Malthael i Teclis mierzyli się wzrokiem, badając wzajemnie granice, do których mogą się posunąć. Ludbell, nie wiedząc co ze sobą zrobić, złączyła dłonie i cofnęła się nieznacznie, co zwróciło uwagę starszego elfa. Głębia jego oczu sprawiła, że niziołek zarumieniła się i opuściła głowę.
– Nie spodziewałem się, że Anathil aż tak przekonująco przekaże moje słowa. – odezwał się Malthael, krzyżując ręce na piersi. – To była twoja decyzja czy wreszcie ktoś w domu się obudził, że jeśli Imperium padnie to Chaos wspomoże Malekitha?
– Twoja wiadomość była… zaskoczeniem. – odparł Teclis. – Wywołała też niemałą dyskusję między mną a twoim ojcem.
– Zapewne wolałby zbroić się na wyspie i czekać. – prychnął. – Wiem, jakie ma podejście do ludzi. Pewnie nie był zadowolony?
– Nie przeczę, że jest tobą bardzo rozczarowany. I muszę przyznać, że ja również.
Beznamiętne słowa Teclisa zawisły w komnacie. Ludbell z całej siły zacisnęła wargi próbując kontrolować odruch zaprzeczenia. Nie pora na to, opanuj się!
– Nie dziwi mnie to. – odparł spokojnie Malthael, wzruszając ramionami. – Ani nie martwi.
– A powinno. – powiedział twardo mag. – Nie panujesz nad sobą. Mógłbyś zrobić Chaosowi przysługę zrównując z powierzchnią ziemi całe miasto. Zdajesz sobie sprawę jakie implikacje niosą ze sobą niekontrolowane wybuchy magiczne? Dlatego miałeś się szkolić. Pokładałem w tobie olbrzymie nadzieje, Malthaelu. – dodał kręcąc lekko głową.
– Dziękuję za wykład, wuju, ale…
– Przekazano mi, że zdarzyło ci się to całkiem niedawno. – przerwał mu. – Zasłaniasz się chęcią obrony Imperium i pomocy ludziom, tymczasem jesteś tak nieodpowiedzialny. To nie odwaga, chłopcze. To głupota i brak wyobraźni.
Niekontrolowany wybuch magiczny? Niedawno? Zaczęła zastanawiać się, co tak naprawdę ominęło ją podczas czasu spędzonego w Karczmie Niedokończonych Spraw. Trwało to jednak tylko do momentu, w którym poczuła igiełki złości po słowach Teclisa. Nie widział go tyle lat i osądza po tym, czego dowiedział się przed chwilą?
– Czy masz zamiar tracić teraz energię na to, by czynić mi wyrzuty? – powiedział Malthael przez zaciśnięte zęby.
– Próbuję uświadomić ci, jak skrajnie egoistyczny i lekkomyślny jesteś. Chociaż widzę, – dodał, przenosząc nagle wzrok na niziołek. – że twoja towarzyszka może mieć inne zdanie w tej sprawie.
Zaskoczona Ludbell uniosła głowę, zdając sobie sprawę jak bardzo bolą ją zaciśnięte do granic możliwości palce. Czując bijącą od Malthaela aurę irytacji, zerknęła na niego, szukając wsparcia. Ten jednak utkwił wzrok w jednym z wysokich okien komnaty. Wzięła głęboki oddech. Skoro i tak niedługo pewnie umrzemy… sam zapytałeś.
– Myślę, że… że jesteście do siebie podobni o wiele bardziej, niż wam się wydaje. – powiedziała prosto. Zaskoczony Malthael odwrócił się ku niej, ta jednak uparcie wpatrywała się w Teclisa. – Twój bratanek, mistrzu, uratował obcych sobie ludzi, chociaż nie musiał. Nigdy nie zawahał się pomóc któremukolwiek ze swoich towarzyszy, nawet gdy nikt go o to nie prosił. Chciał poświęcić siebie za moje życie, które, według waszych standardów, jest kruche i nic nie warte. „Egoistyczny" to ostatnie słowo jakiego użyłabym w jego przypadku. – ukryła trzęsące się ręce pod płaszczem i zanim ktokolwiek zdążył jej przerwać, kontynuowała. – Wierzę, mistrzu, że przybyłeś tu również z powodów jak najdalszych od egoistycznych. Możesz mówić, że Malthael cię rozczarował. Ale jesteś tu. Przybyłeś na jego prośbę. A on… gdyby nie ufał, że go zrozumiesz i mu pomożesz, nie przyszedłby do ciebie. – biorąc głęboki oddech, spojrzała w akwamarynowe oczy zszokowanego elfa. – Będziecie mieli stulecia, żeby się na siebie denerwować. Czy to jest tego warte w tym momencie?
Jak zmiecie mnie zaklęciem to będę miała za swoje, pomyślała mgliście, kiedy nogi ugięły się pod nią lekko.
– Zaiste oddanych i fascynujących masz towarzyszy, Malthaelu. – powiedział powoli Teclis.
– Chcesz iść? – zapytał cicho elf, patrząc z zaniepokojeniem na niziołek. Ta jedynie kiwnęła głową, skłoniła się lekko ku Teclisowi mamrocząc przeprosiny i wyszła prędko na chłodny korytarz.
Oparłszy się o ścianę plecami, powoli zsunęła się w dół na lodowatą posadzkę. Ukryła twarz w trzęsących się dłoniach próbując się opanować. Dlaczego zawsze muszę powiedzieć za dużo?
– Ludbell? – usłyszała nad sobą dojrzały męski głos. – Co ty tu robisz?
Podniósłszy głowę, zobaczyła zaskoczoną twarz Aponimusa Gebauera, który wyciągnął do niej dłoń. Upewniwszy się, że jej nogi wróciły do normalnego stanu, pozwoliła pomóc sobie wstać.
– Czekam na Malthaela. – westchnęła.
– Na Malthaela… - zastanowił się chwilę, po czym spojrzał na niziołek pełnymi powagi i podekscytowania szarymi oczami. – Karczma pod Kwiczącą Lochą. Mogłabyś przekazać mu, że byłby nam bardzo pomocny?
– Tak? – niepewność Ludbell zmieniła twierdzenie w pytanie, na co mistrz Aponimus uniósł brew. – To znaczy tak, oczywiście, że tak. – poprawiła się.
– Jesteś przeraźliwie blada. Można by rzec… śmiertelnie. – zaśmiał się cicho. – Wszystko dobrze?
– Tak, po prostu jak zwykle muszę włożyć kij w mrowisko bez powodu. – powiedziała smutno.
– Nic nie dzieje się bez powodu. – odparł Aponimus. – Nieco się spieszę, ale mam nadzieję, że jeszcze się zobaczymy.
– Jeśli nie tutaj, to na dole też jest całkiem przyjemnie. – uśmiechnęli się do siebie, po czym mistrz odszedł w kierunku wyjścia znikając z zasięgu wzroku Ludbell zdecydowanie szybciej niż powinien.
Po dłuższej chwili drzwi komnaty Teclisa otworzyły się. Wyszedł jedynie Malthael, zamykając za sobą ciężkie skrzydło. Stanąwszy twarzą do korytarza westchnął głęboko i zwrócił się ku stojącej przy ścianie zaniepokojonej Ludbell.
– Przepraszam, nie powinnam się wtrącać, nie powinnam nic mówić. – zaczęła szybko podchodząc do niego. – Ja wiem, że…
Przerwał jej Malthael, który złapał ją i objął z całych sił.
– Dziękuję. – szepnął. – Każdy uparty elf powinien mieć obok siebie niziołka, który wskaże mu właściwy kierunek.
– Nie jesteś na mnie zły? – zapytała zdziwiona, na co on parsknął śmiechem.
– Wyobraź sobie, że nie. Lepiej już wyglądasz, byłaś tak blada, że bałem się, że się przewrócisz.
– Spotkałam mistrza Aponimusa. – przypomniała sobie po jego słowach. – Właściwie to on spotkał mnie, ale nie w tym rzecz. Chyba potrzebuje twojej pomocy, wydawał się bardzo poważny jak na niego.
– Oho. – mruknął elf. – Nie mogli sobie wybrać lepszego momentu na to, żeby im się odwdzięczyć. No nic. Powiedział ci gdzie będzie?
– Karczma pod Kwiczącą Lochą. – przewróciła oczami. – Już naprawdę lepszych nazw nie było. Czy ja… - zawahała się. – Nie powinnam przeprosić twojego wuja?
– Nie masz za co. To znaczy… nie jest przyzwyczajony do tak bezpośredniego przekazywania pewnych treści, ale w ogólnej konkluzji zgodził się z twoimi słowami.
– Powiedział ci, że jest tu dla ciebie? – zapytała zaskoczona.
– Nie. – uśmiechnął się. – Powiedział, że będzie miał stulecia, żeby wbić mi trochę rozumu do głowy.
W zwykle emanującym opanowaniem Kolegium Światła, można było wyczuć napięcie, a idący szybkim krokiem magowie mamrotali do siebie, nie zważając na mijane przez siebie osoby. Grimwold pędził korytarzem ku oddalającemu się w stronę wyjścia z Piramidy Verspasianowi, łapiąc się za bok.
– Już jestem, Mistrzu. – wydyszał. – Wybacz, po twoim przemówieniu wszyscy szykują się do walki, nie otrzymałem wiadomości na czas.
– Chcę byś mi towarzyszył. – powiedział spokojnie Kant nie zwalniając kroku. – Imperator wezwał Najwyższych Patriarchów, by omówić plan działania.
– Mistrzu, dziękuję za tę możliwość, ale… - zaskoczony Grimwold zmarszczył brwi. – Proszę mi wybaczyć, jeśli pytanie to jest nie na miejscu, ale czy prawdą jest, że wspomoże nas Najwyższy Mistrz Teclis?
– Z tego, co jest mi wiadomo, tak. I jest to jeden z powodów, dla których po ciebie posłałem. – przystanąwszy, Verspasian spojrzał na Grimwolda zbielałymi oczami. – Jesteś oddany sprawie Kolegium, swojemu powołaniu oraz mnie samemu. Czy tak?
– Oczywiście, Mistrzu. – odparł bez wahania Tolzen.
– Na jaw wyszły nowe informacje, które mogą cię zadziwić. – powiedział, ruszając znów, by po chwili brukowane marmurem ulice Kolegium zmieniły się w kocie łby altdorfskich slumsów. – Twoja opinia będzie w tej sprawie ważna, Grimwoldzie. Nie zawiedź mnie.
Szli w ciszy między budynkami, które ludzie próbowali zabezpieczyć. Głupcy, pomyślał mag, jeśli wedrą się tak głęboko, nic wam już nie pomoże.
Przechodząc przez plac w pobliży Karczmy Pod Czerwonym Księżycem, Grimwold spojrzał tęsknie ku budynkowi. W obliczu możliwej śmierci w najbliższym czasie, żałował, że nie zdobył się na odwagę zobaczenia się z Franzem. Nagle poczuł się niewysłowienie samotny.
Chcąc oderwać się od nachodzących go myśli, rozejrzał się po placu. O ścianę jednej z kamienic podpierał się kaszlący krwią krasnolud. Grimwold z ciekawością przyjrzał mu się bliżej. Krasnolud bez brody? Dopiero po chwili zauważył, że dolna część twarzy nieznajomego została niedawno poparzona: czerwone, żywe ślady ognia szpeciły jego już i tak nieatrakcyjne oblicze.
Krasnolud przetarł usta wierzchem dłoni i przeklął siarczyście. Usłyszawszy jego głos, Grimwold przystanął na chwilę, czym zwrócił uwagę Najwyższego Patriarchy, który uniósł brew w niemym pytaniu.
– Wybacz mi, Mistrzu. Czy możemy spotkać się w pałacu Imperatora? – zapytał uniżenie mag, schylając z szacunkiem głowę.
– Jeśli nie przyjdziesz do momentu aż sam tam dotrę, nie zostaniesz wpuszczony. – odparł Verspasian wypranym z emocji głosem. – Pospiesz się. – rzucił i ruszył przed siebie.
Niepewny Tolzen powoli podszedł ku rannemu krasnoludowi znowu zanoszącego się kaszlem. Mrużący oczy mag pochylił się, by dokładniej przyjrzeć się jego twarzy, na co ten rzucił mu wściekłe spojrzenie, które od razu zmieniło się w zaskoczenie.
– Golgni?
– No a kurwa kto. – odparł krasnolud wycierając krew o resztki znajdującej się pod kolczugą tuniki. – A niech cię, Grimwold, dobrze cię widzieć w te ostatnie chwile.
Skupiając się na ranach Golgniego, Tolzen bez wahania zaczął śpiewać. I chociaż początkowo krasnolud wzdychał z niecierpliwością i dezaprobatą, po chwili na jego uleczonej twarzy pojawiła się ogromna ulga.
– Muszę iść. – rzucił Grimwold, odwracając się w kierunku głównej drogi prowadzącej do imperialnego pałacu. Z zadowoleniem zobaczył, że Golgni od razu ruszył za nim. – Co się stało? Jesteś tu sam?
– W karak Azgaraz zebrał się oddział ochotników do pomocy w Altdorfie. W połowie drogi zaatakowały nas jakieś gówna, podobne do tego, co wyszło z Ranalda. – splunął ze wstrętem. – Połowa myślała, że da radę to rozpierdolić toporem, a reszta szła naprzód, oby tylko dotrzeć do stolicy.
– Domyślam się, że byłeś w tej pierwszej grupie? – westchnął Grimwold.
– Kurwa, wiadomo. Tylko widzisz, skończyło się tak. – z bólem dotknął swojej gładkiej twarzy. – Ktoś mnie stamtąd wyciągnął, ale ich spowalniałem. Powiedziałem, żeby was ostrzegli, z tym, że chyba już wiecie, co się szykuje. Podobno we wschodnich karakach urządzili rzeź. – złapał za trzonek topora, zaciskając na nim palce do białości. – Nikt się nie spodziewał, że tak nas podejdą, skurwysyny.
– Chyba nikt się nie spodziewał. – powiedział cicho Tolzen. – Nawet po tym, co się stało w Morlenfurt. Nikt nie potraktował tego poważnie: po prostu kolejny zryw zielonoskórych na podgórską wioskę.
– Ta. – mruknął Golgni.
Żaden z nich nie chciał zaczynać drażliwych tematów. Szli więc w ciszy, a Grimwoldowi przypomniała się ich wspólna wędrówka podczas powrotu z Nordlandu. Czy wciąż ma do mnie żal?
Doszedłszy do wysokich, prowadzących do pałacu schodów, Tolzen zauważył olśniewająco białą szatę swojego Mistrza będącego w połowie drogi.
– Zobaczymy się później. – rzucił i ruszył biegiem, przeskakując co dwa stopnie i modląc się do Sigmara, by nie skręcić kostki.
– Jesteś. – powiedział krótko Verspasian stając przed strażnikami, którzy bez słowa rozstąpili się przed Najwyższym Patriarchą.
Wchodząc do przestronnej sieni, uwagę Grimwolda przykuły dwa elfy stojące niedaleko olbrzymiej kolumny podtrzymującej strop. Jeden z nich, o czarnych włosach, utkwił wzrok w magu. Widząc to, brązowowłosy elf uśmiechnął się i puścił oko do Tolzena, który próbował sobie bezskutecznie przypomnieć, czy przypadkiem kiedyś ich nie poznał. Czego oni ode mnie chcą?
Nie zatrzymując się, podążył za Verspasianem do sali audiencyjnej. Strażnicy otworzyli przed nimi przytłaczające swoją wielkością dębowe drzwi, ukazując długie, kunsztownie zdobione pomieszczenie. Po obydwóch jego stronach czekali wszyscy najwyżsi patriarchowie altdorfskich kolegiów magii, a nieco w oddaleniu od nich zobaczył kilkoro elfów ubranych w specyficzne szaty pełniące funkcje zbroi. Każdy z nich miał na głowie wysoki, zwężający się ku górze hełm oraz, znany Grimwoldowi, nieprzeciętnie długi miecz. Wojownicy Hoetha…
Razem z nimi stała przykuwająca uwagę kobieta o długich, srebrzystych włosach, której błękitne oczy przesuwały się bez zainteresowania między zgromadzonymi ludźmi, a zniecierpliwienie wykrzywiało jej niebiańsko piękne rysy.
Szepty przerwało wejście wysokiego, postawnego mężczyzna o poważnej twarzy. Jego bogato zdobiona, wykuta przez najlepszych kowali Imperium, zbroja przetkana była peleryną w kolorze królewskiej purpury.
Bystre, brązowe oczy mężczyzny przesunęły się po zebranych, z których niektórzy, poza elfami, zaczęli się kłaniać.
– Nie mamy na to czasu. – powiedział Imperator Karl Franz, a jego donośny głos zawisł w powietrzu. – Czeka nas walka, a wróg jest bliżej niż kiedykolwiek.
