Jedyne, o co warto się bić


29 sierpnia 1959

Pojedynki z założenia nie były opcją długoterminową. Udowodnił sobie wszystko, co było do udowodnienia i porzucił tę dyscyplinę bez większego żalu, nie czekając na naturalną z wiekiem utratę sił, koncentracji, zwinności czy – jak to się zdarzało w przeszłości nieostrożnym zawodnikom – życia. Szkolił swoich następców, bo ten wyjątkowy, bezpośredni transfer umiejętności nieoczekiwanie stał się czymś, z czego nie potrafił zrezygnować, i wrócił do zawsze najbliższych sercu studiów nad strukturami zaklęć. Gdy kilkanaście lat później Albus Dumbledore zaproponował mu pewną i stabilną posadę, która w jakimś stopniu łączyła jedną pasję z drugą, decyzja była oczywista, zanim dyrektor doszedł w zdaniu do kropki.

Nie miał jednak pojęcia – ani krztyny – na co się właściwie pisze.

Uwagi związane z obowiązującymi standardami nauczania i bezpieczeństwa nasuwały mu się tak intensywnie, że nie nadążał z formułowaniem ich na głos, a myśl, że Hogwart mimo tego uchodzi za jedną z najwybitniejszych czarodziejskich szkół na świecie na przemian pocieszała go i wprawiała w bezgraniczne przerażenie. Poziom rozproszenia wśród dzieci kilkukrotnie przekroczył jego oczekiwania, osiągając stan, w którym poważnie rozważał prowadzenie zajęć w zbroi. Okazało się – ku zaskoczeniu dla jego krukońskiej natury – że istnieją na świecie rzeczy, których zasadniczo jednak wolałby nie wiedzieć, i większość z nich miała coś wspólnego z możliwymi skutkami przeinaczania formuł zaklęć. Kilka innych – z możliwym do osiągnięcia w tak młodym wieku poziomem bezczelności.

Widział jednak przed sobą konkretny cel, trochę absurdalny i przytłaczający swoim ogromem – jeden z tych ulubionych, tych nie do odpuszczenia, tych prowokujących do dziabnięcia rzeczywistości w oko i sprawdzenia, czy go zeżre.

Mógł działać tylko metodą małych kroków, ale – przynajmniej na początek – musiało to wystarczyć. Miranda przygotowywała już zalążki podręcznika i może już za rok czy dwa, w jakimś stopniu, chociaż dla pierwszych klas – pozwoli to uniknąć wyszukiwania i kopiowania fragmentów kilku różnych książek z lekcji na lekcję. Dumbledore zgodził się na podział grup na mniejsze niż dotąd, nie przekraczające dziesięciu osób, jakie przeciętnie liczył rocznik każdego z domów. Siedem lat nauki, cztery domy, średnio ze trzy godziny zaklęć tygodniowo – w efekcie wyjdą mu dwa intensywne etaty, i to bokiem, jak podpowiadała mu resztka zdrowego rozsądku – ale dopiero w tej formie to wszystko nabierze sensu, przy odrobinie szczęścia pozwoli okiełznać chaos, dostosować zajęcia do poziomu i zainteresowań uczniów, dostrzegać i reagować, gdy materiał będzie komuś sprawiał trudności.

Być może kiedyś te lekcje będą tak angażujące, ciekawe i ukierunkowane na praktykę, jak by sobie tego życzył, być może sam będzie kiedyś takim nauczycielem, jakim chciałby być i może – pozwalał sobie czasem na tak śmiałe marzenia – nie trafi go po drodze jasny szlag.


Tytuł z „Roll the dice" Charlesa Bukowskiego.