Powiem szczerze, że miała obawy, czy spodoba Wam się koncepcja tego opowiadania, ale Wasze komentarze upewniły mnie, że powinnam je kontynuować. Bardzo dziękuję za każdą opinię! Ania, Anonimova i GinnyLFC! Opowiadanie będzie głównie z perspektywy Jamesa, ale mogą pojawić się wyjątki - jeszcze nie zdecydowałam.

Pytanie rozdziału, które nasunęło mi się na podstawie komentarzy: Kto powiedział, że tutaj nie będzie Voldemorta? ;)


Salon Wspólny po godzinach lekcyjnych okazał się wyjątkowo oblegany przez uczniów. Schodzili się tam niemal wszyscy, ale tylko co najlepsi zasługiwali na miejsca na kanapach i fotelach. James zauważył, że najwidoczniej był to jakiś dziwny wyznacznik w szkolnej hierarchii. Pewnie gdyby nie ulewa, która teraz szalała na zewnątrz, część uczniów wybrałaby się na świeże powietrze.

Okazało się, że pani McGonagall nie mówiła ani trochę ironicznie, gdy wymieniała szkolne rozrywki. Jakaś grupka chłopców grała w scrabble, paru uczniów siedziało nad rozłożonym pokerem, inni czytali książki. Nic więc dziwnego, że Syriusz odpowiedział na niezadane przez Jamesa pytanie, jakby czytał mu w myślach:

— Tak. Najczęściej jest tutaj kurwesko nudno.

Remus zauważył wzrok Jamesa i pomachał do niego znad książki. Obok niego Peter układał pasjansa.

— Nie żartuj, że chcesz tu wejść...? — mruknął Syriusz, niezadowolony tym pomysłem.

James wzruszył ramionami, przekraczając próg pomieszczenia i zsuwając nieco swoje przeciwsłoneczne okulary z nosa. Z szybami zalanymi wodą, w zamku powoli robiło się za ciemno na przyciemniane soczewki, ale James był zdeterminowany i nie zamierzał zmieniać swojego stylu. Faktycznie, jak powiedział wcześniej: był fanem pierwszego wrażenia i bardzo mu odpowiadało bycie postrzeganym jako ktoś, kto nie przejmuje się tym, że nie świeci słońce, by móc nosić przeciwsłoneczne okulary. Było w tym coś z głębszej, przekornej życiowej filozofii, jaką się kierował. Kiedy czegoś chciał, robił to pomimo wszystkich przeciwności losu. Właściwie, to im więcej przeciwności, tym coraz to bardziej upierał się przy swoim.

— Nie byłem tu jeszcze — odparł, robiąc kolejny krok do przodu.

W wygodnych fotelach przy kominku siedziała znajoma grupka dziewczyn. To tylko przekonało Jamesa, by powolne kroki zamienić w regularny marsz, który skończył się wraz z jego wejściem na dywan i zatrzymaniem się tuż przy Remusie Lupinie. Syriusz podążył za nim, z miną wyrażającą śmiertelne znudzenie nawet, jeśli nie zdążyli się jeszcze porządnie usadowić.

— Czemu siedzicie na podłodze? — spytał James, szturchając stopą talię kart Petera.

Remus uniósł brwi, po czym przełożył czytaną stronę zakładką i zamknął książkę.

— O co ci chodzi? — podjął temat, jakby naprawdę był zaciekawiony. — Wszystkie miejsca są już zajęte.

— No właśnie — potwierdził Peter, drapiąc się po głowie.

James uśmiechnął się, poprawiając okulary na nosie i rozglądając się w koło. Jego spojrzenie padło na czerwoną sofę, która wyglądała na bardzo wygodną. Znajdowała się tuż za fotelami dziewczyn, a dokładnie mówiąc za fotelem Lily Evans, co prawdę mówiąc było jedynie szczęśliwym zbiegiem okoliczności. Na sofie tej siedziało paru chłopców, czytających jakieś poważne gazety typu The Economist - coś, co zazwyczaj James widywał w rękach swojego ojca.

Nie czekając na reakcję współlokatorów, James przemaszerował przez Pokój Wspólny i zatrzymał się przy wygodnej sofie. Kątem oka zobaczył, jak Evans obraca się przez ramię z zaciekawieniem.

— Chcę tu usiąść — powiedział, wkładając ręce do kieszeni.

Jeden z chłopców wychylił głowę zza gazety. Wyglądał wyjątkowo sceptycznie.

— A co mnie to obchodzi? — odparł, mierząc Jamesa spojrzeniem. — Możesz sobie chcieć.

— Coś ci zdradzę... — James zbliżył się do niego, ściszając głos. — Prawdopodobnie nie chcesz ze mną zadzierać.

— Bo?

— Bo z ostatniej szkoły wyleciałem za podpalenie i okaleczenie.

Wyjął z kieszeni zamknięty scyzoryk ojca i zaczął obracać go zgrabnie między palcami.

— Nie mówisz poważnie? — prychnął chłopak, na co James pstryknięciem palców otwarł scyzoryk.

Teraz już cała trójka chłopców odłożyła swoje gazety. Wpatrywali się w Jamesa, jakby był przybyszem z innej planety. Faktycznie: w okularach przeciwsłonecznych i ze scyzorykiem w dłoni mógł wyglądać nieco dziwnie.

— Chodźcie — mruknął jeden z nich, podnosząc się z kanapy. — To jakiś wariat.

— Chłopak, którego okaleczyłem też mnie tak nazwał... — mruknął cicho James.

Usiadł na kanapie i spojrzał w kierunku Syriusza, Remusa i Petera.

— Wolne, zapraszam.

— Jesteś zdrowo stuknięty — stwierdził Syriusz, zajmując miejsce obok Jamesa. Od razu rozsiadł się tak wygodnie, jakby conajmniej był w salonie swojego rodzinnego domu. — Na cholerę ci w ogóle to miejsce? Nie zamierzasz chyba grać w makao?

— Nie wiem, ale warto mieć swoje miejsce — odparł James, po czym wyciął na brzegu kanapy małe inicjały „JP" scyzorykiem. — A wy?

Zwrócił się do Remusa i Petera, nadal obserwujących wszystko z nieufnością. Wyglądali tak, jakby ktoś nagle zaproponował im lot magicznym dywanem.

— Co z nimi? — James spytał Syriusza.

Chłopak jedynie wzruszył ramionami, wyciągając wygodnie ręce za głowę i opierając nogi na stoliku kawowym.

— Stypendyści są często traktowani jak obywatele drugiej kategorii — stwierdził, rzucając Jamesowi znaczące spojrzenie, mówiące jasno o tym, co sądzi na temat takich podziałów. — W końcu nie płacą za te wszystkie luksusy. A Pettigrew mógłby władać całą wyspą, a i tak siedziałby na ziemi.

James westchnął głęboko, pocierając oczy pod okularami. Szczerze nienawidził takich bzdur i zawsze pogardzał wszystkim zasadami, które miałyby kogokolwiek dzielić na lepszych czy gorszych. W myślach już żałował wymachiwania scyzorykiem, ale z drugiej strony...

— To śmieszne — stwierdził w końcu. — Chodźcie. No chyba, że wolicie siedzieć na podłodze do końca waszych dni.

Remus i Peter poderwali się z podłogi, po czym usiedli na kanapie z tą samą, niepewną miną na twarzy, jakby bali się, że mebel zaraz eksploduje. Gdy jednak po paru sekundach nic się nie wydarzyło, widocznie się rozluźnili. Remus nawet znów otworzył swoją książkę.

— Jesteś tutaj pół dnia, a już masz więcej wrogów, niż przyjaciół — powiedział do Jamesa, nie podnosząc oczu znad lektury. — To chyba jakiś rekord.

— Cóż mogę powiedzieć? — James wzruszył ramionami, szczerząc zęby. — Jestem raczej ambitny.

Nagle Pokój Wspólny wypełniła muzyka, dochodząca z miejsc przy kominku, które zajmowały znajome już Jamesowi dziewczyny, w tym Evans. Skrzywił się, obserwując ruszającą się rytmicznie rudą głowę, znajdującą się tuż przed nim.

— Beach Boys? Serio...? — jęknął głośno, wymieniając z Syriuszem zniesmaczone spojrzenie. — To już gruba przesada!

— Jeszcze wczoraj śpiewałeś mi Dancing Queen — zażartował Syriusz, szczerząc zęby.

Peter zaczął nieznacznie kiwać głową, a jego usta bezgłośnie poruszały się do tekstu piosenki: „I'm pickin' up good vibrations, She's giving me the excitations...". Przestał jednak natychmiast, gdy zauważył spojrzenie Syriusza.

— Pettigrew... — powiedział powoli — jeśli nie zamierzasz umrzeć jako prawiczek, to nigdy już tego nie śpiewaj.

— Serio, czy ktoś mógłby to wyłączyć? — poskarżył się głośno James.

Brunetka, którą kojarzył z wyjątkowo długiego środkowego palca, spojrzała na niego z pogardą, przechylając głowę na bok. Wymieniła spojrzenie z Evans, po czym wstała powoli, podeszła w stronę gramofonu i przekręciła pokrętło, tym samym puszczając muzykę jeszcze głośniej. Oparła dłonie na biodrach z prowokacyjną miną.

— Co masz do Beach Boys? — spytała.

— Uważam, że są kiepscy — odparł James. — I już dawno powinni trafić do lamusa. A Denis Wilson to stary kumpel Mansona...

— Czy ty musisz mieć opinię na każdy temat? — wtrąciła się Evans, marszcząc nos ze złości. — Jesteś jak taka denerwująca mucha, którą człowiek odgania, a ona cały czas wraca...

Syriusz parsknął śmiechem, Remus zakaszlał, schowany za książką i nawet Peter wyglądał tak, jakby miał się uśmiechnąć, ale tylko strach go przed tym powstrzymywał.

— Jeśli już o to pytasz, to mam też opinię na temat much — zażartował James, wstając z kanapy i idąc w stronę półki, na której w równym rządku stały płyty winylowe.

Zaczął przeglądać ich tytuły, przerzucając je szybko palcami. Musiały należeć do uczniów, bo niektóre mogłyby wzbudzić kontrowersje wśród nauczycieli.

— Uwaga, teraz dowiemy się, czym jest dobra muzyka — zakpiła brunetka.

— Spokojnie, Meadowes, może się czegoś nauczysz — zwrócił się do niej Syriusz.

James wyjął płytę z opakowania i podmienił ją w adapterze, cały czas milcząc z namaszczeniem, jakby odprawiał jakiś magiczny rytuał. Odwrócił się w stronę dziewczyn w tym samym momencie, gdy z głośnika zaczęła lecieć ostra, gitarowa melodia Sex Pistols, kontrastująca z łagodnymi dźwiękami Beach Boys.

God save the queen

The fascist regime

They made you a moron

A potential H bomb

Dziewczyny wymieniły spojrzenia, po czym wstały i dyskutując po cichu między sobą - wyszły z salonu, wyraźnie pałając niechęcią do zaprezentowanego im gustu muzycznego. Syriusz wybuchnął głośnym śmiechem, kiwając głową z uznaniem, na co James ukłonił się lekko, nucąc „God save the queen" pod nosem.

xxx

Następnego dnia znów wyszło słońce, lecz James postanowił, że pora na przekór okolicznościom zaprezentować się światu w swoich zwykłych okularach korekcyjnych.

Nadal budził sporą sensację wśród uczniów, do czego doszły różne plotki na jego temat, pędzące wśród małej społeczności zamku z prędkością światła. Rano niektórzy szeptali, że nosi scyzoryk w kieszeni, po południu twierdzili już, że ma ukrytą maczetę w torbie. Wiele osób interesowało się także tajemniczymi okolicznościami jego wydalenia z poprzedniej szkoły, a teorie zakrawały o podłożenie bomby, strzelenie do kogoś z pistoletu czy wręcz pokiereszowanie maczetą - tą samą, którą to podobno nosił ze sobą cały czas. Syriusza szczerze bawiły wszystkie te historie, a James postanowił nie robić nic, by w jakikolwiek sposób je naprostować. Całkiem odpowiadała mu łatka niebezpiecznego wariata - przynajmniej nikt go już nie zaczepiał w sprawie wspólnego lunchu.

Po skończonych lekcjach postanowił wygrzać się w promieniach słonecznych, jak prawie cała reszta szkoły. Towarzyszył mu w tym oczywiście Syriusz, a także Remus i Peter. Chłopcy nie do końca tolerowali nawzajem swoją obecność, ale zdawali się funkcjonować na zasadzie milczącej akceptacji. Syriusz nadal uważał, że Remus i Peter to nudziarze, a Remus i Peter sądzili, że Syriusz jest świrem. James znał ich za krótko, by angażować się emocjonalnie w rozwiązywanie jakiś starych sporów.

— Pokażcie mi szkolne boisko — powiedział, rozglądając się po zielonych pagórkach.

W uszach słyszał głos mamy, która zapewne nazwałaby to „uroczą scenerią", po czym zajęła się klasyfikacją miejscowych roślin - czymś, co robiła w ramach hobby. Latem całymi dniami przesiadywała w ich ogromnym ogrodzie, dyskutując z ogrodnikiem o pielęgnacji kwiatów.

Chłopcy wybrali się w stronę boiska, otoczonego niskimi trybunami. Usiedli w pierwszym rzędzie, obserwując szkolną drużynę, która akurat była w trakcie treningu. Po drugiej stronie stadionu siedziała znajoma grupka dziewczyn i James założył, że Evans na pewno przyszła podziwiać swojego chłopaka, ciągnąc ze sobą resztę koleżanek. Dziewczyny często poruszały się stadnie. Na widok Jamesa nachmurzyła się, jakby w myślach oskarżała go o prześladowanie.

— Evans niedługo załatwi ci zakaz zbliżania się — zażartował Syriusz, najwidoczniej również patrząc w tym samym kierunku. — Coś się tak na nią uwziął?

James jedynie wzruszył ramionami, wyjmując jabłko z kieszeni i odgryzając porządny kawałek. Szkolne treningi musiały tutaj stanowić jedną z niewielu rozrywek, bo oprócz grupki dziewczyn, na trybunach siedzieli jeszcze inni uczniowie. Echo poniosło dźwięk pojedynczych oklasków, gdy Paul Abott rzucił się na murawę, łapiąc widowiskowo piłkę, nim ta wpadła do bramki. Lily Evans krzyknęła coś w jego stronę, wyraźnie ucieszona.

— Masz — mruknął James, otrzepując ręce i wręczając Peterowi nadgryzione jabłko.

Podniósł się i przeskoczył przez barierkę, wchodząc na boisko.

— To będzie dobre — usłyszał Syriusza za plecami.

Nie przejmując się ciekawskimi spojrzeniami, nabrał rozbiegu i wbiegł prosto między zdezorientowanych zawodników. Z łatwością przejął piłkę od jakiegoś niższego od niego chłopaka, okręcił się z nią w koło, gubiąc ogon i ruszył w stronę bramki, prosto na Abotta, który teraz miał wyjątkowo głupią minę, nawet jak na niego. James zwolnił nieco, po czym strzelił w zupełnie odwrotnym kierunku, w którym skoczył bramkarz.

Z trybun dobiegły krzyki Syriusza i Petera. Remus odłożył gazetę, szczerząc szeroko zęby.

— Co ty, kurwa, wyprawiasz, Potter? — warknął Abott, podnosząc się na nogi i otrzepując z błota. — To jest trening drużyny.

— Ach, tak... A myślałem, że tak sobie kopiecie tylko — odparł James. — Poza tym, jeśli już tak pilnie trenujesz, to wiedz, że masz pewne braki techniczne...

— Ja ci zaraz zrobię braki! — zdenerwował się Abott, podchodząc do Jamesa i łapiąc go za kołnierz.

Byli niemal równi wzrostem, ale podczas gdy James był raczej szczupły i kościsty, Abott był dobrze zbudowany. Prawdopodobnie w walce na pięści miałby niezaprzeczalną przewagę.

— Zostaw go, Paul — odezwał się jakiś blondyn, idąc szybko w ich stronę. Upewniając się, że Abott nie zamierza się bić, zwrócił się do Jamesa: — To był całkiem niezły strzał!

— Całkiem niezły? — spytał sceptycznie James, krzyżując ręce na piersi. — Chciałeś powiedzieć zupełnie fantastyczny.

Chłopak uśmiechnął się, mierząc go wzrokiem.

— Frank Longbottom — powiedział, wyciągając rękę, którą James uścisnął po chwili wachania. — A ty to pewnie ten Potter od maczety?

James wyszczerzył zęby, przeczesując włosy palcami.

— Dokładnie, tylko akurat zostawiłem całą broń w dormitorium. A ty co nosisz w kieszeni, Frank?

— Gwizdek kapitana drużyny — podłapał Longbottom, niezrażony Abottem, nadal łypiącym na Jamesa spod byka. — Bo wiesz... jestem kapitanem. I tak się składa, że zamierzaliśmy się rozejrzeć za napastnikiem. Możesz miałbyś ochotę?

James zacmokał, wkładając ręce do kieszeni.

— A co ty na to, Abott? — spytał. — Wolisz, żebym grał z tobą, czy dalej łoił ci tyłek?

Abott napiął mięśnie.

— Masz jakiś problem, Potter — warknął.

— Wiele, dzięki za troskę — odparł James. — Nierówny system społeczny Wielkiej Brytanii, możliwość utworzenia rządu przez Thatcher...

— To jak? — wtrącił entuzjastycznie Longbottom, przerywając Jamesowi.

— Przemyślę to. Dzięki, Frank. — Poklepał go po ramieniu, po czym to samo zrobił Abottowi. — Paul, musisz się bardziej skupić na...

— Zjeżdżaj Potter, zanim to ja złoję ci tyłek!

— Przemyśl to! — krzyknął jeszcze za nim Frank Longbottom, jakby głuchy na te wszystkie powarkiwania.

James pomachał mu ręką, po czym kiwnął w stronę Lily Evans, która tym razem nie wiwatowała, a gapiła się na niego z wrogością.

xxx

Zła sława Jamesa musiała zatoczyć już naprawdę szerokie kręgi, skoro kolejnego dnia, po śniadaniu zaczepiła go sama pani McGonagall. Zatrzymała go w drzwiach wejściowych, gdy kierował się do wyjścia i zagrodziła mu drogę, ze swoją zwyczajową, surową miną.

— Panie Potter — powiedziała z lekkim skinięciem głową.

— Pani McGonagall — odparł James, zatrzymując się i poprawiając okulary na nosie. — Miło panią zobaczyć tego uroczego poranka! — Wskazał ręką na okna, które tego dnia znów były całe mokre od deszczu.

— Zaraz się przekonamy, czy faktycznie tak miło — stwierdziła oschle. — Chciałabym z panem porozmawiać.

— Zamieniam się w słuch...

— W moim gabinecie.

James zamilkł, przechylając głowę na bok, jak to miał w zwyczaju, gdy nad czymś się zastanawiał. McGonagall wyglądała na jednego z tych nauczycieli, przed którym nie da się wykpić żadnymi wymówkami. Raczej nie zdawała się też zachwycona poczuciem humoru, którym w swoim mniemaniu James emanował. Cokolwiek chciała mu powiedzieć, nie wróżyło to dobrze.

James skinął głową i rzucając ukradkowe spojrzenie w stronę Remusa, Syriusza i Petera, którzy przyglądali się mu z zaciekawieniem - ruszył za nauczycielką. Jej gabinet mieścił się na drugim piętrze zamku, w jednym z długich korytarzy w lewym skrzydle. James wszedł do ascetycznego pokoju, wypełnionego schludnie ułożonymi na półkach książkami. Włożył ręce do kieszeni i stanął koło uchylonego okna.

— Może pan usiąść — stwierdziła, wskazując na puste krzesło, ale James grzecznie odmówił, usadawiając się na parapecie. — Jak panu minęły pierwsze dni w szkole?

James uśmiechnął się, udając głębokie zamyślenie, po czym powiedział:

— Uważam, że to wspaniała placówka oświatowa, z niesamowicie wykwalifikowaną kadrą nauczycielską. Wszyscy uczniowie są bardzo uprzejmi i pomocni. Dyskutujemy na temat poezji i astronomii...

— Cieszę się, że ma pan tak szeroki zasób słownictwa — odparła zaskakująco ironicznie nauczycielka. — Ale proszę mi wyjaśnić... Skoro wszystko jest w tak doskonałym porządku, to skąd plotki o maczecie, którą rzekomo nosi pan w torbie?

James wytrzeszczył na nią oczy, po czym wybuchnął głośnym śmiechem. Wąskie usta McGonagall nawet nie drgnęły.

— Pani chyba nie mówi poważnie...?

— Proszę opróżnić kieszenie.

James pomyślał o pełnej liście rzeczy, które skrywały tylne kieszenie jego spodni i poczuł, jak lekko pocą mu się dłonie z nerwów. Z pewnością McGonagall nie byłaby zachwycona, gdyby odkryła scyzoryk, trzy papierosy, zapalniczkę, sprośny rysunek i pełną konwersację na temat zdobycia alkoholu, którą przeprowadził na kartce podczas zajęć z literatury...

— Mogę tylko zapewnić, że żadna maczeta by się tam nie zmieściła — powiedział, starając się kupić sobie choć trochę więcej czasu na gorączkowe myślenie.

Zwłaszcza zapalniczka mogłaby zrobić kiepskie wrażenie w połączeniu z wiadomością, za co wyleciał z poprzedniej szkoły.

— Proszę opróżnić kieszenie — powtórzyła powoli.

James równie powoli sięgnął do kieszeni, złapał przedmioty w zaciśnięte pięści, po czym podniósł je i gdy McGonagall już wyciągała po nie rękę - cisnął wszystko przez uchylone okno. Wpatrywali się w siebie przez chwilę w milczeniu, podczas którego dłoń McGonagall nadal się nie poruszyła, wisząc wyczekująco, aż w końcu nauczycielka zamrugała, a jej wąskie nozdrza zadrgały niebezpiecznie.

— Ups... — mruknął James, zerkając przez szybę i szacując uszczerbki na zdrowiu, których mógłby doznać, gdyby też teraz wyskoczył.

— Potter — warknęła, wstając z krzesła. Mimo że James był od niej wyższy, poczuł się nagle dziwnie mały. — Ma pan szlaban do końca tygodnia. Każdego wieczoru.

James podrapał się po tyle głowy z niewinną miną.

— Ale przynajmniej pani wie, że ta maczeta to...

— Spóźni się pan na lekcję. Wynocha!

Z surową miną odprawiła go z gabinetu. Gdy tylko zamknęły się za nim drzwi, James rzucił się biegiem na błonia - prosto w rzęsisty deszcz. Był mokry już po paru sekundach, ale przynajmniej udało mu się odnaleźć scyzoryk w krzakach.

Lekcja już dawno się zaczęła, gdy James wszedł do klasy, ociekając wodą. Skinął głową w kierunku nauczyciela i bez słowa, w zupełnej ciszy udał się na swoje miejsce koło Syriusza.

xxx

— Nudzi mi się — oznajmił James, odkładając magazyn The Rolling Stones na stolik nocny.

Wyjął z kieszeni piłeczkę golfową, którą podkradł z zestawu ojca i zaczął ją obijać o ścianę z głuchym klikaniem.

— Zawsze możesz napisać esej na zajęcia z literatury — zaproponował Remus, uśmiechając się lekko pod nosem.

James posłał mu znaczące spojrzenie, wyrażające sceptycyzm co do tego ekstremalnego pomysłu na przeciwdziałanie nudzie. Nie to miał na myśli. Syriusz westchnął, kiwając przecząco głową.

— A nie masz niedługo twojego pierwszego szlabanu? — spytał, szczerząc zęby, na co James spojrzał na zegarek i jęknął głośno, rzucając w niego piłeczką, którą Syriusz z łatwością przechwycił.

— A już byłem tak bliski zapomnienia... — mruknął James, podnosząc się na nogi. — Muszę się stawić na błoniach. Mam się spotkać z gajowym...

— Hagridem? — spytał Peter z uśmiechem. — Jeśli tak, to Hagrid to spoko gość.

— Na pewno nie będzie cię pilnował — dodał Syriusz. — Ja już spędziłem z nim parę szlabanów.

— To może do mnie dołączycie? — zaproponował James w przypływie nagłego geniuszu. — Może być zabawnie.

— No jasne — odparł Remus, przewracając oczami. — Już biegnę.

— Mówię serio — powiedział James, wyrywając mu podręcznik z ręki i unosząc go w górę, by Remus nie mógł go dosięgnąć. — Co ty na to, Paul?

Peter zacmokał, wzruszając ramionami. Najwidoczniej uznał za stratę czasu wyjaśnianie, jak brzmi jego prawdziwe imię i pogodził się z losem.

— Ja wpadnę — odezwał się Syriusz. — Jak reszta tchórzy, to lepiej dla nas...

— Tchórzy? — powtórzył Lupin, spoglądając na niego z podniesionymi brwiami. — Niby przed czym, Black?

— Lasem? — podsunął Peter, sceptycznie nastawiony do całego pomysłu. — Ciemnością...?

— Jest pełnia, Peter — odparł Lupin, wskazując za okno na wielki owal księżyca, malujący się na niebie i odbijający w jeziorze.

— Mam się stawić na błoniach o dziewiętnastej, to wy wpadnijcie po godzinie. — James zatarł ręce z zadowoleniem. — Szkoda, że nikt nie ma żadnej flaszki...

— Będziemy musieli się zakraść do Hogsmade — zaproponował Syriusz. — To pobliskie miasteczko. Znam drogę na skróty, którą można tam dotrzeć w mniej niż pół godziny. Mają tam jakieś sklepy, chociaż metropolia to to nie jest...

— Dzięki — mruknął Remus, krzyżując ręce na piersi. — Ja tam mieszkam...

— Przecież powiedziałem tylko, że to nie jest metropolia. Nie użyłem słowa dziura...

Remus spojrzał na niego spod byka, na co Syriusz jedynie wyszczerzył zęby i wzruszył ramionami.

— A co, jak ktoś nas złapie? — spytał Peter, zaciskając usta, ale James jedynie machnął na niego ręką.

— Postanowione! — zakrzyknął, uradowany.

Zarzucił płaszcz na ramiona, schował papierosy i scyzoryk do tylnej kieszeni spodni i ruszył do wyjścia z pokoju.