęli – powiedziała Indigena, uśmiechając się do niego. – Co oznacza, że za ich śmierci też jesteś odpowiedzialny.
Zapluł się z oburzeniem. Indigena nie przejęła się tym. Gdyby jej siostrzeniec był mrocznym czarodziejem z prawdziwego zdarzenia, może i by czerpał swego rodzaju dumę ze swoich... osiągnięć. Ale przyjął znak z dziecięcych powodów i nie spełnił wymogów związanych z pozycją śmierciożercy, jak powinien był. Indigena Yaxley uważała Bellatrix Lestrange za absolutnie odrażającą, ale jej honor był niepodważalny. Dla swojego Lorda udała się do Azkabanu i nigdy nie wyrzekła tego, kim była naprawdę. Feldspar uciekł ze świadomością, że honor wymagał od niego poddania wolności, albo życia, po czym ukrył się w objęciach swojej zdecydowanie nazbyt wyrozumiałej matki.
Indigena westchnęła na myśl o Peridot. Jedna z moich sióstr jest niewzruszona niczym morze, podczas gdy druga zmienia się przy każdym podmuchu. Podejrzewam, że jestem złotym środkiem między nimi. Nie przypominam sobie jednak, żeby ktokolwiek dał mi pod tym względem jakiś wybór. Nigdy nie powinnyśmy były pozwolić Peridot na chronienie go przed tym wszystkim.
– Jesteś odpowiedzialny za wszystko, co stało się od tamtej pory – powtórzyła cierpliwie Indigena. – Powrót naszego Lorda do pełni sił, śmierć ministra. – Umilkła, przyglądając się Feldsparowi i zastanawiając, czy mimo, że ostatnim razem widziała go naprawdę dawno temu, jego najgorszy strach nie pozostał czasem taki sam. Od lat odmawiała wejścia z nim w jakikolwiek kontakt, uważając, że splami tym swój honor. – Chaos – wyszeptała.
– Nie – zakwilił. – Och nie.
– Och tak – zauważyła Indigena, po czym oparła się o ścianę, przyczepiając się do niej korzeniem. Ziemia wlała w nią swoją siłę, pozwalając ustać na nogach, sprawiając, że poczuła się jak w domu. – Wiem, że zawsze pragnąłeś cichego życia, Feldsparze, w którym otaczałby cię wyłącznie spokój i nic nie zawracałoby ci głowy. A teraz, dzięki własnej, ciężkiej pracy, już nigdy go nie osiągniesz. Albo zginiesz pośród śmierciożerców, albo... – Urwała i prychnęła. – Nie, właściwie to nie masz alternatywy.
Syn jej siostry był tchórzem; jego niewielkie pokłady odwagi, siły, czy honoru zostały nadwyrężone jeszcze za czasów Pierwszej Wojny, na przestrzeni kilku dni od przyłączenia do ich Lorda. A teraz dowiedział się, że zginie w drugiej, a przez jego słabość dojdzie do tego cokolwiek szybko.
Indigena zaczekała cierpliwie, aż skończył wymiotować.
– Mój Lord cię nie wypuści – powiedziała. – Śmierć jest twoim jedynym ratunkiem. – Pozwoliła, by jej dłoń spoczęła na nim w parodii błogosławieństwa. Kolczasta róża, ta sama, która zabiła Scrimgeoura, wychyliła się, żeby zatopić w nim swoje ciernie, ale Indigena powstrzymała tę pokusę. Nie, niech stawi czoła wszystkiemu, na co sobie zapracował. – Witaj, ukochany siostrzeńcze.
Obróciła się i ruszyła z powrotem do sali tronowej. Jej Lord miał dla niej robotę, więc nie mogła spędzić zbyt wiele czasu na tej dywersji. Była jego porucznikiem, co oznaczało, że będzie musiała negocjować też z innymi ludźmi, nie tylko wapirami, jak i pisywać do czarodziejów, którzy mogą okazać mu wsparcie.
Po drodze minęła Hawthorn, która spała z wycieńczenia w korytarzu na stercie koców. Wyglądało na to, że znowu walczyła z kontrolą ich Lorda, przez co za karę została wrzucona w najgłębsze otchłanie swojej nienawiści. Indigena, czując jak serce ją ściska ze współczucia, przykucnęła i pogłaskała ją po głowie.
Hawthorn otworzyła bursztynowe oko, spojrzała na nią i warknęła słabo. Nienawiść płonęła w jej spojrzeniu. Indigena wiedziała, że im potężniejsza była jej pogarda, tym mocniej będzie przywiązana do ich Lorda. Przebywając w pobliżu Indigeny i Lucjusza, zabójstwo jej córki i zdrada i uwięzienie w Tullianum będą bez przerwy obijały się w jej umyśle.
– Nienawidzę cię – wyszeptała Hawthorn.
– Ćśśś – wyszeptała Indigena, głaszcząc ją. – Wiem, siostro. Wiem.
Honor ma swoją cenę, pomyślała, patrząc Hawthorn w oczy i myśląc o wszystkich zdrajcach, tych przeszłych i tych obecnych, którzy wrócili do jej Lorda, albo zrobią to w przyszłości. Można próbować przed nią uciec, ale nie da się uciekać w nieskończoność.
