– Czy nie mieliśmy jak najszybciej stąd wyjechać? – zapytała Ludbell, nakładając sobie kolejny kawałek ciasta.
Siedzieli przy swoim ulubionym stoliku w karczmie pod Czerwonym Księżycem, a ogień trzaskał wesoło ze stojącego nieopodal kominka. Poczęstowawszy Franza słodkościami zamienili z nim kilka słów, jednak napływ gości zmusił go do powrotu do pracy.
– Dzień niczego nie zmieni. Nie lubię siedzieć na tyłku, ale chyba dobrze się stało. Mam nadzieję, że twój przyjaciel zdradzi nam, gdzie powinniśmy się udać i ułatwi nam zadanie. Naprawdę nie pamiętałaś o swoich urodzinach? – zapytał, patrząc na nią z powątpieniem.
– Wiesz, ostatnio to nie narodziny były na mojej głowie, jeśli mogę się tak wyrazić. A właśnie, bo widzisz, zastanawiałam się nad czymś. Co gdybym wpadła wtedy przypadkiem na Grimwolda?
– Przy odrobinie szczęścia nie uwierzyłby, że to ty. Poza tym jutro już nie będziemy się tym martwić.
Ogień w kominku zamigotał, gdy przed otwarte drzwi karczmy wpadł gwałtowny powiew wiatru. Do sali pewnym krokiem wszedł Leopold, który bez wahania podszedł do ich stołu.
– Dlaczego od razu nie powiedziałaś, że to on jest sprawcą całego zamieszania? – zapytał mężczyzna, siadając ciężko na ławie obok Ludbell, wpatrując się w nią z wyrzutem. – Byłaś tak zaskoczona, że jestem posłem Księżnej Elektorki, a sama towarzyszysz synowi królowej elfów?
W jednej krótkiej chwili w karczmie zrobiło się ciemno, jakby cienie pochłonęły całe światło w pomieszczeniu. Przerażona Ludbell spojrzała na Malthaela, którego czarne oczy wpatrzone były w Leopolda. Chociaż sama czuła, jakby ziemia usunęła się jej spod stóp, zmusiła się, by drżącą, spiętą dłonią dotknąć ręki elfa.
– Co takiego? – szepnęła niziołek.
Szarość powoli rozmywała się, ustępując na powrót światłu świec. Zdezorientowani goście rozglądali się i szeptali między sobą, by po chwili cisza ustąpiła znów zwykłemu gwarowi rozmów.
– Coś ty powiedział? – słowa Malthaela, chociaż ciche i na pozór spokojne, miały w sobie lodowatą ostrość sztyletów. Leopold z szeroko otwartymi oczami odsunął się jak najbardziej mógł od siedzącego naprzeciwko elfa.
Ludbell schowała dłoń pod stół, odruchowo łapiąc się za poły płaszcza. Miała wrażenie, że jej serce stanęło, by po chwili zacząć bić jak szalone. Dlaczego nic mi nie powiedział?
– Do Altdorfu przybył oddział z Ulthuanu. – odparł szybko Leopold. – Podobno dzięki tobie. Tak przynajmniej mówiła elfka, poseł z waszej wyspy. Middenheim padło, północ jest stracona. Wezwali posłów z ocalałych miast, by o tym poinformować i wezwać innych do obrony stolicy.
– Ale skąd wiesz, że to właśnie Malthael? – zapytała cicho Ludbell, wpatrując się w blat stołu. – Przecież go tam nie było.
– Ode mnie, oczywiście. – rozległ się zimny kobiecy głos, gdy pewna siebie elfka stąpała ku nim. Materiał jej jasnoniebieskiej szaty błyszczał lekko niczym świeży śnieg w świetle gwiazd. – Kiedy tylko Leopold zapytał mnie o to, jak wygląda wspomniany przeze mnie Malthael nie miałam śmiałości mu odmówić.
– Anathil. – powiedział przez zaciśnięte zęby elf. – Czyżbyś czegoś potrzebowała?
– Dziękuję, że pytasz. – uśmiechnęła się zimno, odrzucając w bok swoje srebrne włosy. – Ze względu na twoją prośbę nie przybyli tu tylko ochotniczy wojownicy wieży Hoetha, ale również nasz mistrz. Dlatego też, jak rozumiesz, Teclis chciałby żebyś do niego dołączył.
– Dziękuję za informację. – odparł Malthael wstając gwałtownie. Chwycił za miecz i szybkim krokiem wyszedł z karczmy.
– Gdzie moje maniery. – elfka usiadła nie przejmując się napiętą sytuacją, a Ludbell powoli podniosła głowę. Cieszyła się, że jej ciało było zbyt odrętwiałe, by uzewnętrznić aktualne uczucia i nawet zjawiskowe piękno Anathil nie zabolało jej tak jak zwykle. – Witaj, Łowczyni. Żal mi twoich blizn. Może i cię szpeciły, ale chociaż dodawały charakteru.
– Ludbell, ja… - zaczął zakłopotany Leopold, który przerwał gwałtownie, gdy niziołek zwróciła na niego wzrok, a w oczach pojawiły się łzy.
Chwyciwszy za łuk i leżącą na stole książkę, przepchnęła się do wyjścia nie będąc w stanie wydusić ani słowa. Kiedy zamykały się za nią drzwi, usłyszała jeszcze perlisty śmiech Anathil z wnętrza sali.
Idąc przez zabarwione na zielono światłem Morrslieba uliczki Altdorfu, ledwo widząc przez łzy, instynktownie skierowała się ku strzelnicy. Nie dostrzegając nikogo wokół, trzęsącymi dłońmi odpięła płaszcz, na którym delikatnie położyła trzymaną przez siebie książkę.
Wypuszczała strzałę za strzałą, a z każdym naciągnięciem cięciwy przypominała sobie słowa, których pamiętać nie chciała. Grimwold miał rację, tak naprawdę nikt cię nie zna.
Strzelając coraz gwałtowniej pomyślała o Anathil. Krążę we mgle… Dlaczego mi nie zaufał? Dlaczego nie powiedział?
Naciągnąwszy cięciwę mocniej niż kiedykolwiek wcześniej, poczuła przeraźliwy ból w lewym ramieniu. Rozdzierający krzyk wydobył się z jej płuc, kiedy puściła łuk i upadła na kolana. Przed oczami zobaczyła czerwone plamy i nagle poczuła mdłości. Usiadła na ziemi oddychając głęboko i przełykając łzy. Jestem żałosna!
Nie była pewna, ile czasu spędziła próbując się uspokoić. Ból nie osłabł, ale po pierwszym szoku poczuła się z nim niemal zaprzyjaźniona: oczyścił jej umysł, zastępując emocje chłodną kalkulacją. Spojrzała na wbite w odległą tarczę strzały. Przypomniawszy sobie, że są prezentem od Malthaela, westchnęła i zaciskając zęby podniosła się, by zebrać wszystkie zdrową ręką.
Powoli ruszyła ku karczmie mając nadzieję, że elf już wrócił. Dotarło do niej, że złamała złożoną mu obietnicę: wyszła bez słowa, nie mówiąc dokąd i nie zostawiając wiadomości. Miała wrażenie, że wiszący nad nią złowieszczy Morrslieb śmiał się jej w twarz. Pierdol się, pomyślała.
Wchodząc do sali zauważyła czekającego na nią Leopolda. Zobaczywszy ją od razu podniósł się z ławy, jednak niziołek pokręciła głową i skierowała się ku swojemu pokojowi na piętrze. Nie miała teraz ochoty na rozmowy i tłumaczenia. Mężczyzna, nie dając za wygraną, przemknął błyskawicznie między stołami i sięgnął ku jej dłoni, gdy wchodziła na górę.
Smukłe palce stojącego za nim elfa złapały nadgarstek Leopolda i wykręciły mu ramię w przeciwną stronę zanim ten zdążył wydać jakikolwiek dźwięk.
– Chyba najwyższa pora żebyś już sobie poszedł. – syknął Malthael.
– Zostaw go, przecież nie zrobił nic złego. – powiedziała zszokowana niziołek. Minęła sekunda zanim uwolnił z uścisku Leopolda. Poseł, z rozszerzonymi ze strachu oczami, cofnął się powoli unosząc otwarte dłonie.
– Ludbell, chciałem tylko porozmawiać. – wykrztusił mężczyzna przepraszającym głosem.
– Wiem, Leo, ale to nie najlepszy moment. – skrzywiła się czując narastający ból w ramieniu. – Nie mam ci nic za złe, Malthael też nie.
– Nie mów, proszę, w moim imieniu. – przerwał jej przez zaciśnięte zęby elf.
– Porozmawiamy… kiedyś. – kontynuowała niestrudzenie Ludbell, ignorując wtrącenie Malthaela. – Jeśli przeżyjemy armię Chaosu, wtedy będzie na to czas. Bywaj, Leopoldzie.
Ruszywszy na górę nie obejrzała się za siebie, próbując opanować ból miarowym oddechem. Wolała nie myśleć o tym, jak bardzo zachowanie Malthaela ją zirytowało.
– Mógłbyś otworzyć drzwi? Nie dam rady sięgnąć po klucz. – wymamrotała, próbując utrzymać łuk, kołczan, płaszcz i książkę jedną ręką. Nie skomentował jej słów i bez wahania spełnił prośbę niziołek.
Delikatnie położyła trzymane przez siebie rzeczy na podłodze, krzywiąc się, gdy zraniona ręka zmieniła położenie.
– Mam jeszcze jedną…
Nie dokończyła jednak, bo gdy tylko się wyprostowała, Malthael objął ją, a czerwona płachta bólu przysłoniła jej świat, kiedy przycisnął ramię w najbardziej wrażliwym miejscu. Zdążyła jedynie krzyknąć zanim omdlenie przyniosło upragnione ukojenie.
