OSTRZEŻENIE: Gore.

Rozdział trzeci: Cała przyszłość stoi w ogniu

Draco uznał, że to naprawdę dobrze, że tej nocy nie założył Korony Marzycieli. Inaczej nie obudziłby się nawet, kiedy Harry nagle spróbował zdrapać mu skórę z twarzy.

Harry! – wypalił, przetaczając się na niego i przyciskając mu ręce do łóżka. Byli już mniej więcej równego wzrostu, ale wciąż był cięższy od Harry'ego. Po chwili mocowania zdołał przygnieść mu dłonie kolanami. Wówczas odchylił się i łypnął. – Co ci odbiło, w imię Merlina...

I wtedy zobaczył, że blizna Harry'ego była czerwoną i szeroko otwartą raną, z której lała się krew, a jego usta otwarte we wrzasku, mimo że dobywał się z nich żaden dźwięk i serce mu zamarło, więc opadł z powrotem, przytulając się mocno. Przez chwilę strach wydawał się wręcz obezwładniający. Voldemort znowu próbuje opętać Harry'ego, krzywdzi go...

Ale strach tu nie wystarczy. Harry go potrzebował, co oznaczało, że nie mógł tak po prostu opaść w czyjeś ramiona i zaczekać na ratunek. Teraz to on musiał być tym silnym i nawet wiedział, co może zrobić.

Draco wziął głęboki oddech i odchylił Harry'emu głowę do tyłu. Jego oczy były tak mocno zaciśnięte, że Draco nie widział nawet odrobiny źrenicy, czy tęczówki. Ale tak na dobrą sprawę od jakiegoś czasu nie potrzebował już do tego kontaktu wzrokowego.

Puścił go i wskoczył do umysłu Harry'ego, jego dar opętania rozłożył się wokół niego niczym siatka, która w miarę możliwości spróbuje ochronić go przed czymkolwiek, co tam znajdzie.

Nie wystarczyła.

Wizje zakręciły nim i oszołomiły, ludzie ginęli, pożary wybuchały, wszędzie rozlegały się przenikliwe wrzaski i ból, tak wiele bólu, że Draco miał ochotę opaść i zacząć wrzeszczeć. Nie zrobił tego jednak. Uwiesił się na kruchej świadomości, że to Harry widział to wszystko, nie on, i że musiał jakoś go z tego wyciągnąć, zanim jeden z nich, albo obaj przepadną w tym wszystkim. Jeśli tak dalej pójdzie, to druga opcja będzie bardziej prawdopodobna; Harry zginie, uwięziony we własnym umyśle, a Draco podąży w ślad za nim.

Pracował zajadle, nurkując pośród strzępów wizji, szukając śniącego pod snem. Znajdował tu i ówdzie ślady Harry'ego, rozpoznając je po znajomych emocjach – poczucie winy, żal i pogarda do samego siebie były wyjątkowo mocne, ale znalazł też nieco gniewu i drobiny strachu – więc zaczął wyciągać je na wierzch. W połowie drogi Harry zaczął mu pomagać, najwyraźniej rozbudzony na tyle, żeby zacząć walczyć o siebie. Draco puścił go z przepełnionym ulgą westchnieniem, po czym wyskoczył z jego głowy z powrotem do własnego ciała.

Otworzył oczy i spojrzał na twarz Harry'ego, po czym zamarł. Jego spojrzenie wyglądało dokładnie tak, jak Owen opisał mu w tajemnicy, zdając relację z tego, co zaszło w ministerstwie: tak rozszalałe z furii, że Draco momentalnie uradował się, że nie jest jego wrogiem. Niechętnie nabrał nieco większego szacunku wobec ministra Junipera, skoro stawił czoła czemuś takiemu i mimo to nie spróbował ustąpić.

– Co się stało? – zapytał cicho Draco.

– Dwa osobne ataki – odparł Harry, bez trudu zrzucając go z siebie, schodząc z łóżka i ściągając z siebie piżamę. Argutus, który leżał zwinięty na kufrze, uderzył ciężko w podłogę, kiedy wieko odskoczyło nagle i ubrania poleciały w kierunku Harry'ego, ale Harry nie odpowiedział na jego senne syknięcie. – Jeden w mugolskim Londynie. – Podniósł głowę i spojrzał w kierunku, w którym na ścianie znajdowałoby się okno, gdyby nie znajdowali się w lochach. – Jeden w Zakazanym Lesie.

Draco podskoczył.

– Osłony nie reagują równie mocno na nieludzkich agresorów, bo w lesie i tak żyje tak wielu nieludzi, że trzeba było zrobić dla nich miejsce w osłonach – mruknął Harry. – I to właśnie ma. Wampiry – dodał, widząc nierozumiejącą minę Dracona.

– Ale musiał zaoferować im fantastyczne sumy... – zaczął zaskoczony Draco. Wampiry były dumnymi indywidualistami, których nie można było przekonać do siebie czymś tak prostackim jak krwią. Często miały własne standardy względem tego, co było moralne, piękne, słuszne, czy dopuszczalnym ryzykiem i mogły wykłócać się z dowolnymi negocjatorami, póki nie otrzymały wymaganej ceny. Nic dziwnego, że ministerstwo miało naprawdę wielkie problemy z kontrolowaniem ich; ministerstwo działało dzięki temu, że wszyscy byli tacy sami, a wampiry odmawiały tego nawet pośród własnego gatunku. Chyba że...

Kurwa mać – powiedział Draco głosem, który jego matka określiłaby jako niepotrzebnie głośny. – Harry, to chyba nie jest...

– Rój – powiedział Harry, najwyraźniej skłonny do przerywania nie tylko słów, ale i myśli Dracona. – Owszem, Draco, przeciągnął na swoją stronę rój.

Draco ponownie zaklął, choć tym razem nawet nie zwrócił uwagi na to, co powiedział, po czym zaczął z paniką zakładać własne szaty.

Czarodzieje układali się z pojedynczymi wampirami przez wzgląd na ich różnorakie standardy, ale też przez wzgląd na to, do czego dochodziło, gdyby zebrać ich w jednym miejscu. Wystarczyło dopuścić do powstania gromady złożonej z około stu wampirów i nagle zaczynały powstawać wśród nich role, które bardziej przypominały kolonię mrówek, niż grupę ludzi. Samice stawały się robotnicami i stopniowo robiły się coraz bardziej agresywne wobec wszystkiego, co nie było wampirem. Samce stawały się trutniami, równie skłonnymi do zgwałcenia wszystkiego, co byli w stanie dorwać, jak do osuszenia ich z krwi.

Jeśli wystarczająca ich ilość pozostawała w tej grupie przez ponad rok, zabierali się za hodowlę królowej, która chciała założyć gniazdo, a to z kolei oznaczało koniec cywilizacji na przestrzeni około stu mil w dowolnym kierunku.

– Harry – odezwał się nagle Draco, podrywając głowę w nadgorliwym pragnieniu zaprzeczenia, że naprawdę doszło do czegoś takiego. – Czy jesteś pewien, że naprawdę dochodzi do tego, co widziałeś w wizjach? No wiesz, Voldemort może chcieć cię po prostu rozkojarzyć, albo skrzywdzić. – Nie umknęło jego uwadze, że Harry poruszał się ostrożniej niż zwykle. Wciąż musiał odczuwać efekty zaklęć i innych uszkodzeń, jakich zaznały ofiary w jego śnie.

– Sprawdzę, co się dzieje w lesie – powiedział spokojnie Harry. – To nie powinno być trudne, mogę to zrobić nawet za osłonami. A jeśli chodzi o Londyn... – Stuknął w nadgarstek i przemówił do lśniącej pieśni feniksa, która momentalnie się rozległa. – Remusie?

Draco skrzywił się. Jego uczucia wobec zdradzieckiego wilkołaka były równie nieprzyjemne, co Snape'a, ale Harry przynajmniej zachował z nim kontakt, dzięki czemu odpowiadał mu teraz niewyraźny, zaspany głos.

– Harry?

– Voldemort atakuje mugolski Londyn – powiedział spokojnie Harry. – Tak przynajmniej twierdzi moja blizna.

– Gdzie? – głos Lupina momentalnie zrobił się ostrzejszy. Draco podejrzewał, że wilkołaki już dawno temu musiały opanować sztukę szybkiego rozbudzania się, żeby uciec przed polującymi na nich czarodziejami. Wciąż wolałby, żeby Harry skontaktował się z dowolnym innym stadem, ale możliwe, że akurat to Sokoła znajdowało się w środku Londynu, czy coś w tym sensie. Draco nie znał się za bardzo na geografii wilkołaków. Nie, żeby go to jakoś obchodziło.

– Nie jestem pewien – powiedział Harry. – Właśnie dlatego potrzebuję, żebyś przekazał tę wiadomość dalej. I Remusie... to rój wampirów.

W odpowiedzi rozległ się niski warkot. Draco kiwnął niepewnie głową. Skoro już ktoś musiał walczyć z wampirami, to podejrzewał, że wilkołaki były najlepszym wyborem. Dzięki wewnętrznej bestii były naturalnie odporne na urok i przymuszenie wampirów, którymi zwykle zwabiały swoje ofiary; wilk zrzucał z siebie tego rodzaju kontrolę, bo sam był stworzeniem czystego przymuszenia. A siła wilkołaków dorównywała, jak nie przerastała wampirzą. No i raczej nie zaczekają grzecznie na to, żeby ktoś je ugryzł.

W dodatku, powiedziała stara edukacja Dracona, jeśli zginą w walce, to nie będzie to jakaś wygórowana cena dla czarodziejskiego społeczeństwa.

Draco skrzywił się lekko i z całych sił zgniótł ten tor myśli. Nie był pewien, czy wciąż wierzył w to wszystko dotyczące wilkołaków, szlam i wszystkiego innego, a wolał się upewnić, zanim znowu zacznie wyrażać je na głos.

– Poinformuję Sokoła – powiedział Lupin.

– Dziękuję, Remusie – powiedział Harry i uciął zaklęcie komunikacyjne. Następnie wyprostował się i kiwnął głową do Dracona. – Idę do Zakazanego Lasu. Przejdziesz się ze mną?

Draconowi zaschło w ustach na myśl o zaatakowaniu roju wampirów – z tego były zbudowane koszmary, nie tylko straszne historie – ale w końcu powiedział Harry'emu, że uda się za nim na każde pole walki. Jego dar opętania może go ochronić przed przymuszeniem ich oczu, a jeśli to nie zadziała, był w stanie zaatakować za pomocą broni, na którą nawet wampiry nie były odporne. Sięgnął po różdżkę, wyprostował się i kiwnął głową.

– Mam nadzieję, że nie masz zamiaru wybrać się tam, mając tylko mnie do towarzystwa – powiedział, wlewając w to tak wiele sarkazmu, jak tylko zdołał w tak poważnej sytuacji.

Harry pokręcił głową.

– Najpierw muszę poinformować dyrektorkę, żeby wzniosła odpowiednie osłony. Potem zbiorę wszystkich, którzy będą chcieli i są w stanie z nami walczyć. – Draco zobaczył, jak Harry zaczyna informować wszystkich zaraz po wyjściu z sypialni, wzywając ich do siebie poprzez blask pieśni feniksa i sprawdzając, czy w ogóle zdążą pojawić się na czas.

Owen przyłączył się do nich, zanim jeszcze zdążyli wejść do pokoju wspólnego. Draco kiwnął do niego na powitanie, ale myślami był gdzie indziej. Kiedyś Harry panikował, ilekroć na terenie Hogwartu dochodziło do tego rodzaju ataku, chciał czym prędzej wyjść na zewnątrz. Ciekawe, co się zmieniło?


Harry'ego naprawdę wiele kosztowało takie trzymanie się w ryzach, ale wiedział, że nie miał innego wyjścia. Niczego nie zyska, a już na pewno nie żyć, jeśli spróbuje działać za szybko. Następstwem wizji okazało się drżenie i ból mięśni, który z jakichś względów nie chciał ustać, przez co Harry zaczynał podejrzewać, że Snape miał rację i naprawdę trzeba za wszelką cenę zamknąć połączenie między nim, a Voldemortem.

Ale na przestrzeni kilku ostatnich dni budował osłony i tarcze wokół blizny, a Voldemort przedarł się przez nie, jakby były stworzone z pierza.

Głowę miał przepełnioną wizjami śmierci, a ciało cierpiało od ech bólu bycia rozcinanym na kawałki, gryzionym, albo przymuszonym do powolnego kroczenia w kierunku intruza, podczas gdy stojąca za nim rodzina przyglądała się wszystkiemu ze zgrozą. Skoczył, wznosząc się ponad tym wszystkim, oraz impulsem, żeby się pośpieszyć, pośpieszyć, pośpieszyć i zamiast tego rozmawiał z ludźmi, których na pewno wolałby mieć przy sobie: Connorem, Zachariaszem, Peterem, Ronem, Ginny i pozostałymi w Hogwarcie, którzy byli świetliści i mogli rzucać świetliste zaklęcia. Zagadał też do Regulusa, ale to była walka przede wszystkim dla świetlistych czarodziejów.

Świetliści czystokrwiści byli w stanie rzucać zaklęcia ognia i światła ze znacznie większą efektywnością, niż byłby do tego zdolny dowolny mroczny czarodziej, a ich deklaracja dziedziczna lśniła im w krwi. W dodatku letnie przesilenie było tuż za rogiem, więc apelacje do Światła też znajdą się ze znacznie silniejszym odzewem. Nie istniała potężniejsza broń przeciw wampirom.

Pozostałych wysłał do walki w Londynie, wyjaśniając pokrótce, co się działo. Spodziewał się, że ktoś w którymś momencie mu odmówi.

Nikt tego nie zrobił.

Syrinx dołączyła do nich, kiedy dotarli do gabinetu dyrektorki, gdzie Harry wyjaśnił McGonagall do czego właśnie dochodziło i patrzył, jak jej usta zaciskają się w wąską kreskę. Wiedział, że chciałaby przyłączyć się do nich na polu bitwy i wiedział, że naprawdę by im się tam przydała. Ale w szkole wciąż przebywały dzieci, bo rok szkolny kończył się za dwa dni, przez co musiała zostać i wszystkich chronić... włącznie z sobą. Harry wiedział, że nie doszła jeszcze w pełni do siebie po ataku Snape'a.

– Rozumiem, Harry – powiedziała, kiedy skończył. – Osłony potwierdzają też poruszenie w Lesie, choć nie doszło jeszcze do żadnych większych ataków. Podejrzewam, że Voldemort przysłał ci stworzone obrazy, a nie wizje tego, do czego akurat dochodziło.

Harry kiwnął głową, nieco uspokojony.

– W takim razie to może być pułapka, ale będziemy na nią gotowi. Chyba wydawało mu się, że po prostu wybiegnę z zamku i...

I wtedy jego wizja ponownie eksplodowała w ognistej ciemności, przez co opadł na kolano. Czuł śmierć przebiegającą mu przez wszystkie kończyny, kły w karku, powoli wysysające z niego krew, ramiona zaciśnięte wokół piersi z siłą, którą nie był w stanie z siebie zrzucić, choćby nie wiem jak się starał. Zobaczył ulotny obraz kopyt i wiedział, że właśnie zobaczył śmierć centaura.

Oczywiście, pomyślał Harry, dzięki treningowi Lily znajdując się gdzieś poza tym całym bólem. Właśnie dlatego posłał ich do Lasu. Centaury i wampiry od dawna nie były w stanie się znieść.

Zdołał otworzyć oczy i przeskoczyć nad koszmarnym pieczeniem w gardle. Kiwnął do dyrektorki.

– Są tutaj – powiedział cicho. – Właśnie zabili centaura zwanego Kością. – Głos mu chrypiał od stale powstrzymywanego pragnienia do wrzaśnięcia. – To naprawdę rój.

Módlmy się, żeby nie mieli przy sobie królowej.

Voldemort roześmiał się w jego głowie, po czym cisnął w niego większą ilością bólu. Harry podźwignął się ze zniecierpliwieniem na nogi. Był potrzebny w tej bitwie, nie mógł sobie pozwolić na opadnięcie z sił.


Connor czuł determinację, kiedy schodził po schodach z sypialni chłopców z szóstego roku w wieży Gryffindoru. Przez umysł przebiegały mu wszystkie świetliste i ogniste zaklęcia, których kiedykolwiek się nauczył, włącznie z tymi, które poznał od Snape'a w czasie lekcji pojedynków.

Od chwili, w której dowiedział się, że przyjdzie im walczyć z wampirami, czekał na strach, czekał na chwilę, w której ta emocja zrobi się obezwładniająca.

Ale nie było w nim niczego na kształt strachu. Najbliższe mu było głębokie przekonanie, że wampiry w ogóle nie powinny zbliżać się do Hogwartu... może jakiś żal, czy współczucie wobec roju.

Obejrzał się, kiedy usłyszał idącego niezgrabnie za nim Rona; słyszał, jak Harry się z nim skontaktował, ale biorąc pod uwagę śmierć Percy'ego, nie był pewien, czy się przyłączy. Jego rodzice z pewnością nie chcieliby, żeby kolejny z ich synów ryzykował życiem?

Ale zobaczył ogień w oczach Rona i przypomniał sobie, że pierwszego marca skończył siedemnaście lat i technicznie już nie znajdował się pod kontrolą rodziców, więc zamknął usta i pochylił głowę.

– Gdzie jest Ginny? – zapytał Ron, kiedy wspólnie wychodzili przez portret. – Wiem, że Harry się z nią skontaktował.

– Może zastanawia się, co by na to powiedziała wasza matka? – Connor wzruszył ramionami. Przebywał w pobliżu Molly i Artura Weasleyów na tyle często, że wreszcie musiał, jakkolwiek niechętnie, przyznać, że nie byli idealni. Faktycznie traktowali Ginny inaczej od reszty swoich dzieci i choć działo się tak po części dlatego, że była najmłodsza, cała reszta brała się wyłącznie z tego, że była dziewczyną. Ginny może się zastanawiać, czy pakowanie się w niebezpieczeństwo było tego warte, skoro rodzice tylko potem na nią nakrzyczą, jak kto było wtedy, kiedy udała się do Leśnej Twierdzy i przyłączyła do rewolty Harry'ego.

– Pojawi się – mruknął Ron i zaraz potem rozległy się za nimi szybkie kroki. Zarówno Ginny, jak i Hermiona starały się ich dogonić. A za nimi, co było dla Connora nieco zaskakujące, biegł Neville.

– Neville? – zapytał łagodnie. Ginny może mieć to gdzieś, a on sam był bratem Harry'ego, ale Neville wciąż był nieletni i znajdował się pod opieką potężnej czarownicy, swojej babci, która zwykle nie pozwalała mu na podejmowanie się ryzykownych przedsięwzięć.

Chłopak złapał oddech, łykając szybko powietrze, po czym poderwał głowę.

– Chcę tego – powiedział. – Potrzebują mnie na polu walki, czy nie?

– Potrzebujemy – powiedział wprost Ron. – Potrzebujemy każdego, kto się na to pisze. To rój wampirów, Connor – dodał, podchwycając jego wzrok. – Setki czarodziejów potrafiło stawić im czoła i przegrać. Wiem, że Harry ma tę swoją magię, ale to może nie wystarczyć, jeśli spróbuje zaatakować ich sam. A jeszcze jedna różdżka, jeszcze jedno ciało, już może. W dodatku Neville ćwiczył z nami.

Connor kiwnął głową. Słyszał wyraźne napięcie w głosie swojego brata, kiedy rozmawiali przez zaklęcie komunikacyjne, no i to prawda, że Neville był potężnym czarodziejem, ilekroć pozwalał sobie na emocje, które dodawały jego magii sił.

– Niech będzie – mruknął. – Chodźmy. – Wszyscy zaczęli zbiegać po schodach tak szybko, jak to było możliwe, kierując się do frontowych wrót, przy których Harry nakazał im się zebrać.

Harry już tam na nich czekał, wraz z Zachariaszem Smithem i niewielkim kontyngentem uczniów z Hufflepuffu i nawet kilku z Ravenclawu. Connor poczuł niewielkie ukłucie w sercu, kiedy zorientował się, że nie było pośród nich Padmy Patil. Rodzice Patilówien wezwali je do domu w kilka dni po ataku Snape'a na McGonagall i wciąż nie dali im wrócić. Luna stała pośród Krukonów, wyglądając na bardziej zagubioną niż zwykle, a Connor musiał powstrzymać się przed podejściem do niej i poklepania po plecach. Już niemal zdołał się przyzwyczaić do nieobecności Parvati, ale to uderzyło go jakoś inaczej, takie przypomnienie o niej przez brak Padmy.

Ale Harry już zaczął przemawiać. Connor skupił się na nim i zmarszczył brwi. Jego twarz była zalana smugami krwi, których ślady kończyły się na bliźnie. Jego oczy były ożywione, pełne pasji od furii i innych emocji, a Connor przypomniał sobie, że zaledwie dziesięć nocy temu tylko on zdołał powstrzymać Harry'ego przed ugięciem się pod tymi emocjami i udaniem do Voldemorta. Postanowił trzymać się blisko swojego brata i powalić go na ziemię, jak tylko zaczną mu rosnąć skrzydła, czy zacznie poświęcać więcej uwagi własnej bliźnie, zamiast otaczającej go bitwie.

– W Zakazanym Lesie pojawił się rój – powiedział Harry. – Zarówno trutnie, jak i robotnice. Póki co nie ma śladu po królowej. – Niemal wszyscy obecni jęknęli z ulgą; wiedzieli, jak wiele zniszczeń pociągnęłaby za sobą obecność królowej. Connorowi wydawało się, że jedynym, który nie wydał z siebie żadnego dźwięku, był Draco, który stał, trzymając rękę jakby zakleszczoną na ramieniu Harry'ego i ze wzrokiem wbitym w jego twarz, jakby był zaklęty. – Zabili Kość i kilku innych centaurów. Zabijają wszystko, co żywe i w ich zasięgu. Niektóre stworzenia, jak rój Wielu, stara się z nimi walczyć, ale to nie jest takie proste. Rzucajcie tak wiele świetlistych i ognistych zaklęć, jak tylko możecie, zarówno po to, żeby widzieć i żeby ich zabić.

– I nie spróbujesz utrzymać ich przy życiu i negocjować, jak grzeczny mały vates? – rozległ się z boku przeciągający zgłoski głos Zachariasza Smitha.

Harry rzucił mu spojrzenie, przez które ucichł. Ponieważ przyłączyły się do tego łypnięcia Petera Pettigrew i Henrietty Bulstrode, Connor był nieco zaskoczony, że ten nadęty dupek nie udławił się językiem, albo nie padł na ziemię jako kupka prochu.

– Trzymajcie się razem – powiedział Harry, nawet nie kłopocząc się odpowiedzią. – Wampiry spróbują nas rozdzielić. Korzystają też z przymuszenia. Nie patrzcie im w oczy. Nie słuchajcie ich głosów. – Podniósł rękę i wokół wszystkich zaczął wiać delikatny wiatr, miękki od muzyki. – Skorzystam z tego, żeby spróbować ochronić was przed ich słowami, ale nie gwarantuję, że podziała, zwłaszcza jeśli zaczniemy się rozdzielać. – Rozejrzał się uważnie po wszystkich i zaczął rozkazywać, jak powinni się poprzestawiać. Connor szybko zauważył, że ustawiał wszystkich zgodnie z ich poziomem zdolności; Zachariasz znalazł się na przodzie, razem z Neville'em, podczas gdy Ginny, która przeżyła bitwę na letnie przesilenie, ale wciąż nie znała zbyt wielu zaklęć wojennych, bo była z zaledwie piątego roku, trafiła na tyły.

Sam Harry, oczywiście, zajął szpic, z Draconem zaraz za sobą i profesorami, którzy szli razem z nimi. Connor momentalnie zauważył dość oczywistą nieobecność.

– Gdzie jest Snape? – syknął Harry'emu na ucho, zajmując miejsce koło Dracona; Harry był na tyle rozsądny, żeby zorientować się, że próba odesłania Connora gdziekolwiek indziej spełzłaby na niczym.

– Zbyt ranny, żeby się do nas przyłączyć – powiedział Harry, po czym spojrzał na ogromne wrota i przemówił cicho do swojego lewego nadgarstka. – Jesteśmy gotowi, pani dyrektor.

Wrota otworzyły się na oścież, a osłony opadły, żeby mogli ruszyć za Harrym i minąć granicę między bezpieczeństwem i zagrożeniem.


Łeb go bolał niczym burza płomieni, błyskawic i furii.

Harry miał wrażenie, że to było z tego wszystkiego w sumie najgorsze, bo bardziej przeszkadzało od wrażeń śmierci i tortur, które ciągle podsyłał mu Voldemort, albo troska o wszystkich, którzy podążali za nim do tej bitwy. Był już przyzwyczajony do tego rodzaju bólu, a czarodzieje i czarownice, którzy wyszli za nim na zewnątrz, mimo swojego młodego wieku zrobili to z własnej woli. Musiał uszanować ich wybór i skupić się na dowodzeniu bitwą, zamiast zamartwianiu się o nich, inaczej równie dobrze mógłby od razu poddać swój tytuł vatesa.

Ale łupanie w głowie było bardzo ciężkie do zignorowania, ponieważ łączyło w sobie fizyczną agonię pochodzącą z blizny, z mentalną agonią pochodzącą z rozszarpanych przez Voldemorta osłon i nieustannymi próbami wbicia haka w jego duszę. Nie mógł jednak pozwolić sobie na opadnięcie z sił i pozwolenie innym na walkę, nie w chwili, w której chodziło o wampiry.

Naprawdę wydaje ci się, że wygrasz? zapytał go Voldemort i szalony, świergoczący śmiech ponownie rozbrzmiał mu w umyśle, tak głośny, że Harry nie sądził, żeby musiał już dłużej przejmować się głosami wampirów.

Potrząsnął głową, zmuszając się do skupienia na tym, co miał przed sobą i czując Dracona po swojej prawej i Connora po lewej. Kiedy podniósł wzrok, zobaczył, że dotarli już do linii drzew. Chwiały się wściekle, mimo że tej nocy nie było prawie żadnego wiatru, a Harry słyszał, nawet jeśli nie umysłem, to samymi uszami, dochodzące spośród nich dźwięki bitwy. Stado centaurów stawiało się solidnie, otoczone przez testrale, kobry Wielu, i widłowęże, jak i wiele innych leśnych stworzeń, starających się ze wszystkich sił odeprzeć intruzów, którzy napadli na ich dom, nie pozwalając się przy tym przymusić, czy wykrwawić.

Wkroczenie jednak pośród te ciemności bez bystrych zmysłów, które prowadziły magiczne stworzenia, byłoby szaleństwem dla ludzi. Harry wyciągnął przed siebie rękę, myśląc cynicznie o tym, co Juniper pomyślałby o tym, że Harry, rzekomo mroczny czarodziej, korzysta ze świetlistej magii.

Apricus! – krzyknął.

Światło wybuchło przed nimi, złoty blask zalał ciemności, przeskakując i otaczając pojedynczy punkt białych płomieni, który Harry zawiesił nad lasem. Gwiazdy bladły pod jego blaskiem, a przybierający księżyc zmieszał się z nim osobliwie. Harry zdziałałby więcej, gdyby rozesłał wszędzie swoją magię i kazał jej zabłysnąć, ale nie śmiał tego zrobić przez wzgląd na walkę z wampirami, jak i walkę z Voldemortem, który stale krążył wokół jego duszy, usiłując go przejąć.

Kolejna eksplozja bólu w bliźnie niemal posłała go na ziemię, ale Harry miał wrażenie, że już nauczył się, jak to ignorować. Najważniejsze było myślenie o tym, co by się stało, gdyby sobie na to pozwolił, a ponieważ było to nie do pojęcia, to tego nie robił. Głowa płonęła mu niczym ten punkt światła. No trudno, jak ma płonąć, to niech płonie.

Z ponurą satysfakcją zobaczył, jak powodowana głodem robotnica skoczyła w ich kierunku z podniesionymi rękami, zakrzywionymi niczym pazury, podczas gdy jej czarne, długie włosy przelewały się za nią. Przebiegła przez smugę złotego światła i jej skóra zaczęła się rozkładać, sycząc przeraźliwie. Rozbiegła się po niej czerń, którą Harry widział na brzegach płonącego pergaminu, mimo że jej skóra śmierdziała nie jak płonące mięso, czy papier, ale jak skwaśniałe mleko. Zaskrzeczała i wskoczyła z powrotem w cienie. Harry wiedział, że to skrzeknięcie ściągnie im na głowy więcej wampirów; tak właśnie komunikował się rój.

Podniósł głowę i powiedział sobie, że zwycięski, mroczny triumf znajdował się na tyle daleko od nienawiści, że Voldemort nie będzie w stanie złapać przez niego jego duszy.

– Spalcie ich! – krzyknął. – Nie patrzcie im w oczy, nie słuchajcie ich głosów! Nie dajcie się im złapać! Uderzajcie z oddali! Walczcie ramię w ramię!

Następnie wskoczył do lasu, mając Dracona po jednej stronie, Connora po drugiej i słysząc, jak okrzyki bitewne mieszają się z otaczającą ich muzyką.


Ron wiedział, że to nie wampiry zabiły Percy'ego. Był tego absolutnie świadomy. Gdyby ktoś usiadł z nim i zapytał o wampiry, wskazałby na obrazek jednego i przyznał, że to nie przedstawia Cierniowej Zdziry, a to Cierniowa Zdzira była odpowiedzialna za śmierć Percy'ego.

Ale od czasu śmierci Percy'ego wampiry były pierwszymi agresorami, którzy weszli mu pod różdżkę, pierwszymi stworzeniami, z którymi był w stanie zmierzyć się w bitwie. A Ron miał w sobie od groma podróżującej w nim furii, zdającej się przebiegać mu pod skórą niczym czerwone tornado.

Był taki szczęśliwy, och, taki szczęśliwy, kiedy truteń sięgnął ku niemu spod ochronnego cienia drzewa. Obrócił się, trzymając solidnie w pamięci trening Moody'ego i Harry'ego i stawiając mocno stopy, bo inaczej mógłby się wywrócić. Korzeń po lewej, kamienie po prawej, stał w lekkim wgłębieniu. Nie chciał zatoczyć się od siły odrzutu.

Aduro! – ryknął, a jego magia pochwyciła ten ogień i posłała mu przez żyły, poprzez jego deklarację wobec Światła, poprzez tradycję jego rodziny, która służyła Światłu od pokoleń i to, co padło z jego różdżki, było równie gorące, co smoczy ogień.

Najpierw zapłonęły włosy trutnia. Ron roześmiał się, patrząc jak czarne linie zaczynają spływać mu po twarzy i pamiętając, że musi to robić bez patrzenia w przymuszające oczy. Jedna ręka uniosła się, żeby przytłumić ogień, a z ust wydobył się nieludzki skrzek, od którego uszy zaczęły Ronowi krwawić, ale płomienie po prostu przeskoczyły na palce wampira i zaczęły pożerać mu paznokcie, jakby były zrobione z wybornego wina. Ron ponownie się roześmiał, czując niemal, jakby był pijany.

Ktoś przywalił w niego z boku, zarzucając nim do przodu, gdzie zahaczył nogą o korzeń i upadł. Kiedy się przetoczył, usiłując odzyskać równowagę, poczuł jak niewiarygodnie silne ramię owija mu się wokół karku i podrywa do góry, a szyję dotykają lodowate kły robotnicy.

Wciąż jednak miał swoją różdżkę. I wciąż miał swoją furię. Dopiero co stracił brata i choć nic nigdy nie załagodzi w pełni tego bólu, to był w stanie zrobić coś, co przynajmniej ulży mu w danym momencie.

Ron wrzucił w następne zaklęcie całą swoją magię i siłę, bo choć nigdy nie miał okazji do przećwiczenia go, to wiele o nim czytał.

Solstitialis!


Draco miał dwa zadania: mieć Harry'ego na oku i zabijać wampiry. Oba uważał za cokolwiek proste.

Jeśli chodzi o pierwsze, objął Harry'ego na poziomie ramion i podciągał go, ilekroć chwiał się na nogach, ocierał mu krew z oczu za pomocą szybkiego zaklęcia potrząsającego głową i stał z nim plecy w plecy, ilekroć Harry potrzebował zakotwiczenia w fizycznym świecie, jak i generalnego upomnienia, że potrzebowali go tu, w lesie, przez co nie mógł sobie pozwolić na zniknięcie w mentalnym świecie i walkę z Voldemortem.

Jeśli chodzi o drugie, jego możliwości były cokolwiek ograniczone... właściwie, to znał tylko jedno zaklęcie, które na pewno zadziała. Pojedyncze wampiry były niezwykle odporne na większość rodzajów mrocznej magii, ponieważ powstały właśnie dzięki mrocznym sztukom. Ich odporność tylko wzrastała, kiedy tworzyły rój. Draco wiedział, kiedy pierwszy raz przemknął wzrokiem po robotnicy i poczuł pokusę udania się do niej, że jego dar opętania w żaden sposób go przed nimi nie ochroni. Nie był też równie uzdolniony w zaklęciach ognia, czy świetlistych, co świetliści czarodzieje, zwłaszcza teraz, w pobliżu letniego przesilenia, kiedy potęga dzikiego Mroku musiała ustąpić przed nasilającym się słońcem.

Dlatego czekał, aż zobaczył zmierzającą ku sobie wampirzycę, skaczącą lekko z gałęzi na gałąź i wycelował różdżkę, zbierając się w sobie przed pociągnięciem magii, którą przyjdzie mu doświadczyć.

Avada Kedavra.

Zielone światło przecięło migoczącą, wzmocnioną płomieniami ciemność, niczym słońce błędnego ognika. Dotknął piersi wampirzycy, a Draco usłyszał, jakby z oddali, głos Lupina recytujący to, czego na trzecim roku nauczyli się o wampirach. Wystarczająco potężne klątwy nie zabijają tak naprawdę wampirów, ale wyciągają z nich mroczną magię, która pozwala im na utrzymywanie pozorów życia.

Klątwa zabijająca zgasła, a ciało potoczyło się przez gałęzie i wylądowało ciężko na ziemi. Draco odwrócił się.

Kolejny członkowie roju zauważyli jednak, jak radziła sobie tamta robotnica i nadciągali na nich z góry, zbierając się na drzewach z niewiarygodną prędkością i pochylając ku nim łby. Draco zaklął i uskoczył przed opadającym ciałem, pociągając za sobą Harry'ego. Wylądowali niezgrabnie i jak tylko się przewrócił, zobaczył, że truteń już zbiera się z ziemi. Był nagi i rozglądał się wokół z błyskiem szaleństwa w oczach, a Draco wiedział, że zgwałci pierwszą osobę, którą dorwie.

Curis solis! – rozległ się obok niego głos Harry'ego.

Zaklęcie włóczni słońca, pomyślał Draco i kątem oka zobaczył, jak złoto–czerwona broń śmiga obok niego, wystrzelona spomiędzy palców Harry'ego. Wypaliła w trutniu dziurę, przyżegając przy okazji krawędzie rany, przez co padł w samym środku swojego skrzeku. Draco zadrżał, wstał i pociągnął Harry'ego za sobą.

I wtedy Harry miał czelność obrócenia go, żeby Draco mógł zobaczyć jego oczy – przynajmniej na tyle, na ile było to możliwe w błyskach światła, płomieni, ciemności i ciągle płynącej krwi z blizny Harry'ego.

– Jesteś pewien, że będziesz w stanie dalej rzucać niewybaczalne?

– Cholera by to – syknął Draco, świadom, że brzmiał w tym momencie jak wampir. – Pewnie że tak. To moja najlepsza broń i będę korzystał ze wszystkiego, co działa. A teraz proszę, czy możemy skupić się na walce?

Usta Harry'ego drgnęły i nie zmieniły się nawet, kiedy cisnął jasnym, ognistym mieczem ponad Draconem, ścinając robotnicy głowę. Draco żałował, że przebywali akurat w środku bitwy, czy też, tak dokładniej, że trzeba było bitwy, żeby wyciągnąć z Harry'ego tak potężną magię; naprawdę chciałby sprawdzić, do czego innego mógłby doprowadzić tego rodzaju uśmiech w bardziej pokojowej sytuacji.

I wtedy zatrzęsło ziemią.


Harry wyczuł moment, w którym ktoś rzucił zaklęcie przyzywające przesilenie. Dech mu zaparło, kiedy minęło go coś przypominającego strumień solidnego, lodowatego powietrza. Wiedział, że to nie było powietrze, lecz czas. Przyzwanie przesilenia odwracało, albo przyśpieszało czas na niewielkiej powierzchni wokół rzucającego i tworzyło w tym miejscu letnie przesilenie.

Tak blisko faktycznego letniego przesilenia oznaczało to...

Wzbierające światło słońca rozbłysnęło pośród drzew. Harry musiał podnieść rękę i przesłonić oczy. Zewsząd zaczęły rozlegać się umierające wrzaski, przytłaczające jego muzykę, stałe, niskie mamrotanie, przyzywających się wampirów, trzask płomieni i śmiech Voldemorta w jego głowie.

Kiedy Harry mógł znowu widzieć, wampiry w okolicy albo uciekły, albo zginęły. Nie chciały stawiać czoła samemu Światłu, a to właśnie przyciągnęło do nich przyzwanie przesilenia, nawet jeśli tylko na chwilę.

W odpowiedzi rozległy się uderzenia kopyt i Harry obrócił się, przez co nagle znalazł się twarzą w klatkę piersiową z białym centaurem, którego nigdy wcześniej nie spotkał. Centaur stanął nagle dęba, a jego przednie nogi przez chwilę machały niebezpiecznie blisko twarzy Harry'ego. W jednej dłoni trzymał włócznię zaplamioną ciemnymi strugami i czymś, co Harry naprawdę miał nadzieję, nie było tak naprawdę sercem wampira na samym końcu.

– Przybyłeś, vatesie – parsknął centaur, po czym opadł na kolano i pochylił głowę. Nawet grzywę miał jasną, niemal równie mocno, co włosy Dracona. – Musisz się pośpieszyć. Zagonili stado w miejsce, z którego nie ma ucieczki.

Harry ugryzł się w język, powstrzymując przed powiedzeniem, że Voldemort niczego takiego mu nie pokazał. Pewnie i tak połowa tego, co Voldemort mu pokazywał, nie była prawdą. Zrobił krok w kierunku centaura.

Naprawdę tak myślisz? głos Voldemorta znowu rozlegał się w jego głowie, gorszy nawet od dementorowego, czerwona szpila, która była wbijana coraz głębiej w ucho. Harry był zaskoczony, że jeszcze nie pękła mu od tego czaszka. W takim razie popatrz na to, Harry. Byłbyś w stanie zapobiec ich śmierciom, gdybyś udał się do Londynu, zamiast pozostawać w lesie.

A Harry zobaczył kilku leżących w bezruchu ludzi, mających ciemne kropki na szyjach, ich kończyny zostały oderwane od tułowia i pozostawione w zimnych, zmieszanych ze sobą stertach mielonego mięsa. Nie było w nich ani śladu krwi, ponieważ atakujące wampiry wypiły z nich wszystko, co się dało. Była to para dorosłych kobiet, nastoletniej dziewczyny i pary chłopców, którzy mogli być mniej więcej w wieku dziewczyny, albo i młodsi. Wycie wilkołaków przecinało powietrze na zewnątrz, a warczenie świadczyło o nieustannej walce, ale dla tej rodziny, która mogła być pełna mugoli, albo czarodziejów, było już za późno.

Harry wyczuł nadciągające nudności, więc pochylił się i porzygał na tyle, na ile był w stanie, oślepiony przez wizję i niezdolny do wymierzenia paskudztwa w bezpieczne miejsce. Poczuł, jak Draco ciągnie go za ramię, podrywając na nogi, mówiąc coś niskim i kojącym głosem, ale zachęcając do pójścia przed siebie, podczas gdy centaur wymawiał z niepokojem jego tytuł.

Muszę się z tym uporać. Muszę. Podjąłem tę decyzję, ponieważ nie mogłem aportować się do mugolskiego Londynu; nie wiedziałem, gdzie miało dojść do ataku, a nawet, gdybym je znalazł, i tak mogłoby być już dla nich za późno.

Ale mogłeś aportować się do jednego z azylów watahy i szukać z nimi, odpowiedział głos jego sumienia.

Oczywiście, że mogłem. A wtedy zginęłoby jeszcze więcej ludzi.

Każdy wybór coś kosztował.

Harry zamrugał mocno i tym razem oślepienie zostało wywołane krwią, a nie wizją zaimplementowaną przez Voldemorta.

– Nic mi nie jest – powiedział i potrząsnął ze złością głową, kiedy zobaczył powątpiewającą minę Dracona. – Nic mi nie będzie. – To prawdopodobnie było bliższe prawdzie, ale kogo to obchodziło; najbardziej podstawowym faktem teraz było to, że nie mógł pozwolić sobie na opuszczenie tego pola bitwy, jeszcze nie. Wampiry powoli wracały, zakradając się między drzewami, zwabieni nadzieją, bo już od paru minut nikt nie rzucił kolejnego przyzwania przesilenia. Harry słyszał, jak mówią kusząco o radości, której można zaznać tylko w ich ramionach, szepczą historie o ciemnych tunelach, krwi i śliskim mięsie. Merlin jeden wiedział, jak wielu ludzi, którzy wyszli za nim z Hogwartu, jeszcze żyło.

Żal, ból i złość zaczęły się w nim nakładać i nagle Harry doszedł do wniosku, że jednak wiedział, jaka taktyka powinna być w stanie zająć się pozostałymi wampirami, a był już tak wściekły, że bitwa z Voldemortem nie zdoła ograniczyć jego magii i umysłu.

Mroczny Pan wyczuł to i zaczął mocniej się szamotać. Harry zamknął oczy i nie pozwolił sobie zobaczyć czegokolwiek, czego nie chciał widzieć. Zamiast tego podniósł rękę i poczuł, jak Draco za nią łapie.

– Przytrzymaj mnie tu – wyszeptał Harry.

– Co ty chcesz...

Harry przesłonił sobie oczy wolną ręką, śledząc ich kształt, kontur, rzęsy, pozwalając swoim palcom je zapamiętać. Następnie zacisnął rękę i chuchnął w nią. Nie znał zaklęcia zdolnego do wykonania efektów, które chciał teraz osiągnąć, dlatego potrzebował oprzeć się w pełni na swojej magii i wymyślić wszystko w biegu, powiedzieć jej, czego pragnął i pozwolić strumieniowi czystej potęgi zająć się resztą, bez kierowania nią swoim ograniczonym umysłem, czy inkantacją.

Chuchnął, przepychając magię i wolę przez swoją dłoń i co wyszło po drugiej stronie, było światłem.

Pojedynczą kulką płonącego, oślepiającego światła, która zawiśnie przed każdym w lesie, kto miał ludzkie oczy. Harry dał z siebie wszystko. Obejmie ono ludzi, wampiry i centaurów, ale nie widłowęże i pozostałych; ich oczy były zbyt odmienne od ludzkich. Zmusił się do nie przejmowania tym. Nachyli się przed siebie i podjął się równie wielkiego wysiłku, jaki włożyłby w ściągnięcie z Dracona głazu, który przetoczył się na niego i zmiażdżył mu nogi.

Wyczuł chwilę, w której wszystko zrobiło się nagle łatwiejsze i światło ze Światłem zaczęły przetaczać się po nim. Westchnął lekko, otwierając oczy, ale wzdrygnął się i ponownie je zamknął z bólu, jakie wywołała wisząca przed nim błyszcząca, biała kula.

W odpowiedzi spośród drzew zaczęły dobiegać wrzaski, skrzeki i wycia, a Harry wiedział, że wampiry prawdopodobnie próbowały uciec z powrotem do cieni, byle tylko uniknąć świetlistych kulek. Zostały one jednak stworzone do unoszenia się przed czyimiś oczami, co oznaczało, że będą podążały za swoimi ofiarami i przebiją się przez wszelkie bariery. Wampiry mogły schować się pod ziemią, albo aportować, a światło i tak pomknie za nimi.

Zabijając je wszystkie.

Harry'emu było z tego powodu żal w ten sam sposób, w jaki było mu żal, że nie pojawił się w Londynie i nie stanął w obronie mugolskiej rodziny. Wampiry, indywidualnie, były inteligentnymi stworzeniami. Gdyby złapał je na osobności, pewnie zdołałby z nimi negocjować. Ale pochwycone w niekończącym się pragnieniu założenia gniazda i zalania ziemi dostateczną ilością krwi, którą żywiłaby się ich królowa, wraz z dowolnymi młodymi, które mogłaby urodzić, prawdopodobnie by go nie wysłuchały.

Chyba, że odseparowałbyś ich wszystkich od siebie...

Harry doszedł do wniosku, że najlepsze pomysły zawsze przychodziły poniewczasie. Opadł na ziemię, bo wykorzystanie tak wielkich ilości magii sprawiło, że teraz był oszołomiony i kręciło mu się w głowie. Poczuł, jak ktoś przyklęka obok niego, a następnie owija się wokół niego chmara maleńkich ciałek, których łuski ślizgały mu się po skórze niczym wypolerowane przez rzekę kamyczki. Harry uśmiechnął się i odprężył. Czuł je już kiedyś i wiedział, kto to był.

– Jakie wieści? – zapytał, wizualizując sobie w głowie węża, dzięki czemu słowa padły w wężomowie.

Wampiry uciekają – odezwał się wąż, który obecnie przemawiał za Wielu. Z głosu wywnioskował, że to była samica, która owijała się wokół jego szyi. Harry'ego lekko rozbawił fakt, że w wężomowie „wampir" oznaczał „tych o kłach ostrzejszych niż nasze". – Ale straciliśmy wiele części siebie, a w samym środku sercowego zagajnika leży mnóstwo martwych centaurów.

Harry westchnął i podźwignął się na nogi.

– Pokażcie mi. Czy wampirów już nie ma?

Tak.

Harry zakończył zaklęcie, które sprawiało, że przed każdą parą ludzkich gałek ocznych wisiała kula światła, po czym zamrugał, pozbywając się powidoków. Pierwszą osobą, którą zobaczył, był Connor, który wyglądał na koszmarnie rozczarowanego, mimo że uśmiechnął się na widok Harry'ego.

– Co się stało? – zapytał Harry.

– Nie udało mi się złapać nawet jednego wampira – powiedział sfrustrowany Connor. – Po prostu... unikały mnie, jakbym nie był wart ich czasu. Były tam, gdzie mnie nie było i łapały wszystkich, którzy nie byli mną. – Twarz pojaśniała mu na moment. – Słyszałeś, jak Ron rzucił przyzwanie przesilenia? – dodał. – Super mu wyszło, nie?

– Naprawdę super – powiedział Harry z uśmiechem, który musiał wyglądać na wyjątkowo zmęczony. Voldemort ucichł mu w głowie. Harry nie wiedział, czy tak się stało przez to, że jego plan zakończył się niepowodzeniem, czy też po prostu wycofał się z irytacji. Szybka oklumencja nie znalazła po nim żadnych śladów, ale Harry nie miał zamiaru temu zaufać. Wymienił wszystkie tarcze, jakie tylko mógł. Rano poprosi Snape'a o pomoc we wzmocnieniu ich. – Zajmijmy się martwymi – powiedział i tym razem siwy centaur podniósł go i posadził sobie na grzbiecie, razem z całym rojem Wielu, zamiast przyklęknąć i zaczekać. Draco i Connor ruszyli zaraz za nimi.

Harry co chwila obracał się po drodze, prosząc o raporty. Wyglądało na to, że bardzo niewielu ludzi, między innymi Luna, odnieśli poważne obrażenia; bitwa po prostu okazała się zbyt zaciekła i krótka, żeby wampiry zdążyły wszystkich pozabijać, w dodatku wyglądało na to, że większość i tak przebywała w innych miejscach lasu, ściągając magiczne stworzenia. Harry i tak zacisnął usta. Będzie musiał pamiętać o odwiedzeniu potem Luny i pozostałych w skrzydle szpitalnym.

Nadgarstek mu ćwierknął, przez co węże Wielu zachwiały się i zasyczały z zaskoczeniem; chyba wydawało im się, że feniks zaczął śpiewać w lesie. Harry dotknął lewego nadgarstka, zaraz pod zwojem jednego z nich.

– Tak?

– Harry? – To był głos wyjątkowo zmęczony głos Remusa. – Znaleźliśmy agresorów, ale zdążyli już zabić. Do tego zdążyliśmy zabić tylko kilku, zanim uciekli. Zupełnie, jakby uznali, że jednak ta część Londynu jednak nie nada się na gniazdo.

Dobrze wybrałem. Dobrze wybrałem. Gdyby nie obolałe gardło, Harry pewnie by zawył z ulgi.

– Atak na Zakazany Las musiał być tym głównym, Remusie – powiedział. – Wydaje mi się, że to właśnie tutaj chcieli założyć swoje gniazdo. Uciekli jednak i to na szczęście bez zabijania kogokolwiek. Ile osób zginęło z waszej strony?

Remus milczał przez chwilę.

– Remusie? – zapytał cicho Harry.

– Sokół padł – wyszeptał Remus. – Moja wataha pozostała bez alfy. I kilka wilkołaków z watahy Kamelii, których wiem, że znałeś. Róża. Brugmansja. Zimozielony.

Harry zamknął oczy i pozwolił obrazom przemknąć przez umysł. Nie znał za dobrze Sokoła, ale postawny wilkołak wydawał się pod każdym względem dobrym alfą. Brugmansja była nerwową, elegancką, śliczną czystokrwistą czarownicą, która mimo to zaatakowała z nim w zeszłym roku ministerstwo, kiedy Harry postanowił upublicznić swoją walkę o prawa wilkołaków. Róża miała bratnią duszę, Bavarosa, z którym bez przerwy się mocowała.

Zimozielony był młodym, niesłychanie dzikim wilkołakiem, który na rozkaz Lokiego ugryzł Starszą Wizengamotu i spędził za to czas w Tullianum, ale też zaprzysiągł Harry'emu wierność, a potem zrobił to samo wobec Kamelii, kiedy zajęła jego miejsce w stadzie jako alfa. Z tego, co Harry'emu było wiadomo, nigdy więcej nie zrobił czegoś takiego. Wiedział też, że nie zrobiłby, chyba że na rozkaz alfy.

Pewnie ze śmiechem rzucił się śmierci w objęcia. Harry otworzył oczy.

– Przekaż im moje kondolencje, Remusie – powiedział cicho. – Powiedz Kamelii, że porozmawiam z nią, jak tylko będę mógł. – Kamelia nie była czarownicą, więc nie mógł skorzystać z zaklęcia pieśni feniksa, żeby skontaktować się z nią bezpośrednio, a Brugmansja i Róża były jedynymi magicznymi wilkołakami z tej watahy, których Harry nauczył zaklęcia. – Zrobię... co będzie w mojej mocy tak szybko jak się da. – Myśli o tym, co potrzebował zrobić, robiło się tak wiele, że niemal zaczynały go przytłaczać i teraz jeszcze wyobrażał sobie czwórkę znanych mu ludzi, którzy odważnie zginęli, ponieważ ich o to poprosił.

Przestań, nakazał sobie surowo.

– Zaczekamy, Harry – rozległ się głos Remusa, zrównoważony w głębokim spokoju. – I w razie możliwości będziemy patrolować Londyn.

Zaklęcie zakończyło się. Harry potrząsnął głową i poderwał szybko głowę, kiedy siwek zaczął wspinać się po wzgórzu. Przed nimi leżało stado.

A przynajmniej to, co z niego zostało. Żywe centaury przedzierały się pomiędzy martwymi, ale to nieruchome sterty i sylwetki przykuły całą uwagę Harry'ego. Krew lśniła w świetle księżyca niczym jeziora, ale dzięki żywiącym się wampirom i tak było jej znacznie mniej, niż powinno być po takiej rzezi. Zbyt wiele zakończonych kopytami nóg leżało wyciągniętych w bok, gdzieniegdzie centaury znajdowały oderwane od ciała głowy, albo kręgosłupy wyrwane z pleców.

Harry stłamsił w sobie pragnienie to ponownego porzygania się i powoli zsunął się z centaura, który go tu przyniósł.

– Jak się nazywasz? – zapytał cicho.

– Księżyc. – Biały centaur uderzył kopytem o ziemię. Dzięki światłu Apricusa, który wciąż wisiał nad lasem, zobaczył, że Księżyc miał wysoko położone, lśniące i jasnoniebieskie oczy. – Od teraz to ja będę dowodził stadem, skoro Kości już z nami nie ma.

Harry spędził chwilę na rozglądaniu się po tym pogromie. Dopiero teraz zauważył odciski kopyt testrali, maleńkie, połamane ciałka Wielu, jasne łuski leżących nieruchomo widłowęży, choć od czasu do czasu jeden z żywych jeszcze łbów podnosił się lekko, jakby niezdolny do zaakceptowania losu swoich braci. Spróbował wycenić, jak wiele to zajęło. Pół godziny? Mniej?

Pocierając bliznę, Harry pomyślał ze zmęczeniem, że nie istniała na to odpowiedź. Ani jakiekolwiek powetowanie strat. Poza może zniszczeniem Voldemorta.

– Staniemy u twojego boku.

Harry zamrugał i podniósł wzrok na Księżyc.

– O co ci chodzi? Wiem, że już wcześniej uważaliście mnie za sojusznika.

– A teraz zobaczyliśmy, jak wiele zniszczeń ciągną za sobą ludzkie wojny. – Księżyc ponownie tupnął. – Stanę się przywódcą, ponieważ odczytuję słońce i księżyc na sposoby, w jaki pozostali odczytują gwiazdy. Słońce i księżyc powiedziały mi, że nasze przeznaczenie przez jakiś czas będzie biegło obok ludzkiego. Niezbyt długo na przestrzeni życia stada, albo niebios, ale wystarczająco, by twoja walka stała się i naszą. Otrzymasz od nas pomoc nie tylko w lesie, ale i poza nim, jeśli tylko zechcesz ją przyjąć. – Nachylił się, póki jego twarz nie znalazła się zaledwie parę cali od Harry'ego i zaczął mu się cierpliwie przyglądać.

Harry potrzebował przełknąć kilka razy ślinę, zanim zdołał kiwnąć głową.

– Dziękuję. Tak. Przyjmuję.

Ponownie obrócił się w kierunku pola walki. Niewiele mógł zrobić dla martwych, tak samo jak niewiele mógł zrobić dla tamtych mugoli z Londynu.

Ale zrobi tyle, ile będzie w stanie.

Ruszył przed siebie, pomagając w sprzątaniu, a jego serce było równie puste i wydrążone, co głowa bez Voldemorta.