Rozdział piąty: Jeździec nienawiści

Minerwa stała z wysoko uniesioną głową i założonymi na piersi rękami, i przyglądała się jak ostatni z pierwszorocznych Gryfonów znika w jej kominku, niesiony siecią fiuu wprost do swojego domu. Ci, którzy nie byli podłączeni do fiuu, czyli głównie mugolaccy uczniowie, już zostali aportowani do domów przez profesorów i dorosłych sojuszników Harry'ego, którzy byli w stanie poświęcić temu chwilę. Ekspres hogwarcki mógł być tradycją, ale lepiej tak bardzo wystawioną na zagrożenia tradycję zawiesić na czas wojny.

– Madam?

Minerwa obróciła się i z lekkim zaskoczeniem zobaczyła za sobą Neville'a Longbottoma. Wydawało jej się, że Augusta już go ze sobą aportowała.

– Tak, panie Longbottom? – zapytała, upewniając się, że na jej twarzy pojawił się gościnny wyraz. Merlin jeden wiedział, że Neville potrzebował wszelkiej możliwej zachęty. Jedną z pomniejszych frustracji, związanych z objęciem stanowiska dyrektorki, był fakt, że już nie miała czasu dla swoich uczniów w Gryffindorze, przez co stale dręczyła ją myśl, że Neville nie otrzymywał już równie wiele pochwał i zachęt, co kiedyś.

– Czy... – Neville urwał na moment, jakby zastanawiając się, w jaki właściwie sposób ułożyć to pytanie. – Czy szkoła będzie otwarta w przyszłym roku?

Minerwa poczuła, jak twarz jej łagodnieje. Pamiętała czasy, kiedy zadanie tego rodzaju pytania bez ciągłego jąkania się, przerastało możliwości Neville'a. W dodatku to było dobre pytanie i widziała je już w oczach wielu ludzi, zerkających na nią zza zakrętów, albo obracających się do niej wprost z otwartymi ustami, zanim nie odwracali wzroku, zaciskając usta.

– Tak – powiedziała. – Będzie, Neville.

Zamrugał na nią przeszklonymi oczami.

– Naprawdę? Mimo wojny?

– Mimo wojny – powiedziała stanowczo Minerwa. – Hogwart jest sanktuarium dla wszystkich w potrzebie, Neville. Nie zamknę go, chyba że zacznie stanowić większe zagrożenie i przestanie chronić znajdujące się w nim osoby. Dzięki jego osłonom, jest to jedno z najlepiej chronionych miejsc w Brytanii. Nawet Voldemort miałby problem z zaatakowaniem nas, biorąc pod uwagę założycieli i to, jak głęboko są zagrzebane wszystkie środki bezpieczeństwa. A skoro dzieci i inni ludzie chcą się tu schronić, to równie dobrze mogą się przy okazji czegoś nauczyć.

Neville uśmiechnął się blado i przez chwilę Minerwa zobaczyła w nim jego ojca. Frank Longbottom był w tym wieku wyższy od Neville'a i nie równie mocno rozbudowany, ale z równą powagą i namysłem podchodził do wszystkiego, co usłyszał od dorosłych, jakby był wdzięczny za informację, ale sam chciał zdecydować, co powinien z nią zrobić. Minerwa przełknęła nagłe ukłucie bólu. Za niecałe pięć lat Neville będzie w wieku, w którym Frank z żoną postradali zmysły przez cruciatusy Bellatrix Lestrange. Oby podobny los nie spotkał ich syna.

– A ministerstwo nie spróbuje zamknąć szkoły na siłę? – zapytał Neville, udowadniając, że jednak rozumuje po swojemu. Frank ufniej podchodził do autorytetu – co nie było takie dziwne, w końcu za jego czasów to Albus był dyrektorem.

– Mogą spróbować – powiedziała Minerwa.

Pozostawiła niedopowiedzianą prawdę, że na pewno im na to nie pozwoli, ale Neville i tak ją podłapał. Twarz mu pokraśniała.

– Dziękuję za rozmowę, Madam – powiedział cicho i wyszedł z gabinetu.

Minerwa obróciła się i zamknęła połączenie fiuu. Prawda była taka, że już otrzymała list od pełniącego obowiązki ministra, w którym poproszono ją o zajrzenie w przeciągu kilku dni do ministerstwa, żeby mogli „omówić możliwości alternatywnej edukacji dla uczniów Hogwartu, począwszy od rozpoczynającego się w tę jesień semestru".

Na szczęście w kwestii bitew miała aż nadto doświadczenia.


– A łóżka opowiadają mi historie, a dzięki odrobinie zachęty opowiadają mi nawet historie, których nigdy wcześniej od nich nie słyszałam – dokończyła Luna z dumnym wyrazem twarzy.

– To dobrze, Luna. – Harry ścisnął jej dłoń i uśmiechnął się ciepło. Widział, że jej gardło dobrze się goiło, mimo że grube bandaże dość dokładnie zakrywały jej szyję. Madam Pomfrey musiała użyć Szkiele–Wzro na jej ramionach; wampir, który zaatakował Lunę, złapał ją za ramię i zarzucił nią tak mocno o drzewo, że zwyczajnie zmiażdżył jej kości. Ale dzięki magii i surowej opiece matrony, która nie pozwalała jej na wychodzenie z łóżka i rozmowy ze ścianami, Luna powoli dochodziła do siebie. – Czy potrzebujesz czegoś?

– Kamienie mówią mi już o wszystkim, co potrzebuję wiedzieć – powiedziała pogodnie Luna. Następnie jej czoło zmarszczyło się lekko. – Och, ale nie mówią mi o przedmiocie, który nienawidzi całego świata.

Harry'emu dech zaparło. Luna powiedziała mu już kiedyś o tym przedmiocie, ale teraz, kiedy już wiedział o horkruksach, opis czegoś, co nienawidziło wszystkiego na świecie, nabierał innego znaczenia.

– Co to może być? Wiesz może?

Luna spojrzała na niego cierpliwie.

– Nie. Przecież dopiero co ci powiedziałam, że kamienie nie mówią mi wszystkiego. Za każdym razem, jak go wyczuwałam, przebywałam w gabinecie dyrektorki, ale potem jakoś znikał. Nie wiem czemu. Przez jakiś czas wydawało mi się, że był jakoś związany z obecnością profesora Snape'a, ale przyjrzałam się uważnie wszystkim jego kociołkom i fiolkom, i nawet jego różdżce. Niczego z nich nie wyczułam.

Harry kiwnął głową. Wydawało mu się całkiem rozsądne, że Voldemort znalazł sposób na to, żeby jeden z horkruksów miał zdolność do przemieszczania się. Hogwart był porządnym miejscem, jeśli chciało się w nim coś ukryć, nawet gdyby to miało być coś dużego, ale dany przedmiot – czymkolwiek by nie był – byłby jeszcze bezpieczniejszy, gdyby mógł czmychać, ilekroć ktoś zacznie go podejrzewać.

– Próbuj dalej go wyczuwać, Luna, a jeśli coś znajdziesz, przyzwij mnie do siebie. – Dotknął jej lewego nadgarstka. – Znasz zaklęcie komunikacji feniksa?

– Tak, ale nie lubię go używać – powiedziała Luna. – Nie jestem feniksem. To ty nim jesteś.

– W takim razie daję ci pozwolenie na stanie się feniksem na jakiś czas – powiedział z powagą Harry. I czemu by nie? Mam sojuszników, którzy mówią w jeszcze dziwniejszy sposób.

Luna wyraźnie się odprężyła.

– Dziękuję – powiedziała w chwilę potem. – Miło, że to zrobiłeś. Może teraz będę mogła śpiewać o znalezionych przedmiotach i o Świetle. – Przechyliła głowę na bok i przyjrzała mu się. – Jestem świetlista i mój ojciec jest świetlisty, ale ci to nie przeszkadza, prawda?

– Nie – powiedział Harry, puszczając jej dłoń i wstając. Zauważył, że Draco wszedł do skrzydła szpitalnego i wolał odbyć nadchodzącą, nieuniknioną kłótnię, na osobności. – Wszyscy czarodzieje są mile widziani, Luna, tak długo, jak nie spróbują nas zdradzić i skupią na obronie siebie i bliskich. Właśnie dlatego wydałem to publiczne ogłoszenie w bąbelkach, że każdy może przyjść do mnie i się zaprzysiąc.

– Och, to dobrze – powiedziała sennie Luna, opierając się o swoje poduszki. – To znaczy, że wezgłowie miało rację, a ja powinnam zaprosić mojego ojca do Hogwartu, żeby z tobą porozmawiał. Skoro i tak nie wyjeżdżam na wakacje do domu.

Harry zamrugał. Wychodził z założenia, że Luna została, bo wciąż dochodziła do siebie po swoich rozległych ranach.

– Co?

Ale już spała.

Harry pokręcił głową i wyszedł Draconowi na spotkanie. Draco miał lekko zaciśnięte szczęki i kiwnął zdawkowo głową, kiedy Harry podniósł brew. Harry westchnął i wyszedł za nim ze skrzydła szpitalnego, po drodze pocierając bezmyślnie skroń. Nie korzystał jakoś szczególnie z magii poprzedniego dnia; biorąc pod uwagę, czego spodziewał się dzisiaj, przyda mu się wszelka magia, jaką będzie w stanie zebrać. To tylko nasiliło jego ból głowy, jak i niespodziewane przebłyski śmierci i tortur.

– Wydaje mi się, że nie powinieneś tam iść – powiedział Draco.

– Co? Tak bez owijania w bawełnę? Bez metafor, czy wieloznacznych podchodów? – Harry stłumił pokusę do ziewnięcia. Od śmierci Scrimgeoura nie zaznał nawet jednej nocy nieprzerwanego snu. Drzemał, ilekroć tylko mógł, co zwykle trwało około godziny. Hermiona znalazła w bibliotece książkę, która twierdziła, że tego rodzaju odpoczynek był wręcz zdrowszy od ośmiu, czy dziewięciu godzin snu na raz. Snape i Draco nie byli tym jakoś szczególnie rozbawieni, kiedy Harry im to powtórzył.

– Oczywiście że nie. – Draco założył ręce na piersi. – Wampiry są niesłychanie niebezpieczne, Harry, i same wybrały sobie miejsce spotkania. Przecież to ze wszystkich możliwych stron wygląda na pułapkę. Mam gdzieś, jak wielu ludzi planujesz ze sobą zabrać, to i tak będzie niebezpieczne.

– Wiem – zauważył cierpliwie Harry. – Ale mogę wybrać czas spotkania i mam zamiar powiadomić ich o tym z zaledwie kilkuminutowym wyprzedzeniem. W dodatku będę miał przy sobie ciebie, Owena, Syrinx, Snape'a, Regulusa, Henriettę, twoją matkę i Connora. Moody, Ignifer, Honoria i Tonks będą już tam na nas czekali. Naprawdę wydaje ci się, że tego rodzaju zabezpieczenie nie wystarczy?

– Wciąż wydaje mi się, że to pułapka – powiedział Draco. – I mieli naprawdę wiele czasu na przygotowanie jej, więc kto wie, co tam zrobią. Czy to naprawdę nie wydaje ci się choć trochę podejrzane, Harry? Miejsce spoczynku królowej to naprawdę drogocenna informacja.

– Nie równie, co informacja, jak ją zniszczyć – powiedział spokojnie Harry. – Albo oferta, że ją dla mnie zabiją. Wtedy to dopiero nabrałbym podejrzeń. Ale ich prośba wydaje się naprawdę rozsądna, jeśli wziąć pod uwagę, że pochodzi od kogoś tak dumnego i samolubnego, jak wampiry. Sam wiesz, jak wiele doświadczenia mam w rozmowach z takimi ludźmi.

Draco zarumienił się.

– Bardzo śmieszne – burknął, po czym zamknął oczy, żeby odzyskać panowanie nad sobą. Kiedy je otworzył, przygryzł wargę na tyle mocno, że kropla krwi pociekła mu po brodzie. Harry odnotował sobie, że trzeba będzie mu przypomnieć, żeby to sobie wyleczył, zanim udadzą się na spotkanie z Vermillionem i pozostałymi wampirami. – Nie będziesz tam bezpieczny, Harry, więc pójdę z tobą i ochronię przed samym sobą.

Harry wywrócił oczami.

– I tak bym cię tam ze sobą zabrał, palancie. Sam wiesz, że nie mam zamiaru wystawiać się na większe zagrożenie, niż to niezbędne.

Draco po prostu wyciągnął ręce i przyciągnął Harry'ego do siebie, pozornie nie chcąc niczego poza przytuleniem. Harry z przyjemnością się temu poddał, głaszcząc Dracona obiema dłońmi po plecach i żałując, że te proste ruchy nie koją jego szybkiego bicia serca.

– Wiem, że jest ci ciężko – wyszeptał. – Wszystkim nam jest ciężko. Ale obiecuję, Draco, uważam na siebie. Podejmuję najbezpieczniejsze możliwe decyzje i opieram je wyłącznie na sprawdzonych informacjach. Potrzebujemy po swojej stronie tak wielu ludzi, jak to tylko możliwe, ale i tak na wszelki wypadek udajemy się tam z tak mocną obstawą, że wampiry powinny porządnie się zastanowić, zanim odpalą jakąkolwiek pułapkę.

– Martwię się – wyszeptał Draco. – Martwię się o ciebie, Harry. To na tobie się to wszystko najciężej odbija.

– Nie sposób tego ocenić, póki nie zapytamy każdego z osobna – zauważył łagodnie Harry, rad, że Draco i tak o tym wspomniał. Potrzebował się uśmiechnąć. – A ten ciężar nieprędko ulegnie zmianie.

– Czyli będziesz go tak po prostu dalej znosił?

– Tak, Draco. Co innego mi pozostało?

Draco westchnął i niczego nie powiedział. Harry pocałował go w czubek głowy i odsunął się. Oczywiście, że coś jeszcze mu pozostało – w tym przypadku rozmowa z Księżycem i zapytanie, czy kiedykolwiek słyszał o wampirze zwanym Vermillionem. Zawsze pozostawało coś jeszcze do zrobienia.


Nikt inny nie stał równie blisko obok Harry'ego, co Draco, dzięki czemu nikt nie widział wszystkiego równie dobrze, co on.

Na przykład, zanim aportowali się na podane przez Vermilliona koordynaty – już sprawdzone przez Moody'ego, dzięki czemu dowiedzieli się, że trafią na nierówną, brązowo–żółtą plażę, o którą rozbijało się Morze Północne – Draco zauważył, jak na twarzy Harry'ego pojawia się intensywna, zasłuchana mina, jakby słyszał jakąś muzykę, oraz zobaczył jego pobieżne rozejrzenie się po otaczających go czarodziejach. Draco wiedział, że to wystarczyło, żeby Harry zapamiętał fizyczny stan i pozycję każdego ze swoich towarzyszy. Będzie wiedział, kto znajdzie się w największym zagrożeniu, jeśli atak nadejdzie z północy albo południa, ze wschodu, czy zachodu. Będzie w stanie przekierować najpotężniejszych czarodziejów do otoczenia pozostałych.

No i pozostawał jeszcze fakt, że złapał Dracona za rękę i bezmyślnie pogłaskał go kciukiem, co niedorzecznie przyśpieszyło Draconowi tętno, prawdopodobnie dlatego, że od śmierci Scrimgeoura nie spędzili z Harrym czasu w łóżku na niczym zabawnym. Wyglądało na to, że Harry nie był, niestety, jednym z tych ludzi, których libido rozbudzało się pod stresem. Draco był zdeterminowany sprawdzić, czy nie dałoby się tego jakoś naprawić. Dla dobra Harry'ego, oczywiście. W końcu wszyscy wiedzieli, że seks odprężał ludzi i wspomagał ich poczucie szczęścia.

W dodatku było jeszcze to, że kiedy pierwszy z wampirów wyszedł spośród ciemności i wiatru i ruszył wprost w kierunku Harry'ego, Harry podniósł głowę i bez strachu spojrzał mu w oczy, ale jego magia nuciła wokół niego, napięta niczym struna.

Jeszcze kilka nocy temu z nimi walczył, ale jest gotów dać szansę temu tutaj. Draco ostrożnie trzymał wzrok z dala od twarzy wampira, żeby nie można było go przymusić. Podejrzewam, że to dobrze, że Harry jest właśnie takiego rodzaju człowiekiem. Inaczej nie byłby w stanie być vatesem.

Ale właśnie dlatego pojawiliśmy się tu wszyscy, żeby go chronić. Ufanie tym pijawkom jest cholernie ryzykowne.

– Harry – powiedział wampir głosem, jakby dobrze się znali, przez co Draco zmarszczył brwi. Jeśli faktycznie chce podejść do niego z szacunkiem, to powinien zwrócić się do niego tytułem. Ale wampiry od zawsze najpierw trzeba było porządnie stłuc, nim zaczynały oglądać się na człowieka z szacunkiem.

– Vermillionie – powiedział Harry, a Draco nie był w stanie wyłapać w jego głosie nawet odrobiny wahania. To dobrze. W czasie układów z wampirami niepewność mogła kosztować życie. – Zgodnie z umową, przybyłem zobaczyć miejsce spoczynku królowej i omówić warunki przyjęcia was do przymierza. Ilu was jest?

Ciemność zdawała się spiąć, po czym skropliły się w niej jeszcze trzy wampiry, które podeszły i stanęły obok Vermilliona. Draco zacisnął pięści i przyglądał się im z ukosa. Dwójka była samcami, odzianymi w takie same, nieokreślone, ale bardzo dobrze wykonane szaty czarodziejów, co Vermillion. Ostatni był kobietą o długich, czarnych włosach, których proste niczym trzcina pasma wisiały po obu stronach jej twarzy. Nosiła powłóczystą suknię, która odsłaniała jej blade ramiona i smukłe, białe dłonie.

Draco wiedział, że te ręce były w stanie złapać go za gardło i w ułamku sekundy złamać kark. Być może istniały jakieś szlamy, które uważały wampiry za piękne i romantyczne, a Granger prawdopodobnie wydawało się, że nikt ich nie rozumie i należy uwolnić je od uprzedzeń w ten sam sposób, co skrzaty domowe, ale Draco wyrósł na historiach o wampirach i ich metodach polowań. Pozwolił, by różdżka opadła mu na dłoń i zaczekał. Był przekonany, że miał w sobie dość nienawiści, by cisnąć klątwą zabijającą w pierwszego, który choćby drgnie w kierunku Harry'ego.

Poruszyło się więcej cieni, ale te należały do Moody'ego, obu Pemberley i Rhangnary, którzy zaszli wampiry od tyłu. Vermillion powąchał powietrze, co prawdopodobnie oznaczało, że zdawał sobie sprawę z ich obecności, ale najwyraźniej uznał za niegodnych, by choćby się na nich obejrzeć.

– Oto moi towarzysze, Adonis, Tammuz i Psyche – powiedział Vermillion. – Zgodzili się podążyć za mną i ustanowili swoim rzecznikiem, Harry. Potrzebujemy jednak jakiejś gwarancji, zanim pokażemy ci królową.

Nie pozwól, żeby uszło im to płazem, Harry, powiedział mu bezgłośnie Draco, przekonany, że Snape posyłał mu tę samą, niemą wiadomość. Muszą cię szanować, inaczej omamią cię, zmanipulują i zniszczą, zanim się obejrzysz i nawet nie będą tego potem żałowały. Wampiry wierzą, że każdy, kto jest od nich słabszy, zasługuje na wszystko, co go spotyka.

– Nie – powiedział Harry.

Vermillion wydał z siebie pojedyncze, ostre syknięcie, które aż zanadto przypomniało Draconowi o syczeniu, jaki rój wydawał z siebie w Zakazanym Lesie.

– Jak śmiesz? – zapytał. – Zwróciliśmy się do ciebie, jakbyś był nam równy, mimo że wciąż jesteś śmiertelnikiem, a ty odmawiasz tak prostej prośbie? – Jego postawa uległa zmianie, choć Draco nie był pewien, w jaki sposób, bo w ogóle się nie poruszył. Być może wzięły w tym udział niewielkie poruszenia mięśni i przechylenie twarzy, ale nagle zmienił się w niebezpiecznego drapieżnika, gotowego do skoczenia w kierunku najlżejszego ruchu. – Zważ sobie. W ogóle nie musimy ci pokazywać królowej, a wówczas zobaczysz ją po raz pierwszy, kiedy przejmie Hogwart i uwije sobie w nim gniazdo, zaprawione krwią czarodziejskich dzieci.

Draco zwalczył w sobie pokusę porzygania się na tę myśl. Wampiry zwykle broniły swoich królowych ze wszystkich sił, bo tylko one były w stanie urodzić im młode. Bez nich wampiry zwiększały swoje ranki wyłącznie poprzez gryzienie ludzi. Ale do rodzenia młodych, królowa potrzebowała gniazda, a miejsce na takie gniazdo musiało zostać zawczasu zaprawione krwią setek ofiar. Była to jedna z najpaskudniejszych istniejących magii, wybiegająca poza Mrok i prosto w gnój. Duchy czarodziejów – jak i innych stworzeń – którzy ginęli na terenie przygotowywanego pod gniazdo miejsca, patrzyły jak ich ciała stawały się pożywieniem dla roju i odradzali jako nowe wampiry bez względu na to, czy im się to podobało, czy nie.

Harry nawet nie drgnął. Zamiast tego jego magia przesunęła się, naśladując to, co przed chwilą zrobił Vermillion, wznosząc się niespodziewanie wokół, żeby wydawać na jeszcze groźniejszą. Draco spojrzał na niego, ponieważ i tak nie był w stanie patrzeć na Vermilliona i pozostałe wampiry bez ryzykowania przymuszenia, i przełknął ślinę. Harry stał w kompletnym bezruchu, otaczający go wiatr zahaczał tylko o jeden kosmyk na jego głowie, ale jego oczy rzucały teraz własne światło, przecinając ciemność swoim bladym, chorobliwym poblaskiem, zupełnie jak... no, Draco w sumie nie miał do tego jakiegoś dobrego porównania, może poza płonącymi ślepiami pantery.

Harry się też nie odezwał. Po prostu patrzył dalej na wampiry, pytając bez słów, czy naprawdę chcą stawić czoła takiej potędze, czy ich kły naprawdę podołają magii zarówno Mroku, jak i Światła.

Vermillion zrobił krok przed siebie. Draco poderwał różdżkę, a wraz z nim poderwało się ich jeszcze pół tuzina. Z przyjemnością usłyszał też, jak ktoś rzuca zaklęcie o opóźnionym zapłonie, zastawiając Merlin raczył wiedzieć jak wiele paskudnych pułapek, jeśli tylko wampiry ośmielą się ruszyć. Za wampirzycą Psyche, Ignifer Pemberley wezwała swoje płomienie. Rozświetliły jej dłonie w niewielkich, intensywnych punktach światła, które skraplało się powoli na piach.

Wampiry nawet od tego wszystkiego nie drgnęły. Draco widział, jak mocno wszystkie skupiały się na Harrym i był przekonany, że to dzięki odczuwaniu jego magii, Vermillion wreszcie pochylił głowę i opuścił wargę, przesłaniając kły.

– Najpierw królowa – powiedział.

Żadnych przeprosin, oczywiście. Draco miał wrażenie, że wampiry musiałyby złamać jakiś antyczny i zapomniany przez wszystkich kodeks, żeby móc w ogóle kogoś przeprosić. Zamiast tego Vermillion obrócił się i syknął w noc, w kierunku oceanu.

Spośród fal wyłonił się blask, który nie był światłem. Dracona aż oczy bolały, kiedy usiłował prześledzić jego piekący zarys – patrzenie na niego naprawdę fizycznie bolało – odniósł wrażenie, że to mógł być widoczny ślad po cieple, za którym wampiry były w stanie podążać, póki nie trafią na żywą, lub dogorywającą ofiarę. Ten kolor – o ile anty–światło w ogóle mogło mieć jakiś kolor – mienił się odcieniami czerwieni i fioletu, stopniowo obejmując potężną bryłę, która zdawała się unosić zaraz pod powierzchnią wody. Draco zadrżał na myśl o królowej tak ogromnej, że nie była w stanie udźwignąć własnego ciężaru na lądzie.

Cała plaża zadrżała lekko.

Draco nie miał nawet czasu o tym pomyśleć, zanim spomiędzy piasku wystrzeliły dłonie i złapały go za kostki.


Harry uskoczył w bok, przez co ręce, które wystrzeliły z jamy w piachu pod nim, minęły go o włos. Wylądował jednak niezgrabnie, niemal nadwyrężając sobie kostkę, przez co nie zdążył uniknąć pełznącej ku niemu wampirzycy, która wyskoczyła na niego z płytkiego wgłębienia. Nawet, jeśli Vermillion i jego przyjaciele byli niezależni, tu wystarczyło spojrzeć w jej przeszklone oczy, że przekonać się, że to była robotnica.

Zdradził nas.

Albo należy do roju.

Harry puścił wolno swoją magię w blasku płomieni, które tańczyły mu nad kończynami i owijały się wokół całej reszty skóry. Chwilę potem płomienie przeskoczyły na robotnicę i uwiesiły się na niej agresywnie, wypełniając noc jej roztańczonym cieniem. Harry zobaczył, jak Vermillion uskakuje, kiedy rozwrzeszczana wampirzyca puściła Harry'ego i skoczyła w jego kierunku, a jej cienkie, przeszywające wycie wypełniło powietrze.

Harry rozejrzał się szybko po plaży. Wampiry ukrywały się pod całą jej powierzchnią, zarówno, jak podejrzewał Harry, w ramach ochrony przed słońcem, jak i, oczywiście, dlatego, że nie potrzebowały oddychać. Nikt poza nim nie zdołał im uciec i większość miotała się bezsilnie pod przytłaczającą potęgą wampirów. Truteń, który złapał Connora, po prostu trzymał go w miejscu, jakby na coś czekał, ale pozostali pochylali głowy i przyciskali kły do bezbronnych karków. Adonis, Tammuz i Psyche wycofali się, prawdopodobnie w ramach uniknięcia przypadkowo rzuconych świetlistych zaklęć. Vermillion wciąż stał z rękami założonymi na piersi, przyglądając się z kompletnym brakiem zainteresowania zarówno szamoczącym się ludziom, jak i prochom, które pozostały z robotnicy, która zaatakowała Harry'ego.

Przez krótką chwilę, kiedy Harry spojrzał wampirowi prosto w oczy, czuł wyłącznie głęboką, czystą i najczarniejszą możliwą nienawiść.

I w tej właśnie chwili Voldemort uderzył w jego umysł niczym kometa.

Harry zawył, ale jego wrzask był przepełniony głównie furią, nie bólem. To nie było w żadnym przypadku podobne do wizji, które Voldemort pokazywał mu do tej pory, zachęcając do odpuszczenia sobie udawania, jakoby miał jakąkolwiek etykę i zasady i żeby go po prostu wreszcie zaatakował. To było bardziej jak emocja, którą czuł tej nocy, kiedy zamordowano Scrimgeoura, ciągnący go za sobą w dół wir, topiący go, wzywający całą złość, którą kiedykolwiek czuł przez to, że nie był w stanie ochronić swoich najbliższych.

Voldemort wiedział, że tym razem dobrze wybrał swoją broń. Choćby nie wiem, gdzie Harry by patrzył, bez względu na to, czy miał otwarte, czy zamknięte oczy, wszędzie widział swoich najbliższych znajdujących się w niebezpieczeństwie.

Otwarte i oto był Draco, któremu głowa wisiała bezwładnie, podczas gdy robotnica piła żarłocznie z jego gardła, przełykając łapczywie.

Zamknięte i oto był Syriusz, jego ostatni, szalony uśmiech na twarzy, zanim podniósł różdżkę z klątwą, która zakończyła jego życie.

Otwarte i oto był Connor, usiłujący zrobić coś, cokolwiek, wyrwać się na wolność, niezdolny do wykonania żadnego zaklęcia bez swojej różdżki.

Zamknięte i oto była Sylarana, skacząca na bazyliszka, jej ukąszenie wywołało u niego konwulsje, przez które jej smukłe, złote ciało stało się rozmazaną smugą na podłodze w Komnacie Tajemnic.

Otwarte i oto był Snape, którego twarz już i tak była w kolorze popiołu, naznaczona liniami oznaczającymi tak wiele bólu, którego nigdy nie powinien był znosić.

Zamknięte i oto był Scrimgeour, umierający od trucizny, którą Harry prawdopodobnie byłby w stanie wyleczyć, gdyby tylko nie był tak zajęty opętaniem Snape'a, gdyby tylko aportował się do ministra.

Żal Harry'ego stał się furią, która przerodziła się w nienawiść do Mrocznego Pana, który przyczynił się do tak wielu strat i przyczyni się do wielu więcej, a ta nienawiść zamykała się powoli wokół jego sumienia i duszy niczym żelazne szczęki. Musiał wywalczyć sobie drogę na wolność, ale potrzebował do tego chwili spokoju, a jak miałby być spokojny w sytuacji, kiedy ludzie, których kochał, właśnie umierali, albo byli osuszani z krwi na jego oczach?

Otworzył je akurat w porę, żeby zobaczyć, jak Honoria opada bezwładnie na piasek.

Harry zawył.

Jego magia zaczęła się miotać wokół niego, w pewnej chwili cisnęła pasmem lodu przez plażę, któremu Vermillion zszedł z drogi tanecznym krokiem, ale w żaden sposób nie pomogła w uspokojeniu podziałów w jego głowie. Jeśli już, to tylko wszystko pogorszyła. Słyszał, jak Voldemort się z niego śmieje, szepcze do niego.

Tak. Czemu nie, Harry? Mógłbyś do mnie przybyć, zabić mnie, zakończyć to wszystko już tu i teraz. Wiesz o horkruksach, ale istnieją sposoby na ominięcie ich, sposoby na zabicie mnie, dzięki czemu wreszcie przestanę zadawać ból wszystkim, których kochasz. Czy nie do tego właśnie zostałeś wytrenowany? Czemu mieliby cierpieć w tej wojnie, skoro wszystko to jest wycelowane przede wszystkim w ciebie? To ciebie nienawidzę, Harry, to ciebie chcę skrzywdzić. Gdybyś do mnie przybył i poddał mi się, to nie musiałbym już dłużej na nich polować. Gdybyś do mnie przybył i stanął u mojego boku, to oszczędziłbym wszystkich, których sam chciałbyś oszczędzić, ponieważ mój dziedzic powinien mieć swój udział w tworzeniu naszego świata. Czy taka perspektywa nie jest kusząca? Czy nie nienawidzisz się za to, że tak ochoczo mnie słuchasz, tak bardzo pragnąc wierzyć, że jednak nie kłamię?

I tak, Harry wiedział, że to wszystko były kłamstwa, ale pragnął w nie uwierzyć i nienawidził za to Voldemorta, a ta nienawiść nałożyła się na stos innych nienawiści, przez co dyszał, krztusił się, tonął, jego umysł liczył pobladłe z utraty krwi twarze, ilekroć miał otwarte oczy, jego pogarda do samego siebie rozrywała go na strzępy bardziej od dowolnej nienawiści, jaką Voldemort mógł kiedykolwiek w nim zaimplementować, a blizna płonęła coraz bardziej i bardziej w miarę, jak wszystko wokół robiło się coraz bardziej niewyraźne i przyciemnione.


Connor ciągnął, szamotał się i stale rozpaczliwie wyciągał rękę. Nie obejrzał się ze swojego miejsca, w którym trzymały go ręce trutnia, na kogokolwiek wokół, bo wiedział, że w ten sposób tylko znowu się rozkojarzy, a i bez tego było mu ciężko.

Jego cel był prosty i normalny.

Sięgnąć po różdżkę.

Jego różdżka wciąż była w kieszeni, bo sięgał po nią akurat, kiedy piasek zatrząsnął się pod wszystkimi. Wyślizgnęła mu się jednak z palców, jak tylko został złapany przez trutnia. Wystawała teraz delikatnie z kieszeni, a uwięziona pod łapą wampira ręka Connora znajdowała się tuż nad nią. Jak tylko ją dosięgnie, jak tylko ją wyciągnie, to na bank zdoła coś ze sobą zrobić.

Wampir nie poświęcał mu żadnej uwagi, nawet kiedy palce Connora prześlizgnęły się obok jego łokcia. Connor powstrzymał się od przeklinania, mimo że miał na to straszną ochotę, ale byłoby to tylko marnotrawstwo oddechu, którego i tak miał niewiele w objęciach trutnia. Ponownie okręcił dłoń. Pot nieco ułatwiał mu przesuwanie jej, ale niewystarczająco. Byłoby łatwiej, gdyby naga skóra ocierała się w tej chwili o nagą skórę, zamiast zapleśniałego materiału, jaki nosił na sobie wampir.

W dodatku mógł w każdej chwili zostać na tym przyłapany, przez co jego dłoń zostanie przechwycona i straci cały ten bezcenny postęp.

Connor zgrzytnął zębami i zakazał sobie myślenia o tym. Nauczył się tego jeszcze podczas lekcji przymuszania z Syriuszem... czy też, Voldemortem w ciele Syriusza. Voldemort nauczył go, że jeśli chciał kogoś przymusić, musiał chcieć całym sercem przejąć kontrolę nad ciałem, lub umysłem tej osoby i nie pragnąć w tym momencie niczego innego. A w tej chwili Connor nie pragnął niczego innego, jak ruszyć ręką.

Wyżej, wyżej, wyżej. Connor usłyszał, jak ktoś upada ciężko na piach. I dalej nie pozwalał sobie na myślenie o tym, i dalej się koncentrował, sięgając, wysilając się, umierając z pragnienia dotknięcia różdżki, wyobrażając sobie, że ten ostrokrzew z piórem feniksa były jedynym, co miało dla niego jakieś znaczenie.

I wtedy musnął ją palcami.

Connora zalały siła i potęga równie silnego tryumfu, co magii, więc ryknął zaklęcie, które miał na końcu języka od chwili, w której podjął się dokonania tego cudu, bo nauczył się go od Petera zaledwie zeszłego lata w Lux Aeternie i naprawdę je lubił, bo nie tylko było świetliste, ale też można było użyć go do obrony.

Aurora ades dum!

Świt wykwitł w ustach stojącego nad nim wampira, którzy zawył i odrzucił go od siebie, bo najwyraźniej jego refleks i instynkt przetrwania przeważyły nad dowolnym rozkazem królowej. Connor przetoczył się i teraz w głowie dzwoniło mu od treningów Moody'ego, opisujących, jak ma opadać, żeby nigdy, nigdy nie spuszczać z oczu własnej różdżki. Jego ciało mogło zająć się opadaniem, nawet jeśli przy okazji przyrżnie o coś głową, ale jeśli upuści różdżkę, to może ona zostać przejęta przez wroga.

I oto i ona, przelatywała mu akurat nad głową, jakby gotowa do zniknięcia gdzieś za nim. Connor złapał ją, lądując ciężko na tyłku i ramieniu.

Wokół wznosiło się coraz więcej skrzeknięć i klątw, choć te drugie prawdopodobnie padały od tych indywidualnych wampirów, z którymi wcześniej się spotkali. Connor poderwał się, przesłaniając lekko oczy przed intensywnym światłem i zobaczył, jak członkowie roju wiją się pod padającym na nie blaskiem słońca, rozpadając się na strzępy, niczym ćmy. Inne jednak wznosiły się spośród cieni i zmierzały w kierunku ludzi, którzy wciąż leżeli na plaży – pośród nich Snape – albo chwiali się w oszołomieniu, starając się dojść do siebie po nagłej utracie krwi, ale wyraźnie znajdowali się w zbyt dużym szoku, żeby móc się z niego tak po prostu otrząsnąć. Nawet Ignifer Pemberley, której dłonie wciąż dosłownie ociekały płomieniami, po prostu stała ze zwieszonymi rękami, oddychając płytko i potrząsając głową.

Connor uśmiechnął się. Miał wrażenie, że to nie mógł być jakiś szczególnie przyjemny uśmiech.

Jeden z trutni przekradał się do niego, przywierając brzuchem do ziemi i starając się pochwycić jego spojrzenie i przymusić do padnięcia na ziemię, ale Connor prychnął i zrzucił to z siebie. Był przymuszającym, co oznaczało, że był na nich odporny. Poza tym właśnie przyszło mu do głowy najlepsze zaklęcie na świecie. Nie sądził, żeby był w stanie rzucić przyzwanie przesilenia, jak to Ron zrobił ostatnim razem, ale też nie było takiej potrzeby. To zaklęcie i tak lepiej działało w środku nocy.

Sol concubia nocte! – wrzasnął.

I wtedy nadeszło słońce.

Tak na dobrą sprawę była to wersja zaklęcia Apricus, które Harry ostatnim razem zawiesił nad Zakazanym Lasem, ale pobierała swoją moc z otaczającej jej nocy i słabła podczas dnia – zaklęcie słońca północy. Niebo nad nimi zrobiło się białe, następnie złote i wreszcie czerwono–pomarańczowe, a kiedy Connor podniósł głowę, zobaczył jak linie ognia rozdzierają noc, pochłaniając wszelką ciemność, która usiłowała zapaść z powrotem.

W końcu te linie objęły sobą również wampiry z roju, usuwając je z powierzchni ziemi. Connor uśmiechał się, patrząc jak jedna mroczna zmaza po drugiej znikają bez śladu i przeistaczają się w płomienie olśniewającego blasku.

Czasami naprawdę, naprawdę cieszył się, że był świetlistym czarodziejem.

Obrócił się, słysząc za sobą jakieś poruszenie i zobaczył, jak wampir Vermillion podnosi ręce.

Vates – powiedział bez śladu szacunku, ale z pewną dozą chłodnej godności. – Znajduje się pod atakiem Mrocznego Pana.

Connor obrócił się w kierunku, w którym ostatnim razem widział Harry'ego. Tak, Harry leżał w samym środku lodowatego kręgu, który nie chciał stopnieć nawet w ukropie słońca północy. Miał szeroko otwarte, wpatrzone w pustkę oczy, które zdecydowanie nie pokazywały mu wszystkiego, co właśnie działo się tuż pod jego nosem.

Connor wiedział, jakiego zaklęcia powinien użyć w takiej sytuacji.

Wycelował różdżką prosto w Harry'ego.

Memoriola amoris – wyszeptał.


Wewnątrz i na zewnątrz, jedyne co widział, to śmierć i zniszczenie zadane przez Voldemorta, albo zadane przez Harry'ego, albo zadane przez nich obu. Świat stał się nienawiścią i to z niej wszystko się wywodziło, w jego umyśle, albo treningu, albo myślach Mrocznego Pana, ale czy to miało jeszcze jakieś znaczenie? Byli parą bliźniaczych, mrocznych ptaków, lecących pod czarnym słońcem w nieznanym kierunku.

I wtedy trafiło go zaklęcie Connora i głowa Harry'ego wypełniła się wspomnieniami o jego bracie.

Leżał na zalanej słońcem trawie i patrzył, jak Connor znojnie usiłuje przeczytać książkę, którą Harry skończyłby czytać już wiele godzin temu. To wspomnienie było wypełnione radością, przyjemnością i dumą, bo jego brat był tak bardzo odmienny od niego i to ze wszystkich właściwych powodów. Wreszcie Connor odepchnął książkę od siebie i przewrócił się na trawie ze skrzywioną miną, która szybko zmieniła się w szeroki uśmiech, jak tylko zobaczył, że Harry mu się przyglądał, a Harry poczuł, jak pierś przeszywa mu szpila miłości, która zaczęła uderzać mu o umysł swoimi ognistymi skrzydłami.

Voldemort odsunął się z odrazą. Miłość nie była emocją, którą był w stanie zrozumieć, mimo że często korzystał z niej do manipulowania innymi. Zdawał sobie sprawę z jej istnienia, ale to było podobne do świadomości ludzi na temat tego, w jaki sposób funkcjonuje wampirzy rój; to nie znaczyło, że był w stanie myśleć o niej od wewnątrz.

Connor podniósł żabę, którą złapał w sadzawce w Dolinie Godryka i pokazał ją Harry'emu. Niestety, nie trzymał jej wystarczająco mocno, przez co wyskoczyła mu z rąk, zarechotała i wskoczyła z powrotem do sadzawki. Connor tupnął nogą i nagle większość wody w sadzawce poskoczyła, po czym opadła z powrotem z głośnym hukiem, ochlapując wszystko naokoło, włącznie z zaskoczoną żabą. To był pierwszy pokaz przypadkowej magii Connora. Harry uśmiechnął się na widok szeroko otwartych ust i oczu swojego brata, a w chwilę później Connor zawrócił na pięcie i ruszył biegiem do domu, nawołując Lily.

Voldemort przejechał pazurami po szczątkach treningu, jaki pozostał w Harrym i wciąż miał na sobie imię jego matki, ale w drogę weszło mu kolejne wspomnienie.

To miało miejsce zaledwie dwa lata temu. Connor i Harry przybyli do Lux Aeterny, żeby spędzić z Jamesem Wielkanoc. Connor ochrzaniał i ostrzegał ich ojca; jeśli jeszcze raz spróbuje skrzywdzić Harry'ego, to Connor skrzywdzi go w odwecie. Był to efekt dziesięciu miesięcy myślenia, wysiłku, którego Connor podejmował się od poprzedniego maja, zmuszając się do zobaczenia wszystkiego z perspektywy Harry'ego, odpuszczania sobie zazdrości o tytuł i potęgę Chłopca, Który Przeżył, a które zawsze mu wmawiano.

Voldemort nigdy nie miał nikogo, kto by walczył o niego w ten sposób. Nawet lojalność Bellatrix, najbliższe, co kiedykolwiek przyszło mu poznać pod względem idei prawdziwej miłości, została mu zaoferowana przez jego magię, a nie jego samego.

Harry wyrwał się na wolność, znowu mógł czuć swoje ciało, swoje ręce, nogi i tułów, i poczuł, jak strasznie zmarzł przez otaczający go lód. Otworzył oczy i zobaczył noc lśniącą od światła słońca północy, zobaczył jak wampiry zostają kolejno usuwane ze świata, zobaczył leżące, albo kulejące ciała osób, które przyprowadził tu ze sobą.

Zobaczył twarz swojego brata.

Harry wystrzelił swoją magię, nawet nie zatrzymując się, by rozróżnić zaklęcia od siebie, po prostu wiedząc, co chce, żeby teraz się stało. Trzask, trzask, trzask i Snape, Honoria i pozostali zostali wysłani do skrzydła szpitalnego Hogwartu, aportowani tam na siłę. Trzask, trzask, trzask i noc wypełniła się światłem, olśniewającym, niszczącym ciała ostatnich z roju wampirów, którzy wciąż starali się zaatakować plażę. Zawrócili i pobiegli chwiejnie w kierunku fal Morza Północnego.

Kilku zdążyło. Niewielu. Magia Harry'ego przybrała kształt ścigających ich, ognistych ogarów, które kłapały złotymi szczękami, próbując złapać za choćby strzęp materiału, czy fragment skóry, a gdziekolwiek dotknęły, tam ich ciała stawały w płomieniach.

Złapał za swojego brata i przytrzymał go mocno, po czym obrócił się, żeby spojrzeć Vermillionowi w oczy. Wraz z trójką swoich towarzyszy był otoczony przez cienie, które podążały za nimi i pożerały wszelkie światło, które usiłowało się do nich zbliżyć. Jego twarz była chłodna i pozbawiona uśmiechu, ale pochylił głowę w kiwnięciu, nawet jeśli niewielkim, kiedy zobaczył, że Harry mu się przygląda.

– Czyli to jednak była pułapka – powiedział Harry.

– Na was obu – powiedział spokojnie Vermillion. – Zachęciliśmy rój do pojawienia się tutaj, żeby Voldemort mógł rozniecić w tobie nienawiść i spróbować cię przejąć. Ale złożyliśmy obietnicę, że wyjawimy ci położenie królowej i to właśnie zrobimy. – Kiwnął głową w kierunku fal. – Tam jest, vatesie. W morzu. Możliwe, że zdołasz ją zabić, jeśli wezwiesz odpowiednio potężnych sojuszników.

Spojrzał ponownie na Harry'ego.

– Chcieliśmy zobaczyć, czy zdołasz pokonać Voldemorta, jeśli uderzy w twój umysł pełną mocą. Udało ci się to. Mroczny Pan nam nie zaimponował, więc nie wejdziemy z nim w sojusz. – Jego spojrzenie przesunęło się na chwilę na Connora, a na ustach pojawił najlżejszy możliwy uśmiech. – Jego upadek zapoczątkowała instrukcja, że rój ma oszczędzić twojego brata, ponieważ chciał zaznać przyjemności torturowania go na własną rękę.

– Nie chcę nawiązywać z wami żadnego sojuszu – powiedział ponuro Harry.

Vermillion roześmiał się, przelotnie pokazując swoje kły.

– Ten wybór już nie należy do ciebie, vatesie. Będziemy walczyć u twojego boku nawet, jeśli nie zechcesz walczyć u naszego. – Swobodnie uniósł rękę i wokół niego i jego trójki towarzyszy buchnęły ciemnie płomienie, zabierając je ze sobą i zabierając w dal w czymś, co wyglądało jak jeden z czarnych tornad, którymi Harry w ministerstwie ściągnął do siebie Petera, Regulusa i Snape'a.

Harry zamknął oczy i potrząsnął głową. Wydaje mi się, że Vermillion naprawdę dobrze by się dogadywał z Evanem Rosierem.

Wtulił się mocno w Connora.

– Dziękuję – wyszeptał. – Uratowałeś mi życie. Wszystkich tu dzisiaj uratowałeś.

Uśmiech i oczy Connora aż lśniły w ciemnościach.

– Po prostu odwdzięczam się za to, co zrobiłeś dla mnie już... ile setek razy, Harry? – mruknął, wtulając nos w ramię swojego brata. – Chodźmy stąd.

Harry kiwnął głową, zamknął oczy i aportował się.

A w jego głowie Voldemort kompletnie ucichł.