A/n

Dziś przychodzę do Was aż z trzema rozdziałami, bo przez jakiś czas będę pozbawiona komputera.

Życzę miłej lektury!

Rozdział 6.

Pan Ogg

- Można już spokojnie pić herbatę - ogłosiła Ermengarda w czwartkowe popołudnie. - Profesor Dumbledore mówił mi, że na szczęście panna Smith za dużo nie sprzedała i udało się odnaleźć te osoby. Z tej dostawy poszło też sporo do innych sklepów, ale Aurorzy przejęli nad wszystkim kontrolę i nie ma powodów do obaw. Zresztą włączymy radio o ósmej, bo mają nadawać konferencję szefa Biura Aurorów, więc sami usłyszycie.

- A czy profesor Dumbledore powiedział ci może, że teraz wszystko, co się wwozi do kraju będą sprawdzać psami? - zapytała zachrypniętym głosem Delia. Miała okropny katar i jeszcze gorszy humor, bo dostała zakaz wychodzenia na zewnątrz, a na dodatek została trzykrotnie złapana na próbie złamania go.

Ermengarda, która do tej pory przechadzała się powoli po pokoju wspólnym, prowadząc nierówną walkę z porozrzucanymi byle gdzie, różnego rodzaju przedmiotami, zatrzymała się przy siedzącej na podłodze Delii. Minerwa pomyślała, że wygląda to trochę tak, jakby Ermengarda zastanawiała się, czy umieścić ją na stojącym nieopodal stoliku, czy może jednak w dużym koszu na śmieci w kształcie smoka, który podążał za nią niczym wierny pies, od czasu do czasu kłapiąc paszczą.

- Ano mówił - odpowiedziała Ermengarda. - Co by miał nie mówić. Sam im to podpowiedział. Śmiali się na początku, ale jak zebrali burę od ministra, już tak wesoło im nie było.

- To jest walka z wiatrakami - westchnęła Alyson Lynch. - Będą się z tym teleportować.

- Nie za bardzo - odezwał się Jimmy Robins. - Większość tego rodzaju substancji znacznie traci na wartości podczas teleportacji. Inaczej nie komplikowaliby sobie życia i nie przewozili tego w herbacie, prawda? Zresztą teleportację między krajami trzeba wcześniej zgłosić i tak samo mogą cię sprawdzić.

- a co się dzieje, jak się nie zgłosi? - zapytała Minerwa.

- Wraca się, zwykle w kilku kawałkach, których trzeba szukać w promieniu wielu mil - odrzekła Ermengarda, odwracając się powoli w stronę Minerwy. Śmietnik sugestywnie kłapnął paszczą, ukazując całkiem realistyczne, żółtawe zęby, pomiędzy którymi tkwiło kilka papierków po cukierkach. - Wyobrażasz sobie, jaki byłby bałagan, jakby nie było tego rodzaju ograniczeń? Tak coś niektórzy kombinują, żeby to znieść na terenie Europy, ale wątpię, że kiedyś będzie co do tego zgoda.

- A ja myślałam, że można by się teleportować na księżyc - powiedziała z wyraźnym rozczarowaniem Fannie.

- Księżyc by spadł, jakby wylądował na nim ktoś taki, jak ty - mruknęła Delia. Policzki Fannie pokryły się purpurowym rumieńcem.

- Nie opowiadaj głupstw. Księżyc nie może spaść - rzekła Minerwa i zaraz tego pożałowała, bo Delia spojrzała na nią z tym szczególnym wyrazem, który zwiastował, że zamierza powiedzieć, albo zrobić coś paskudnego. Och, tylko tego brakuje, żeby wspomniała przy starszych o niewidzialnych koniach. Na szczęście nic takiego się nie wydarzyło. Jeszcze we wtorek profesor Merrythought odjęła im dziesięć punktów za rżenie i tupanie na korytarzu, dlatego pozornie się uspokoiły i wynalazły inny, zdecydowanie bardziej dyskretny sposób dokuczania jej. Wieczorem, gdy leżały w łóżkach, Delia i Brangien, a czasem nawet Fannie kląskały językami. Kiedy w końcu Minerwie udawało się zasnąć, któraś z nich stawała nad nią, rżała jej nad uchem, pukała się w czoło i uciekała. Dziś zmęczyły się tym dopiero koło trzeciej. Minerwa zastanawiała się poważnie, czy nie spróbować spać w pokoju wspólnym, bo po kolejnej takiej nocy, nie będzie przecież w stanie skupić się na lekcjach.

- Niby skąd wiesz? - Głos Delii brzmiał jak skrzypienie bardzo dawno nie oliwionych drzwi. - Gwiazdy czasem spadają, więc księżyce na pewno też.

Ermengarda powolnym ruchem odgarnęła sobie włosy z czoła i popatrzyła na Delię z lekką dezaprobatą.

- Wytłumaczę ci to, bo straszliwe głupoty wygadujesz i wstyd na Astronomii przyniesiesz.

Machnięciem różdżki odesłała śmietnik na miejsce, podeszła do jednej z szafek i otworzyła ją, wyjmując przepiękną kulę, wypełnioną jakąś granatową substancją, w której wirowały maleńkie modele gwiazd, planet oraz księżyców. Można je było zatrzymywać, obracać i powiększać wedle uznania.

- Profesor Dumbledore zrobił ją jeszcze jako uczeń - objaśniła zachwyconym pierwszorocznym Ermengarda. - Jimmy, ten podręcznik do transmutacji to byś już stąd zabrał, co?

Jimmy i Patrick Clayton, jego najlepszy przyjaciel, ryknęli gromkim śmiechem. Alyson zawtórowała im dźwięcznie.

- To w ogóle nie było śmieszne - burknęła Ermengarda, stawiając kulę na stoliku. - Profesor was tak lubi, a wy sobie z niego żarty robicie.

- My go też lubimy - wykrztusił zgięty w pół Patrick. - Jak to było? „Szydełkowanie dla opornych"? Niech cię, Jim, świetnie to zagrałeś. „Panie profesorze, najmocniej przepraszam, ale to na pewno nie jest mój podręcznik do Transmutacji".

- No… To mi się udało - potwierdził Jimmy. - A żebyście widzieli jego minę. Można by pomyśleć, że rzeczywiście ma taką książkę i się wystraszył, że mi ją przez pomyłkę dał.

Dźwięk, który wydała z siebie Ermengarda, przywodził na myśl gniewny pomruk jakiegoś dużego kota. Alyson zerknęła podejrzliwie na śmietnik. Jimmy parsknął lekko.

- Muszę cię częściej złościć. Lubię jak tak warczysz - powiedział.

- Wiesz, że mogę ci dać szlaban - odrzekła spokojnie Ermengarda. Z uwagą wpatrywała się w kulę, przesuwając po jej powierzchni końcem różdżki.

- Ooo, w takim razie zacznę cię denerwować od zaraz.

- Dobra, skończ już z tymi żartami, bo nie za bardzo zabawne są i lepiej pomóż mi tu zrobić porządek. Nie wiem, kto tak wszystko wymieszał.

- Skończ z tymi żartami i pomóż mi zrobić porządek we wszechświecie. Trochę zbyt dużo wymaga pani od biednego Jimmy'ego, panno Pince. - Jimmy westchnął teatralnie. Patrick szturchnął go w bok i obaj się zaśmiali.

- Wytłumaczysz mi w końcu o tym księżycu, czy nie? - zaskrzeczała Delia. Uraza, spowodowana stwierdzeniem, że wygaduje głupoty, wyraźnie przegrała z chęcią przyjrzenia się kuli z bliska.

- Ja też chcę! - zawołała Fannie, podrywając się z fotela.

- No już, już. Muszę sobie przygotować, bo ktoś się bawił i bałaganu narobił. Jowisz zaraz przy słońcu, Ziemia po Saturnie…

- Kosmiczny bałagan - powiedział cicho Jimmy. - Oj, chyba bawił się tym ktoś

z Ministerstwa.

Do pokoju wspólnego wlał się tłumek trzecioklasistów, wracających z lekcji Opieki Nad Magicznymi Zwierzętami. Zrobiło się gwarno. Jimmy powtórzył informację o herbacie, lecz gdy parę minut później wróciło kilkoro szóstoklasistów, uznał, że najlepiej będzie zaczarować tablicę ogłoszeń tak, by co jakiś czas wyśpiewywała tę wiadomość sopranem, na melodię „Ody do radości".

Minerwie ten żart bardzo się spodobał. Było w nim coś kojąco znajomego. Razem z braćmi śpiewali czasem różne głupoty, na melodie zasłyszanych w radiu utworów, doprowadzając rodziców do szału. Zatęskniła nagle za Malcolmem i Robertem. Kłócili się często, bo do chłopców nie docierało, że mieszkając wśród zwyczajnych ludzi, trzeba bardzo uważać na swoje magiczne zdolności. Gdy jednak panowała między nimi zgoda, biegali razem po łąkach, wspinali się na drzewa, udając, że wypatrują jakiejś wrogiej armii, budowali zamki z wszystkiego, co wpadło im w ręce, by móc się przed tą armią bronić, bawili się z psami, zaczepiali byka McGregorów, by potem przed nim uciekać, a kiedy dostatecznie się zmęczyli, śpiewali, albo opowiadali sobie straszne historie. Oczywiście bardziej głupie, niż straszne, bo nie istnieją przecież ludzie z dwiema twarzami, po obu stronach głowy, ani żadni, powstali z martwych szaleńcy, czekający pod drzwiami domów jakichś nieszczęśników, by ich porąbać siekierą, ale tak czy inaczej, brakowało jej tego.

Obserwowała przez chwilę Ermengardę, tłumaczącą coś cierpliwie Delii i Fannie. Również chętnie obejrzałaby kulę, lecz miała do napisania wypracowanie z Historii Magii, a potem chciała jeszcze przejrzeć kilka książek o zwierzętach. Udowodnienie sobie istnienia niewidzialnych koni stało się niemal jej obsesją. Jeśli ich nie znajdzie, będzie musiała przyznać, że zwariowała. Ciekawe, jak w czarodziejskim świecie leczy się wariatów. Na przykład takich, którzy widują nieistniejące stworzenia. Mama wspominała kiedyś, że czarodzieje mają swój szpital. Może właśnie tam trafiają ci wszyscy, którym pomieszało się w głowach? Wyobraziła sobie długi, ponury korytarz z ciągnącymi się po obu stronach szeregami zakratowanych drzwi. W oknie, na końcu korytarza wisiała biała firanka. Stał tam również stolik i dwa krzesła, przytwierdzone do podłogi. Z za drzwi dobiegały potępieńcze wrzaski obłąkanych. Minerwa zamrugała, chcąc odpędzić tę wizję. Jeżeli okaże się, że naprawdę zwariowała, napisze do taty. Wyjaśni mu wszystko i poprosi, żeby ją stąd zabrał. Może z dala od tej szkoły przestanie widywać dziwne rzeczy, może będzie mogła wieść normalne życie. Profesor Dumbledore twierdzi, że nie, ale jakby nie patrzeć, to człowiek, który choć został poważnie poparzony, cieszył się, że w wyniku tego incydentu, można bezkarnie pić czekoladę. Sam musi mieć odrobinę nie po kolei w głowie. Odrobinę, ale jednak.

- Wstańcie ludzie, wstańcie wszędzie - zaśpiewała tablica. - Ja nowinę niosę Wam. Dziś o piątej już herbatkę, wolno będzie wypić nam.

Zgodnie z przypuszczeniami Minerwy, Delia i Brangien znów nie zamierzały pozwolić jej spać. Nadzieja, że przeziębienie dokuczy Delii na tyle, by zasnęła o przyzwoitej porze okazała się płonna. Tym razem, prócz kląskania i rżenia, recytowały cicho rymowankę Irytka. Fannie wtórowała im coraz śmielej i to właśnie jej zachowanie sprawiało Minerwie największą przykrość. Zawsze była dla niej uprzejma, występowała w jej obronie, starała się dać jej do zrozumienia, że mogą się zaprzyjaźnić, a tym czasem Fannie pragnęła zaimponować dziewczętom, które nią pogardzały. Cóż, w sumie trudno się dziwić, że woli trzymać się z nimi, niż z osobą uważaną za stukniętą.

Kilka minut przed pierwszą Minerwa stwierdziła, że ma dość. Wstała, zabrała szkolną torbę, by stworzyć wrażenie, że przypomniała sobie o jakimś zaległym zadaniu i zeszła do pokoju wspólnego. Zwinęła się w kłębek na niewielkiej sofie, zamknęła oczy i prawie natychmiast pogrążyła się w czujnym śnie. Gdy do jej świadomości wdarły się czyjeś przyciszone głosy, pomyślała, że dziewczęta zeszły za nią i postanowiły dręczyć ją również tu, lecz po chwili zapanowała cisza. Nikt nie rżał, nie parskał i nie kląskał. Jedynie zegar, za dnia praktycznie niesłyszalny, tykał miarowo. Tik-tak, tik-tak, tik-tak. Przy którymś tak, coś opadło jej na głowę. Poczuła niewielki ciężar. Doszła do wniosku, że pewnie już śni, a unoszący się w powietrzu, delikatny zapach ziół utwierdził ją w tym przekonaniu. Owo coś przesunęło się powoli po jej włosach aż do ramienia, gdzie się zatrzymało. Było kojąco ciepłe. Pewnie jakieś zwierzątko. Normalne, widoczne dla wszystkich, miłe stworzenie.

- A może by tak poszła na górę? Co sobie myśli? Że ją ktoś zaniesie?

Minerwie przyszła do głowy dość absurdalna myśl, że gdyby noc miała głos, brzmiałby dokładnie tak. Uzmysłowiła sobie, że tym czymś, co spoczywa na jej ramieniu, jest dłoń Ermengardy. Widocznie piątoklasiści mieli dziś Astronomię. Że też musiała zejść akurat wtedy, gdy wracali. Powinna była zaczekać. O tej porze ktoś często wracał z Astronomii, bo zajęcia z tego przedmiotu odbywały się najpóźniej o północy.

Minerwa otworzyła oczy. Ermengarda zdawała się stać o wiele bardziej nieruchomo, niż niektóre z hogwarckich posągów. Włosy, przypominające witki starej miotły, miała rozpuszczone.

- Nie. Po prostu nigdzie się nie wybiera - odpowiedziała ostro Minerwa.

- Co ty znowu wymyślasz? - zapytała spokojnie Ermengarda. Minerwa usiadła. Coś w niej pękło. Obecność tej wielkiej dziewczyny, u której emocje zdawał się wywoływać jedynie bałagan, sprawiła, że wszystko, co tłumiła od kilku dni, wystrzeliło niczym fajerwerki.

- Nic nie wymyślam! - zawołała. Jedna z leżących na sofie poduszek wybuchła, obsypując wszystko w koło pierzem.

- No nie. Tak to nie rób - powiedziała Ermengarda, a w jej oczach na ułamek sekundy pojawiło się coś, co można by uznać za rozbawienie, gdyby zjawiska takie, jak rozbawiona Ermengarda Pince w ogóle występowały. Nie można było powiedzieć, by nie miała poczucia humoru. Często żartowała w swój specyficzny sposób, lecz Minerwa nie zauważyła, by kiedykolwiek sama się z czegoś śmiała.

- Nie umiem tak nie robić - odrzekła nieco ciszej Minerwa. Eksplodująca poduszka trochę ją przestraszyła, jednak nie miała najmniejszego zamiaru dać tego po sobie poznać. Ermengarda wyjęła różdżkę i machając nią krótko, mruknęła pod nosem:

- Reparo.

Pierze uniosło się do góry, zbiło się w powietrzu w kulę i wtłoczyło do poszewki. Rozdarcia zniknęły. Poduszka wyglądała jak przedtem, powycierana, wyblakła, ale cała.

- Nic nie wymyślam - powtórzyła Minerwa, ściskając w palcach właśnie znalezionego pod drugą poduszką, czarnego, szachowego gońca, który zaczął siarczyście kląć. Ermengarda ciężko opadła na sofę.

- Co z tobą jest? - zapytała, ostrożnie zabierając się do wyłuskiwania nieszczęsnej figury z dłoni Minerwy. - Taka jesteś najeżona, że strach cię palcem dotknąć, a nie masz przecież takiego charakteru. Wiem, bo się trochę na ludziach znam.

- Nie znasz się - odparła Minerwa, usiłując otrzeć spływające po policzkach łzy. - Też mówisz, że coś sobie wymyślam, a nic nie wymyślam. Nie wymyśliłam tych głupich, paskudnych, latających koni. Nie wierzę, że mogę być wariatką.

Kiedy zdała sobie sprawę z tego, co powiedziała, było już za późno, by się wycofać. Ermengarda spojrzała na nią z uwagą.

- O jakie konie ci chodzi?

Minerwa zaczęła opowiadać o tym, co wydarzyło się na lekcji latania. Ermengarda słuchała w milczeniu. W końcu odebrała jej gońca i odstawiła na stolik z taką precyzją, jakby ustawiała go na szachownicy. Rozeźlona figura wciąż rzucała obelgami.

-Panna Abbot też ci mówiła, że masz coś z głową? - zapytała Ermengarda.

- Wszyscy. Brangien, Delia, a nawet Fannie. Przyszłam tu, bo nie dają mi spać. Cały czas rżą.

- A to złośnice jedne. Kto by pomyślał? Oj, nauczymy je rozumu.

- Naprawdę widziałam te zwierzęta. Były prawdziwe - szepnęła Minerwa, nie hamując już łez.

- No pewnie, że były prawdziwe. Co by miały nie być? - Ermengarda niezgrabnie otoczyła ją ramieniem. Minerwie zrobiło się głupio. A niech to! Maże się, jakby miała pięć lat, a nie prawie dwanaście. Musi natychmiast wziąć się w garść. Pociągnęła nosem i zawstydziła się jeszcze bardziej, bo zorientowała się, że nie ma przy sobie chusteczki. Mama tyle razy jej powtarzała, że dobrze wychowana panienka zawsze powinna nosić przy sobie chusteczkę. Ermengarda podała jej swoją, zupełnie jakby czytała w myślach.

- No, teraz już lepiej - stwierdziła. - Przynajmniej nie rozwalasz poduszek.

Właśnie, że gorzej — wychlipała Minerwa. - Ja… nie… jestem… taką… beksą.

- Wiem. Znam się trochę na ludziach, mówiłam ci już. Pokażę ci rano te twoje głupie, paskudne konie. Jak się im przypatrzysz, to może zmienisz o nich zdanie.

Do Minerwy zaczęło powoli docierać to, co właśnie usłyszała. Odważyła się spojrzeć Ermengardzie w oczy. Nie dojrzała w nich choćby najmniejszego śladu nieszczerości.

- Czyli one naprawdę istnieją, tak? Nie przywidziały mi się? - zapytała, czując, że z serca spada jej ogromny ciężar.

- Są tak samo prawdziwe, jak my obie. To testrale.

- Testrale - powtórzyła Minerwa. Była pewna, że gdzieś już słyszała tę nazwę. Ermengarda wstała.

- Taaa - westchnęła. - Tak to już z tymi testralami jest. Lepiej by ich było nie widzieć, ale z drugiej strony, jakoś to dziwnie człowiekowi rzeczywistość pogłębia, wiesz? Och, pewnie wiesz. Co byś miała nie wiedzieć, skoro je widzisz.

Minerwa pokręciła głową. Przestawała cokolwiek rozumieć. W tej chwili Ermengarda wydała się jej nierealna. Może to tylko sen? Może okaże się rano, że nie istnieją żadne testrale?

- Słuchaj, mogą się tu nad ranem pokazać skrzaty domowe. Raczej będą cicho, ale jakby coś, to się nie przestrasz.

- Co to są skrzaty domowe? - Minerwa była coraz bardziej przekonana, że śni.

- No skrzaty po prostu. Takie, co tu się wszystkim zajmują. Przyjdą, zobaczą czy nie mają nic do roboty i sobie pójdą. Czekaj na mnie rano. Dobranoc.

Ermengarda zniknęła za drzwiami prowadzącymi do sypialni dziewcząt.

- Skrzaty - jęknęła Minerwa, pocierając zaczerwienione oczy. - Przecież to brzmi jak jakieś brednie.

- Gdzie jest reszta, do stu diabłów! - wrzasnął znienacka goniec. Przesunął się szybko do rogu stolika i z głuchym stuknięciem spadł na podłogę. Rozległa się kolejna wiązanka przekleństw.

- Nie wiem kto cię nauczył takiego słownictwa, ale jeśli natychmiast nie przestaniesz, wyrzucę cię przez okno - powiedziała Minerwa.

- Akurat - burknął goniec. Minerwa podniosła go i postawiła z powrotem na stoliku.

- Albo będziesz cicho, albo wylądujesz za oknem i już nigdy nie wrócisz do swojego kompletu. Wybieraj - rzuciła ostro. Goniec zamarł w bezruchu, jakby zrozumienie groźby go przerosło.

- Będę cicho - odpowiedział w końcu, zrezygnowanym tonem. Minerwa znów położyła się na sofie, nie spuszczając go jednak z oczu. Niespodziewanie zachciało jej się śmiać. Odgrażanie się szachowej figurze, to dopiero solidny powód, by trafić do domu wariatów. No i skrzaty. Na miłość boską, skrzaty! Gdyby biedny tata o tym wszystkim usłyszał…

Zaczynała rozumieć, dlaczego mama opowiadała o Hogwarcie tak niechętnie.

Nie dowiedziała się, czy skrzaty rzeczywiście zjawiły się nad ranem, bo obudziła ją dopiero Ermengarda. Gdy poszła do dormitorium by się przebrać, dziewczęta spały w najlepsze. Minerwa położyła na szafce nocnej książkę, którą przyniosła jej Ermengarda. Obrazek na okładce przedstawiał dokładnie to zwierzę, które widziała. "Sekretne życie testrali", głosił tytuł, lecz to nazwisko autora natychmiast przykuło uwagę Minerwy. Henry Abbot. Brangien wspominała, że jej tata ma na imię Henry. Nie mogło być mowy o zwykłym przypadku. Minerwa najchętniej położyłaby się do łóżka i po prostu przejrzała tę książkę, zamiast znów stawać oko w oko z testralami, ale odmówienie Ermengardzie po ostatniej nocy byłoby nieuprzejme. Cóż, poranny spacer dobrze jej zrobi.

Otworzyła okno, wpuszczając przepiękną, śnieżną sowę, z przywiązanym do nóżki sporym pakunkiem. Ptak wylądował na szafce Delii, strącając kilka srebrnych spinek. Minerwa zabrała swój płaszcz i ruszyła z powrotem na dół.

Słońce dopiero wschodziło, gdy szły przez błonia w stronę Zakazanego Lasu. Wiał orzeźwiający wietrzyk, niebo było prawie bezchmurne. W gałęziach jednego z potężnych dębów stado sójek sprzeczało się głośno. Duża wiewiórka z żołędziem w pyszczku śmignęła w dół po pniu, przebiegła po ziemi tuż przy nogach Minerwy i czmychnęła na inne drzewo. Zapowiadał się kolejny, słoneczny dzień. Choć robiło się coraz chłodniej, pogoda wciąż dopisywała. Wszyscy twierdzili zgodnie, że dawno nie było tak pięknego września.

Zatrzymały się przed chatką Gajowego. Pod ścianą stały dwa, cynowe wiadra, a na progu siedział rudy kot. Minerwa spojrzała na Ermengardę ze zdumieniem. Sądziła, że staną na skraju lasu i będą wypatrywać testrali, albo jakoś je odnajdą.

Ermengarda zastukała w uchylone drzwi. Z za chatki wyszedł średniego wzrostu mężczyzna z kuszą na ramieniu. Minerwa rozpoznała gajowego, który odebrał ich ze stacji w Hogsmeade i przewiózł łódkami do szkoły. Później widziała go jeszcze kilka razy, lecz nie miała okazji przyjrzeć mu się dokładniej. Wyglądał na dość starego. Jego ciemne włosy przyprószone były siwizną, twarz miał szarą, zapadniętą, jakby schudł gwałtownie, oczy wyblakłe. Chodząc, lekko się garbił.

- Dzień dobry panie Ogg - powiedziała Ermengarda. Minerwa jej zawtórowała. Gajowy skinął im głową. Oparł kuszę o ścianę, wziął na ręce kota i stanął w drzwiach chatki.

- Co tam panienki chciały? - zapytał po chwili, całkiem przyjaźnie. Minerwa była zaskoczona. Spodziewała się raczej, że pan Ogg każe im się wynosić. Gdy płynęli łódkami nakrzyczał na dziewczęta, które zaczęły piszczeć, gdy coś niespodziewanie plusnęło obok nich. Minerwa uznała wtedy, że gajowy nie jest zbyt miły. Było ciemno i nikt tak naprawdę nie wiedział, czy w jeziorze nie żyje przypadkiem coś niebezpiecznego. Każdy mógł się przestraszyć. Ona się oczywiście nie przestraszyła, bo nie była dzieckiem ani trochę strachliwym, ale nie można mieć pretensji do innych.

- Miałby pan może coś dla testrali? - zapytała Ermengarda. - Przydałoby mi się zwabić chociaż z jednego.

- To się panience dzisiaj uda, bo się tu blisko trzymają, w las nie idą. Ta mała już testrale widzi?

- Na to wychodzi. Pokazałabym jej na spokojnie, bo się wystraszyła niepotrzebnie.

Minerwa chciała zwrócić im grzecznie uwagę, że po pierwsze nie jest mała, a po drugie, wcale się nie wystraszyła, tylko zaniepokoiła, ale gdy pan Ogg poklepał ją po ramieniu z wyraźnym współczuciem, zupełnie odebrało jej mowę. Nie była pewna, czy bardziej ze zdumienia, czy z irytacji. Pan Ogg, wraz z kotem zniknął we wnętrzu chatki, lecz zaraz pojawił się znowu, niosąc wielki gar czegoś wyglądającego wyjątkowo nieapetycznie.

- To im będzie smakować - stwierdził, z obrzydliwym plaśnięciem przerzucając zawartość gara do jednego z wiader.

- Co to jest? - zapytała Minerwa, lekko marszcząc nos.

- Odpady z mięsa. Dość krwiste, więc trzeba uważać, żeby się nie pobrudzić.

- Więcej krwi, niż odpadów - orzekła, zaglądając do wiadra. - I one to zjedzą?

Sądziła, że skoro testrale mają w sobie coś z koni, po prostu jedzą trawę.

- Jeszcze jak. Sama panienka zobaczy.

Minerwa wzięła wiadro. Podziękowały gajowemu i ruszyły w stronę lasu.

Z bliska testrale rzeczywiście nie wydawały się takie brzydkie. Jedynie do ich białych oczu trzeba było przywyknąć. Zachowywały się przyjaźnie, trącały je pyskami i pochylały łby, ewidentnie domagając się pogłaskania. Minerwa w końcu jednego dotknęła. Miał długą, jedwabistą grzywę i całkiem miłą w dotyku sierść.

- Czyją śmierć widziałaś? - spytała Ermengarda. Wzięła w dwa palce kawałek mięsa i podsunęła najmniejszemu z testrali. Ciarki przeszły Minerwie po plecach. Cóż za dziwna dziewczyna z tej Ermengardy. Dlaczego pyta o takie rzeczy?

- Skąd wiesz, że widziałam?.

- Bo testrale mogą zobaczyć tylko ci, którzy byli przy czyjejś śmierci. Dlatego takie z nimi zamieszanie i tyle głupich przesądów.

- Ach… Acha. - W jednej chwili Minerwa zrozumiała, w jaki sposób Delia i Brangien chciały ją przestraszyć. Miały nadzieję, że nie zobaczy testrali, a gdy zorientowały się, że jednak je widzi, szybko dostosowały swój plan do sytuacji.

- Małej Katie - odrzekła. Pamiętała ten dzień tak wyraźnie, jakby to było wczoraj, choć od śmierci małej Katie upłynęły niemal cztery lata. - To była siostrzyczka Libby, mojej koleżanki - dodała, w odpowiedzi na pytające spojrzenie Ermengardy. - A ty?

- Rodziców - mruknęła Ermengarda.

- Nie masz rodziców? Jesteś sama? - Minerwa poczuła, jak coś ściska ją za gardło. Więc Ermengarda jest sierotą. Nigdy nie przyszłoby jej to do głowy.

- Mam brata. I bratową. A teraz jeszcze dziecko się im urodzi. Nie jestem całkiem sama.

No, ale nie masz rodziców. To musi być dla ciebie okropne.

- Przyzwyczaiłam się.

Ermengarda poklepała jednego z testrali po szyi. Zwierzę w odpowiedzi dotknęło pyskiem jej policzka.

- A teraz zrobimy coś ciekawszego.

Minerwa z przerażeniem patrzyła, jak Ermengarda, używając odwróconego do góry dnem wiadra jako stołka, zaskakująco zgrabnie dosiada testrala.

- Żartujesz chyba! - zawołała ostro. - Zabijesz się! Albo gdzieś cię wyniesie!

- Nigdzie nie wyniesie. To niesamowicie mądre bestie. Chodź. Zrobimy parę okrążeń i wylądujemy.

- Gdzie wylądujemy? Na Szetlandach?

- Tu wylądujemy. Mówię ci, że to mądre stworzenia. Nic nam się nie stanie.

A wolno nam? Nie chcę znowu mieć kłopotów.

Minerwie perspektywa lotu na skrzydlatym stworze zaczynała się podobać, ale wiedziała, że jeśli jeszcze raz złamie regulamin, wyrzucą ją ze szkoły.

- Jesteś ze mną. Dużo razy latałam, profesor Dumbledore widział i nic mi nie mówił. Bo wiesz, na miotle to ja tak nie za bardzo, a polatać lubię.

- No dobra. Jesteś prefektem - stwierdziła w końcu Minerwa. Ermengarda pomogła jej wsiąść.

- Złap się mnie mocno, bo one ostro startują, skubańce.

Ledwie to powiedziała, testral rozłożył skrzydła, odbił się nogami od ziemi i wystrzelił w górę, wydając z siebie przeciągły, wysoki dźwięk. Minerwa gwałtownie wciągnęła powietrze i z całej siły objęła Ermengardę w pasie.

- Wolniej Tenebrusie, tak spokojnie i nie za wysoko, żebyśmy sobie mogły z góry na szkołę popatrzeć - powiedziała łagodnie Ermengarda. Testral usłuchał, co sprawiło, że Minerwa nieco się rozluźniła. Trzy inne testrale również poderwały się do lotu i dołączyły do nich. Zataczały w powietrzu koła, zaczepiały się wzajemnie, omijały, o włos unikając zderzenia i krzycząc przy tym przeraźliwie. Tenebrus jednak leciał ostrożnie, od czasu do czasu jedynie odpowiadając towarzyszom przenikliwym piskiem.

Widoki istotnie, zapierały dech w piersiach. Drzewa, mieniące się najróżniejszymi barwami, roziskrzone słonecznym blaskiem jezioro, tajemnicze góry osnute lekką, mleczną mgiełką i sam zamek, skąpany w złotym świetle poranka, napełniły Minerwę jakimś niezrozumiałym uczuciem. Przez chwilę chciało jej się śmiać i płakać jednocześnie. Magia pulsowała delikatnie we wszystkim wokół, w niej także, powodując, że świat wydawał się tak bardzo prawdziwy, że aż nierealny. Mocniej ścisnęła kolanami boki testrala i uniosła do góry ręce. Nie obawiała się już, że spadnie. Miała ochotę krzyczeć z testralami, lecz pohamowała się, bo byłoby to trochę niepoważne, .

- Ale może się jednak trzymaj, co? - odezwała się pogodnie Ermengarda. - Wiedziałam, że ci się spodoba.

Minerwa znów się jej chwyciła, lecz nie tak kurczowo, jak wcześniej. Krążyły teraz nad boiskiem do Quidditcha.

- Bo znasz się trochę na ludziach? - zapytała zaczepnie.

- Mhm.

- W takim razie, skoro znasz się na ludziach, powiedz mi, ile lat może mieć pan Ogg.

- Dwadzieścia sześć - odrzekła bez zastanowienia Ermengarda. Minerwa zachichotała, podejrzewając, że Ermengarda sobie żartuje.

- Mój sąsiad ma dwadzieścia sześć lat i wcale tak staro nie wygląda - odrzekła.

- On naprawdę nie jest stary. - Ermengarda obejrzała się na nią przez ramię. - Żona go dwa lata temu porzuciła i tak się postarzał. Okropne to było. Nawet się z tego powodu próbował zabić, ale…

- Ale co? - zapytała z zaciekawieniem Minerwa. Wydało jej się, że na trybunach dostrzegła jakąś ciemną figurkę.

- Ale profesor Dumbledore przemówił mu do rozumu. Wiesz, jak mężczyzna mężczyźnie.

- Czyli co zrobił?

- Tak go strzelił w twarz, że mu nos złamał i przy okazji wybił z głowy co było trzeba.

- Profesor Dumbledore? - zawołała z niedowierzaniem Minerwa. - Jesteś tego pewna?

- Jak tego, że tu siedzę. Sam Ogg mówił, że mu Dumbledore w ostatniej chwili życie uratował i zdrowy rozsądek przywrócił. Prawda, że z tą jego żoną, to bardzo dziwne było. Ludzie mówią, że go zostawiła, bo była od niego dużo zdolniejsza, na runach się znała jak mało kto i miłość do gajowego jej się w końcu odwidziała. Niektórzy im od początku zły koniec przepowiadali. Mnie się jednak nie wydaje. Coś innego się tam musiało wydarzyć. Mniejsza o to. W każdym razie Ogg nie ma tylu lat, na ile wygląda.

- Musiał bardzo kochać swoją żonę - powiedziała Minerwa. Zaintrygowała ją ta historia. Było w niej coś poruszającego. Że też człowiek może się tak postarzeć z powodu utraconej miłości. Albo to wzruszające, albo idiotyczne. Nie potrafiła zdecydować.

- Kochał. Co by miał nie kochać. Ona jego też, dlatego mówię, że dziwne to jakieś. Ale się zdarzyło i koniec. Różne rzeczy się w życiu zdarzają. Całe szczęście, że pan Ogg powoli do siebie dochodzi.

Testrale zniżyły lot. Tenebrus krzyknął krótko i po chwili zarówno on, jak i pozostałe zwierzęta wylądowały na trawie. Minerwa nie pomyliła się. Ktoś rzeczywiście był na trybunach, a teraz zmierzał ku nim. Rozpoznała profesora Aschenwalda. Ermengarda też go zauważyła.

- O nie - szepnęła Minerwa. - Chyba mamy kłopoty.

- Nie wydaje mi się - mruknęła Ermengarda, pomagając jej zsiąść. Aschenwald podszedł do nich i poklepał testrala po pysku. Przywitały się, Ermengarda z godnym pozazdroszczenia spokojem, Minerwa trochę niepewnie. Wciąż nie wiedziała, czego można spodziewać się po Aschenwaldzie.

- Ma pani sporo odwagi, panno McGonagall - powiedział, przyglądając się jej uważniej, niż kiedykolwiek wcześniej. Poczuła, że się czerwieni. Potem przeniósł wzrok na Ermengardę. - Co się stało z pani płaszczem?

Minerwa dopiero teraz zdała sobie sprawę, że Ermengarda ma na sobie jedynie szkolną szatę.

- Zapomniałam zabrać z domu, panie profesorze - odparła Ermengarda. - Muszę napisać do brata, żeby mi przysłał.

- W takim razie dość tego. Proszę wracać do zamku. Jest zimno. Może się pani przeziębić.

Odwrócił się, zamiatając granatową peleryną i energicznie ruszył do szkoły. Poszły za nim, nic nie mówiąc. Dopiero, gdy zostawił je w Wielkiej Sali, w której było już kilkoro uczniów, Ermengarda zaczęła mruczeć pod nosem:

- Zimno, zimno. Czy on w ogóle wie, co to jest zimno? A jak się przeziębię, to się przeziębię. Też mi zmartwienie.

- Och, nie opowiadaj głupstw - rzuciła Minerwa, siadając za stołem i nalewając sobie herbatę. - Powinnaś była wziąć płaszcz. Mogłaś od kogoś pożyczyć, skoro zapomniałaś z domu.

Ermengarda znów zawarczała, tak samo, jak dzień wcześniej na Jimmy'ego i Patricka. Minerwa zaśmiała się mimo woli.

- Wiesz co? - powiedziała, po chwili namysłu. - Jesteś naprawdę dziwna. Ale cię lubię.

- A ona, to niby nie dziwna - burknęła Ermengarda. - Ale też ją lubię. Co bym miała nie lubić.