Obudziła się leżąc w łóżku, a świecie migotały delikatnie wśród ciemności. Usiadła gwałtownie rozglądając się i wypuszczając z ulgą trzymane w płucach powietrze, kiedy zobaczyła siedzącego przy biurku Malthaela.
– Wydaje mi się, że zerwałaś mięsień. – powiedział cicho, nie odwracając się. Między jego słowami usłyszała charakterystyczne skrobanie pióra o pergamin. – Wolałem żebyś trochę odpoczęła.
– Dziękuję. – dotknęła lekko ramienia, z ulgą nie czując bólu. – Przepraszam, że złamałam obietnicę.
W pokoju zapadła cisza, gdy elf odłożył pióro i podszedł powoli do niziołek. Wciąż było jej ciężko spojrzeć mu w oczy, opanowała się jednak i złapała go za dłoń.
– Ufasz mi? – szepnęła.
– Oczywiście, że tak. – westchnął. – Nie odbieraj tego w taki sposób.
– A w jaki powinnam? To znaczy… Wydaje mi się, że to dość istotny szczegół. – wzruszyła lekko ramionami. – Wiem, że nie lubisz zielonych jabłek, czy to, że twoja ulubiona pora dnia to wschód słońca. Kiedyś zapytałam cię o to, jaka jest twoja mama i nawet wtedy o tym nie wspomniałeś. Ile razy nie mówiłeś mi całej prawdy, Malthaelu? – zapytała spokojnie, ale drżące dłonie zdradziły targające nią emocję.
– Uciekłem od tego, Ludbell. Zostawiłem za sobą. Czy moje pochodzenie jest dla ciebie aż tak istotne?
– Oczywiście, że nie! – przyciągnęła go do siebie, a on poddał się jej objęciom z cichym westchnieniem. – Po prostu chciałabym wiedzieć. Myślałam, że… - urwała, nie chcąc powiedzieć za dużo.
– Teclis, o którym mówiła Anathil, to mój wuj. – powiedział, zamykając oczy. – Z nim chyba jako jedynym miałem dobry kontakt w domu. Przyjął mnie pod swoje skrzydła w Wieży Hoetha, ale nie ukończyłem szkolenia. Wybrałem własną drogę.
– Czy twój wuj… Czy to nie jest elf, który nauczył ludzi magii? – otworzyła szeroko oczy przypominając sobie nudne opowieści Grimwolda o historii Kolegiów.
– Tak, ten sam. Mój ojciec… Powiedzmy, że bardzo mijaliśmy się w poglądach w niemalże każdej sprawie. Tyrion ponad wszystko stawia obronę Ulthuanu, mojej matki i króla. Nic zresztą dziwnego, odpierając atak mrocznych elfów ciężko skupić się na zagrożeniu setki kilometrów dalej. Jednak wuj potrafił, i dalej potrafi, znaleźć złoty środek.
– Ale… twoja mama jest królową. A twój tata nie jest królem… Przepraszam. – zreflektowała się szybko bojąc się, że urazi go swoimi domysłami. – Po prostu głośno myślę.
– Relacje między elfami są skomplikowane, Ludbell. – uśmiechnął się lekko. – Król i królowa Ulthuanu zawierają małżeństwo jedynie na rok. Później żadne z nich nie jest do niczego zobligowane.
– Dziękuję, że mi powiedziałeś. Szkoda, że dopiero teraz… ale dziękuję. – ucałowała go delikatnie, a on przyciągnął ją mocniej. – I jeszcze jedno… - dodała, siląc się na przesadnie beztroski ton. – Możesz więcej nie wykręcać rąk moim przyjaciołom? Ciężko rozmawia się z ludźmi po czymś takim.
– Poniosło mnie, wybacz. I ja też przepraszam, że złamałem obietnicę.
– Hmm? – zaskoczona Ludbell uniosła brwi.
– Kiedyś powiedziałem, że już nigdy nie stracę przy tobie panowania nad sobą. Patrząc na to, ile raz mi się to już zdarzyło… Nie jestem chyba w tym zbyt dobry. – opadł plecami na łóżko i przyłożył dłonie do twarzy.
– Jesteś w tym świetny. – zaprzeczyła niziołek, delikatnie przeczesując mu włosy. – Jak we wszystkim zresztą.
Zapadła cisza przerywana jedynie odgłosem podmuchów wiatru na zewnątrz. Ludbell zamyśliła się, machinalnie wodząc palcami od włosów elfa, przez ramię i klatkę piersiową.
– Middenheim padło… jak to możliwe? – szepnęła.
W odpowiedzi usłyszała jedynie cichy pomruk wśród głębokich oddechów i zdziwiona spojrzała na Malthaela. Uśmiechnęła się lekko, gdy zorientowała się, że zasnął.
Przykryła go i cicho podeszła do biurka, na którym wciąż paliła się świeca. Pergaminy zapisane były w nieznanym jej języku, poza jednym. Rozpoznawszy pismo Malthaela odwróciła jednak wzrok i krótkim podmuchem zgasiła świecę. Zrobi, co będzie uważał za słuszne.
Długo nie mogła zasnąć. Zastanawiała się w jaki sposób tak przygotowane na oblężenie miasto mogło poddać się napływowi sił Chaosu. Pamiętała imponujące mury Middenheim, samo jego położenie sprawiało, że nie potrafiła sobie wyobrazić jak potężny musiał być atak. Setki wojowników, tysiące ludzi. Jak mamy to przetrwać?
Kiedy wreszcie ogarnął ją sen, zobaczyła przed sobą altdorfską świątynię Sigmara. Niebo zasłonięte było krwawymi chmurami, a wokół niej leżały gruzy, porzucony oręż i zmasakrowane ciała.
Z każdym krokiem zauważała coraz więcej znanych jej twarzy, które niewidzącym wzrokiem wpatrywały się w przerażającą pustkę. Franz, Taratain, Finoran, Bodgy, Golgni. Szła dalej przed siebie, zatrzymując się dopiero przy wejściu do świątyni, obok którego leżało zmaltretowane, ledwie rozpoznawalne ciało Grimwolda. Gdy weszła do budynku zauważyła, że jego białe szaty przesiąkły krwią.
Świątynia była ogromna, a przez okna w kopule wpadały czerwone promienie światła. Na podłodze walały się resztki zniszczonych ław i bocznych naw, kawałki zmiażdżonych zbroi i kości. Ludbell utkwiła jednak wzrok w ołtarzu, na którym olbrzymi wojownik w czarnej płytowej zbroi, spod którego przyłbicy błyszczały czerwone, nieludzkie oczy, unosił miecz. U jego stóp klęczał przywiązany, z rozpostartymi na boki rękami, czarnowłosy elf.
Miecz opadł rozdzierając ciało Malthaela, a ze ścian świątyni zaczęło dobiegać donośne skandowanie. Archaon! Archaon! Archaon!
– Ludbell! – delikatne szarpnięcie wyrwało ją z nocnego koszmaru. Zimne strumienie potu spływały jej po plecach, a całe ciało drżało. Zaniepokojony Malthael nachylał się nad nią marszcząc czoło.
Objęła go mocno próbując się uspokoić. Zza okna nie słyszała jednak zwykłych poranne rozmów dzielnicy kupieckiej, a gorączkowe nawoływania i szybkie wymiany zdań. Wieści o nadchodzącym końcu rozchodziły się coraz szybciej.
– Przepraszam. – wymamrotała. – Miałam zły sen.
– Uderzyłaś mnie. – powiedział z wyrzutem, po czym parsknął śmiechem. – Wszystko dobrze? Bardzo się rzucałaś.
– Przepraszam, nie chciałam. – powtórzyła, próbując wyrzucić z myśli to, co pamiętała z koszmaru. – Już chyba dobrze.
Usiadła, przecierając oczy. Czy dla odmiany nie mogłabym śnić o czymś przyjemnym?, naburmuszyła się, zła na siebie za rozmyślania poprzedniej nocy.
– Co zrobisz? – zapytała nagle.
– Słucham? – odparł zaskoczony.
– To znaczy… wiesz o co mi chodzi. – powiedziała, odwracając się do siedzącego na skraju łóżka elfa. – Spóźniliśmy się już na jakąkolwiek pomoc. Tyle ludzi zginęło… Gdybyśmy tam byli, pewnie skończylibyśmy tak samo. – jej głos zadrżał, gdy przed oczami stanął jej obraz związanego i bezbronnego Malthaela.
– Będę musiał porozmawiać z wujem. – dobierał słowa powoli i ostrożnie, jakby samemu ważąc ich znaczenie. – A wcześniej może i z Anathil. Jeśli Middenheim padło, a raczej zostało zmiecione, to nie pozostaje nam nic innego jak przygotować się do walki. Chaos się zbliża, a jeśli przegramy tę bitwę… To cóż. Przynajmniej umrę wiedząc, że cały ten czas miałem rację.
Zerknął na Ludbell, której mina sprawiła, że w zamyśleniu ściągnął brwi. Nagle za oknem usłyszeli podniecone okrzyki.
– Krasnoludy przybyły bronić stolicy!
Niziołek, wyskoczywszy z łóżka, podbiegła prędko do szyby. Promyk nadziei jednak szybko w niej zgasł.
Słaniający się na nogach oddział krasnoludów szedł powoli przez plac. Ich wgniecione zbroje, stępione topory i nadpalone brody zszokowały ją, motywując do jeszcze bardziej gorączkowego przypatrywania się zmęczonym twarzom wojowników.
– Nie ma go tu. – powiedziała cicho zwieszając głowę. – Co tam się stało, że wszyscy są w takim stanie?
– Mamy mniej czasu niż się wydawało. – poczuła dłoń Malthaela na swoim ramieniu. – Jeśli krasnoludy opuściły karaki i dotarło tu tylko tyle z nich… Zbieraj się, musimy iść.
Przytaknęła bez słowa, wciąż wstrząśnięta widokiem wycieńczonych niedobitków na zewnątrz. Ubrali się pospiesznie, zabrali broń i zeszli na dół.
Zobaczywszy Franza, Ludbell podeszła do niego i objęła go krótko.
– Uważaj na siebie, Mała. – powiedział cicho. – Żyjemy w zbyt niespokojnych czasach dla niziołków.
Parsknęła śmiechem i odsunęła się. Malthael podał mu dłoń, która karczmarz uściskał bez wahania, po czym wyszli na ulicę pełną biegających w panice ludzi. Krasnoludy kroczyły między nimi ku górującemu nad miastem pałacowi Imperatora. Kiedy ich wyprzedzali, Ludbell całą siłą woli powstrzymała się, by jeszcze raz spojrzeć na ich twarze.
– Skoro ataki trwają już od jakiegoś czasu… - odezwała się niziołek, zauważając szczegół, który wcześniej im umknął. – Dlaczego nie ma tu mnóstwa uchodźców? Dlaczego nie widzimy oddziałów mających wzmocnić Altdorf?
– Niewinne, możliwe do odparcia najazdy. Ludzie myśleli, że dadzą sobie radę. Wzywali pomoc z pobliskich miast, które same zostawały bez obrony. – odparł ponuro Malthael. – Ale po zielonoskórych przyszły demony. Mutanci. Wojownicy służący Chaosowi. Obawiam się, że ani cywile ani żołnierze nie mieli nawet czasu, by pomyśleć o ucieczce.
– I teraz ze wszystkich stron idą tutaj. – powiedziała zrezygnowana.
– Proszę się nie smucić, panienko. Nie po to wyciągałem cię z podziemi żebyś teraz straciła nadzieję.
Na potwierdzenie jego słów, obok jej nogi pojawił się czarny kot dotrzymując im kroku. Ludbell pokręciła z niedowierzaniem głową. Złapała elfa za dłoń, którą ścisnął lekko. Zabrała jednak rękę, gdy dotarli do ogromnych schodów prowadzących ku pałacowi. Miała wrażenie jakby jego strzeliste wieże niemalże dotykały chmur, ale wydawał się mniejszy od znajdującej się w mieście świątyni Sigmara.
– Chodź, musimy się spieszyć. – ponaglił ją Malthael.
– Poczekam na ciebie. – odparła, na co on pokręcił głową. – Nie rozmawiałeś z wujem od lat, poza tym wątpię, by ktokolwiek potraktował mnie tam poważnie. I nie chcę narobić ci wstydu. – dodała, patrząc w ziemię. Jeszcze znowu na kogoś nakrzyczę albo się przewrócę, pomyślała.
– Świat się kończy, a ty się martwisz czy narobisz mi wstydu? – jego akwamarynowe oczy zabłyszczały rozbawione. – Albo pójdziesz albo cię wniosę. Naprawdę mało mnie obchodzi, co powie ktokolwiek, łącznie z Teclisem. Wybieraj.
Westchnęła i, mamrocząc pod nosem o upartych magach, ruszyła za elfem narzucając na głowę kaptur.
– Ale nie będę się odzywać. Choćby nie wiem co. – ostrzegła, ignorując jego rozbawienie.
– Już to widzę. – zakpił.
Doszedłszy do wielkich, bogato zdobionych drzwi pałacu, drogę zablokowali im strażnicy odziani w pełne płytowe zbroje i dzierżący halabardy.
– Malthael Ukryty w Cieniu, syn Wiecznej Królowej Ulthuanu Alarielle i księcia Tyriona, dziedzica Aenariona, Obrońcy Ulthuanu. Przyszedłem zobaczyć się ze Strażnikiem Białej Wieży, Najwyższym Mistrzem Wieży Hoeth, Teclisem. – odparł bez zająknięcia z wysoko uniesioną głową. – Towarzyszy mi Ludbell Koniczynka, najlepsza łowczyni nordlandzkich lasów.
Otwierając szeroko oczy, żołnierze rozstąpili się robiąc im przejście i śledząc ich wzrokiem.
– A kogo to moje oczy widzą? Taratain, czy ja śnię? – echo słów mężczyzny potoczyło się po marmurowej, przestrzennej sieni. Ludbell odwróciła się w momencie, gdy zza rzeźbionej kolumny wyszła para elfów. Obydwoje ubrani byli jakby szykowali się do walki, a oprócz mieczy niziołek dostrzegła na ich plecach przewieszone łuki. Nie mogąc się powstrzymać, pobiegła prosto ku nim, rzucając się w objęcia wystawiającego w jej stronę ręce Finorana.
– Jak dobrze, że nic wam nie jest! – wykrzyknęła, ściskając również Tarataina, który zaśmiał się serdecznie. – Skąd się tu wzięliście?
– Przekonałam tylu, ilu się dało, by opuścić nasze lasy. – powiedziała elfka, wychodząc z pobliskiego korytarza. Jej zielone oczy zabłyszczały rozbawione na widok Ludbell i Malthaela. – Widzę, że mój łuk ma się dobrze.
– Enoi! – oszołomiona niziołek uśmiechnęła się szeroko do kobiety, która skinęła uprzejmie głową. Podeszła do zgromadzonych i kucnąwszy, podrapała za uchem kota, który wślizgnął się razem z nimi.
– Naprawdę opuściliście Laurelorn? – zapytał zaskoczony Malthael. – Coś takiego chyba…
– Nigdy nie miało miejsca, zgadza się. – przytaknęła Bystrooka. – Odczytując jednak pewne znaki, można dojść do jednego wniosku: nikt nie wygra tej wojny samemu. Odpieraliśmy ataki tak długo, jak się dało. Wrócimy do domu… ale jeszcze nie dziś.
Zamilkli, gdy podszedł do nich schludny, odziany w klasyczny imperialny strój, mężczyzna. Skłonił się krótko ku elfom i odchrząknął cicho.
– Jest pan oczekiwany przez Najwyższego Maga Teclisa. Jeśli pozwolisz, panie, zaprowadzę cię we właściwe miejsce.
– Chodźmy więc. – rzucił do sługi Malthael, kładąc dłoń na ramieniu Ludbell delikatnie pchając ją we właściwą stronę. Czerwieniąc się i patrząc w ziemię, ruszyła za mężczyzną, unikając wzroku pozostawionych w sieni leśnych elfów.
– Wspominałaś coś, że nie będziesz się odzywać… jak to było? „Choćby nie wiem co"? – zapytał, szczerząc zęby.
– Czy ktoś ci kiedyś mówił, że jesteś złośliwy? – zestresowana wciąż patrzyła pod nogi, nie zauważając nawet, że weszli przez otwarte do komnaty drzwi.
Zaskoczona podniosła wzrok na stojącego przy oknie elfa o czarnych, długich włosach. Ubrany był w niezwykłe, zdobione złotem białe szaty, na którą nałożył błyszczącą, kunsztownie wykonana zbroję. Wspierając się na osobliwym kosturze kończącym się półksiężycem, we wnętrzu którego znajdowała się kobieca postać, mężczyzna patrzył zdziwiony na niziołek, która spłonęła rumieńcem.
– Wielokrotnie mu to mówiono. – w niskim, melodyjnie brzmiącym głosie Teclisa wibrowały setki lat mądrości i doświadczenia, sprawiając, że Ludbell poczuła się jak mała dziewczynka wśród Bogów rozprawiających o losach świata. – Witaj Malthaelu.
– Witaj wuju. – westchnął.
