Czerwiec 1999
Araukaria zaklęła, gdy jedno ze skrzacich dzieci rozlało cały dzbanek soku dyniowego na podłogę. Oczywiście zaraz rozejrzała się, by zobaczyć czy Stokrotka, zawiadująca jej zmianą, była w pobliżu, czy słyszała te niegodne słowa. Na szczęście nie, ale Araukaria i tak czuła wewnętrzny przymus by uderzyć się z całej siły w pierś – jak te okropne słowa mogły przecież jej przyjść na myśl?
Jakaś okropna część niej – ta okropniejsza niż paskudna reszta – dobrze wiedziała, czym było to spowodowane – opiekowanie się dziećmi z pewnością nie było jej specjalnością, okazało się jednak ostatnią z możliwości.
Zaczęła wycierać sok szarą ścierką, kątem oka obserwując krnąbrne skrzaciątko. Obawiała się, że to pokolenie przysporzy państwu nauczycielstwu wiele kłopotów.
Po pierwsze, tak mało skrzacich dzieci nie było jeszcze w Hogwarcie. Szkoła utrzymywała największą populację skrzatów domowych i naturalnie dzieci nigdy nie brakowało, lecz ostatnie wojny zmieniły wszystko. Wiele dorosłych skrzatów zginęło w walce – to uszczupliło ich szeregi, a ci, którzy zostali, nie garnęli się do zakładania rodzin. Ciąża u skrzatów trwała krótko – trzy miesiące – Araukaria to wiedziała, bo wcześniej pomagała w opiece nad ciężarnymi. Tam też słyszała, że panie mistrzynie muszą trwać w tym stanie aż dziewięć miesięcy!
Przez rok skrzatami zajmowały się specjalne skrzatki opiekujące – pod których pieczą teraz Araukaria się kształciła. Już tutaj dzieciom wpajano bezwzględne posłuszeństwo wobec państwa mistrzów. Kolejny rok upływał na uczeniu się wszelkich rzeczy, jakie od skrzatów były wymagane – rygor i dyscyplina, jakie panowały w skrzacich klasach gotowania, prasowania czy ścielenia łóżek wciąż był mocno zakorzeniony w pamięci Araukarii. Trzeci rok upływał na towarzyszeniu dorosłym skrzatom w ich zadaniach i odkrywaniu swoich powołań. I właśnie ten ostatni rok do dorosłości umykał Araukarii.
Była już wszędzie – próbowała swoich sił w kuchni, w skrzydle szpitalnym, w dormitoriach, w sowiarni, w lochach, w pralni i na korytarzach. Pomagała przy ciężarnych skrzatkach i niedołężnych skrzatach. Wszystkie prace, jakie mogła wykonywać w Hogwarcie, w jej przypadku zawsze kończyły się większą bądź mniejszą katastrofą. Już w połowie roku, gdy pozwolono jej sprzątać bibliotekę, była pewna, że znalazła swoje miejsce. Nauczyła się czytać – książki fascynowały ją – i nocami wymykała się do królestwa pani mistrzyni Prince, by po kryjomu oglądać kolejne woluminy. Niestety, podczas jednej z takich wypraw zaprószyła ogień – chociaż pani bibliotekarka się nie dowiedziała, Araukaria została surowo ukarana i musiała zapomnieć o opuszczaniu gospodarczych, skrzacich pomieszczeń. Teraz przydzielono ją do opieki nad skrzacimi dziećmi, ale nadzorująca ją Stokrotka nie dawała jej złudzeń – Araukaria była beznadziejna w opiece i gdy jej okres nauki się skończy, na pewno nie zostanie przy dzieciach.
Araukaria bała się. Urodziła się pół roku przed pierwszą bitwą z udziałem skrzatów, w której zginęli jej rodzice. Oczywiście więzi rodzinne wśród skrzatów miały bardzo małe znaczenie, ale Araukaria wierzyła, że gdyby jej rodzice żyli, poradziliby jej co robić. Nie miała się do kogo zwrócić – skrzaty w jej wieku nie przepadały za nią – uważały ją za dziwaczkę, która nie może sobie znaleźć miejsca. Miały zapewne rację – bo cóż miała ze sobą począć, jeśli nie pozwolą jej pracować w Hogwarcie? Podobno poza zamkiem były rodziny zatrudniające skrzaty domowe, ale kto by ją przyjął, skoro była beznadziejna we wszystkich pracach domowych?
Sama nie wiedziała, kiedy jej oczy zapełniły się łzami. Dopiero gdy jedno z dzieci rozmazało jej łzy na policzku, Araukaria rozpaczliwie usiłowała ukryć płacz – skrzatom nie wolno było okazywać emocji.
- Ej ty tam! Nie maż się! – wrzasnęła na nią Stokrotka.
Zgodnie z tym co ich uczono, karą za takie bezsensowne mazanie się było ugryzienie się z całej siły w mały palec. Araukaria wsunęła go do ust i zacisnęła zęby. Łzy popłynęły jeszcze gęściej, gdy poczuła niedobry smak krwi.
- Bezużyteczna! Wynoś się! – Stokrotka zdzieliła ją ciężkim kandelabrem, który polerowała. Araukaria zgięła się z bólu, ale jakoś udało jej się wybiec z dziecięcej komnaty, która bardziej przypominała szczurzą norę.
Słone łzy zaburzały jej pole widzenia, lecz Araukaria biegła dalej – wiedziała, że jeśli będzie biec, nikt jej nie zatrzyma – skrzaty były podejrzliwe dopiero, gdy nie wyglądała na zajętą. Niestety, nie widziała dokąd biegnie i wpadła na kogoś.
Była pewna, że musi być to jakiś ważny skrzat, bo nie wydał z siebie najlżejszego jęku – tylko najlepsze z nich tak znosiły ból. Dlatego też zaraz założyła, że oto dzień jej wyrzucenia z Hogwartu właśnie nadszedł. Skuliła się, ale nie próbowała ukryć twarzy w dłoniach – za okłamywanie innych były kary związane z przypalaniem.
- Gdzie jesteś? Odezwij się, bo się zgubiłem i nie wiem gdzie jestem! – Araukaria usłyszała skrzekliwy, pełen rezygnacji, skrzaci głos.
Z obawą uniosła głowę. Na podłodze siedział bardzo stary, bardzo pomarszczony skrzat. Araukaria rozpoznała go – to był Stworek, skrzat pana mistrza Pottera, były skrzat domu Blacków, jeden z niewielu, którzy urodzili się poza Hogwartem. Stworek był bardzo, bardzo stary i ślepy. Większość czasu spędzał w komnatach dla niedołężnych skrzatów – teraz jednak najwyraźniej się zagubił.
- No? Jesteś niemową!? – warknął, ale Araukaria nie mogła oprzeć się wrażeniu, że słyszy strach w jego głosie – kto wie, jak długo się tu błąkał?
- Tu jestem. – wstała i chwyciła go pod łokieć. Ważył więcej niż jej się wydawało, ale udało się jej go postawić.
- Zaprowadź mnie do … do… - wymamrotał, mocno zaciskając palce na jej chudym nadgarstku.
- Do domu. – powiedziała. Prychnął, ale pozwolił się poprowadzić.
Araukaria była w szoku jak daleko zaszedł – do komnat staruszków było daleko – musieli przejść przez całe kuchenne zaplecze. Udało jej się otrzeć łzy – prowadząc go, sprawiała wrażenie skrzatki opiekującej się starym bohaterem ich rasy, przyjacielem legendarnego Zgredka Śmiałego – nikt ich nie zatrzymywał, choć niektórzy kiwali głowami. Araukaria pomyślała, że to dość zabawne, bo Stworek i tak tego nie widział.
Po paru minutach znaleźli się w kuchni głównej – najważniejszym miejscu dla skrzatów w Hogwarcie. Dzisiaj było tu mniej tłoczno, bo gotowano jedynie dla państwa profesorów. Tylko jeden z pięciu wielkich stołów był zastawiany wykwintnymi potrawami. Araukaria chciała przemknąć przez to pomieszczenie nie wzbudzając niczyjego zainteresowania, ale zamarła, widząc zupełnie niepasującą tu postać.
Tylko naprawdę najlepsze skrzaty dostępowały zaszczytu usługiwania państwu profesorom, a natura pracy reszty sprawiała, że skrzaty mogły spędzić w Hogwarcie całe życie, nie widząc ani jednego pana człowieka. Oczywiście w drugim roku życia pokazywano im plansze i uczono jak odpowiadać na wezwania i pytania państwa ludzi, ale okazji do zobaczenia prawdziwego, żywego pana maga czy pani czarownicy było niewiele.
Araukaria jednak poznała od razu, że pani czarownica, która na środku kuchni rozmawiała z skrzatem Jałowcem, była wyjątkowa.
Skrzaty, które walczyły na wojnie i które czasem o tym wspominały, nie kłamały – pani czarownica mistrzyni milady profesor McGonagall naprawdę była piękna i młoda – zupełnie inna niż na planszy, jaką pokazano Araukarii rok temu.
Araukaria nie mogła oderwać od niej wzroku. Nie umiała opisać pani wicedyrektor mistrzyni McGonagall – powiedzieć, że była wysoka, czarnowłosa i zielonooka to było jak obrażać jej cudną urodę. I ta moc! Nawet Stworek musiał ją wyczuć, bo nie poganiał jej, jedynie pociągał złamanym nosem.
Skrzat Jałowiec z smutkiem kręcił głową – był to szef wszystkich skrzatów Hogwartu – wszyscy przed nim drżeli, bo być przez niego skarconym to dożywotnia hańba, zaś jeśli postanowił kogoś ukarać, ten ktoś nie miał czelności pokazać się więcej w Hogwarcie. Araukaria też znała go tylko z plansz - pojawiał się rzadko nawet tutaj, w głównej kuchni.
Obok pani milady McGonagall stała Frezja – jej osobista skrzatka. Araukaria rozmawiała z nią tylko raz – gdy okazało się, że kopia spalonej przez nią książki znajduje się w zbiorze milady – Frezja uratowała wtedy Araukarię przed gniewem pani mistrzyni bibliotekarki i wygnaniem, przynosząc kopię. Teraz Araukarii przyszło na myśl, że być może pani milady McGonagall to odkryła i…
Stworek ścisnął mocniej jej rękę i wymamrotał:
- Krew z krwi moich państwa…
Araukaria szybko odrzuciła niedorzeczne myśli. Frezja nigdy nie rozmawiała z nikim na temat swojej służby, ale można było wyczuć, że jest inna niż reszta skrzatów – jakby milsza. Frezja była najmniej surowa ze wszystkich skrzatów wyższej rangi – skrzatów usługujących państwu profesorom.
- Rozumiem, że brakuje wam rąk do pracy, rozwiążę te sprawę inaczej. A jak znajdę trochę czasu to przygotuję wam program edukacji – powinniście spędzić trochę czasu w rezydencji, żeby nauczyć się czytać. – Araukaria z lubością przysłuchiwała się głosowi pani mistrzyni profesor transmutacji.
- Krew starożytnego rodu Blacków w jej żyłach… - powiedział Stworek, zupełnie głośno. Araukaria zamarła, widząc jak pani mistrzyni milady odwraca głowę w ich stronę. W całej kuchni zapadła cisza. Frezja zmarszczyła brwi, a Jałowiec odchrząknął.
- Milady, proszę o wybaczenie, to skrzat pana Pottera, mieszka tu na starość… - powiedział szybko Jałowiec.
Araukaria zadygotała, bo pani milady profesor McGonagall zrobiła kilka kroków w ich stronę. Stworek zaciągnął się zniewalającym zapachem konwalii, który teraz i Araukaria wyczuwała.
- Byłeś skrzatem Syriusza? – spytała, zwracając się bezpośrednio do Stworka.
- Ja… zdrajca krwi… bohater… panicz Black… - wybełkotał stary skrzat.
- On walczył w obu bitwach, milady, dlatego mówi bez ładu i składu. Urodził się jako skrzat przyboczny milady Black. – wyjaśniał zupełnie blady Jałowiec.
- Ach, Walburgi. – twarz pani milady McGonagall rozświetlił lekki uśmiech. Araukaria pomyślała, że dla tej jednej chwili warto nawet wylecieć z Hogwartu. Już myślała, że pani profesor wicedyrektor odejdzie, gdy Frezja lekko pociągnęła ją za rękaw fioletowej szaty. Jałowiec aż otworzył szeroko oczy na takie niedopuszczalne spoufalanie, ale pani milady chyba to nie przeszkadzało:
- Tak, Frezjo? – spytała.
- Właśnie przypomniałam sobie. Jest jeden skrzat tu, który potrafi czytać. To ta tutaj Araukaria. – Frezja lekko wskazała ręką Araukarię.
Gdy bardzo zielone oczy pani mistrzyni spoczęły na niej, Araukaria poczuła okropne łzy znów cisnące się do oczu. Och, była gotowa znieść reprymendę od Frezji, nawet od Jałowca, ale być ukaraną przez prawie najważniejszą osobę w całym zamku!?
- Doprawdy?
Araukaria zaniemówiła i spuściła głowę. Prawie wyczuwała dezaprobatę Jałowca. Frezja ciągnęła dalej, zupełnie swobodnym tonem:
- Wymykała się nocą do biblioteki, by czytać.
Właśnie w tym momencie Araukaria przypominała sobie karę, jaką sobie wtedy wymierzyła – jak położyła się na wciąż gorącym grillowym ruszcie. Z całych sił usiłowała opanować drżenie, ale miała wrażenie, że wraca do niej tamten ból… rozgrzany metal wżerający się w jej skórę…
- Wyśmienicie. Pozwolicie więc, że zabiorę ją ze sobą. – słowa pani milady dopiero po paru sekundach dotarły do Araukarii. Uniosła głowę – czyżby pani profesor wicedyrektor mogła wymyślić jeszcze jakąś gorszą karę, zanim wyrzuci ją z zamku?
- Chodź, Araukario. – kątem oka widziała błysk uśmiechu pani milady. Nie patrząc ani na Jałowca, ani na Frezję, ani na biednego Stworka, Araukaria ruszyła za panią nauczycielką. Musiała biec, by dotrzymać jej kroku. Zastanawiała się, dlaczego pani mistrzyni po prostu nie rozkaże jej od razu teleportować się na miejsce kary.
Nigdy nie wychodziła z kuchni drzwiami dla państwa ludzi, dlatego ostrożnie oglądała się na puste dziś zamkowe korytarze. Fioletowe szaty przed nią szeleściły dziwnie kojąco. Pani profesor zatrzymała się dopiero na trzecim piętrze. Araukaria skurczyła się, gdy pani milady zwróciła się do niej.
- No dobrze, nie ma potrzeby się bać. Znasz litery, umiesz je składać w słowa, Araukario?
Zdołała jedynie pokiwać głową. Nie umiała się nie bać. Nie kiedy rozmawiała z panią czarownicą – i to jaką!
- Znasz profesora Binnsa?
Znów pokiwała głową. Znała go z plansz. Pamiętała, że był duchem i nauczał historii magii. Nie spotkała go jednak, bo to nie był duch z rodzaju tych, które fruwały czasem w kuchni.
- Doskonale. Chciałabym, żebyś popracowała z nim trochę – jeśli się zgodzi. Profesor Binns z wiadomych powodów nie może pisać, nawet na maszynie. Będziesz to robić za niego. On będzie ci dyktował, a ty będziesz spisywać jego słowa.
Araukaria otworzyła szeroko oczy. Umiała czytać. Ale nigdy nie próbowała pisania!
- Pani milady profesor wicedyrektor McGonagall, Araukaria chyba nie umie pisać. Tylko czytać. – wymamrotała, sama nie wiedząc gdzie znalazła w sobie odwagę.
- Och, wybacz, nie powiedziałam ci, że nie chodzi o tradycyjne pisanie. Dostaniesz maszynę – będziesz musiała jedynie naduszać przyciski z odpowiednimi literkami i co jakiś czas zmieniać kartki. Jesteś mądrą skrzatką, na pewno sobie z tym poradzisz. – pani milady uśmiechnęła się.
Araukaria pomyślała, że to najpiękniejszy dzień jej życia – nikt jeszcze jej tak pięknie nie pochwalił, a teraz otrzymała pochwałę z ust samej pani profesor McGonagall!
- Na początku może być ci ciężko, tym bardziej, że profesor Binns pewnie będzie chciał pracować bez dłuższych przerw, ale w weekendy on udaje się na różne konferencje historyczne, więc będziesz mogła odpocząć.– wyjaśniała pani profesor transmutacji.
- Araukaria może pracować bez przerwy, pani milady profesor! – powiedziała szybko Araukaria.
- Zatem chodźmy.
Pani milady pchnęła drzwi do jak się okazało, gabinetu profesora Binnsa. Araukaria była zadowolona, że może się schować w cieniu szat milady i przycupnąć za fotelem, na którym pani usiadła. Profesor Binns chyba jej nie zauważał.
- Witaj, Cuthbercie.
- Mawiają, że historia nie powraca. A oto ona wchodzi w moje progi, triumfalnie, ale z pokorą.
- Pewnie ciekawi cię, co mnie sprowadza.
- Oczywiście. Przecież nie chodzi o szkołę, w której oboje uczymy. Nie, chodzi o historię, której ty jesteś wyjątkową częścią.
- Tak. Chodzi o historię – moją historię. Chciałabym, byś to ty ją przedstawił światu.
- Jak? Miałbym nauczać o twoim życiu?
- Nie, chciałabym, byś w oparciu o moje wspomnienia napisał książkę. Znalazłam skrzatkę, która na maszynie zapisze dyktowany przez ciebie tekst.
Araukaria miała wrażenie, że krew zalewa jej policzki, gdy milady pani profesor wspomniała o niej. Pan profesor Binns chyba nie zwrócił na to uwagi.
- Nie przeczę, napisanie książki na podstawie wspomnień najważniejszej wiedźmy swojego pokolenia byłoby ukoronowaniem mojej naukowej kariery. Ale wciąż pozostaje pytanie, czy jesteś gotowa tak po prostu ujawnić wszystkie swoje sekrety.
- Sekret pierwszy: to ja zabiłam profesora Cuthberta Binnsa.
Skrzatka aż pisnęła. Na szczęście nikt na nią nawet nie spojrzał. Profesor Binns nie odrywał wzroku od poważnej twarzy pani profesor madame McGonagall. Wreszcie powiedział:
- W historii zawsze jest tak samo. Przyczyna – skutek. Jednak w tej jednej kwestii nigdy nie wierzyłem, że przyczyną, której skutkiem było coś tak ważnego jak mój zgon, jest coś tak prostego jak atak serca. Powinienem był sobie przypomnieć, że to ty byłaś przyczyną, Minerwo McGonagall. Ty i … tak, manuskrypt Smoczego Wojownika.
- Przepraszam.
- Nie masz za co. Takie życie jest dla mnie prostsze. A teraz, gdy mam dodatkowy cel… jak chcesz mi przekazać wspomnienia?
- Pomyślałam o zaklęciu utrzymującym obraz na powierzchni myślodsiewni.
- To dobry pomysł, o ile znajdziesz myślodsiewnię, są niezwykle rzadkie…
- Pożyczę od Albusa.
- Czy on się zgodził?
- Wie, że to konieczne.
- W takim razie pozwól że powiem, jak zaszczycony się czuję, będąc pierwszym, który pozna całą historię.
- Cieszę się, że się zgodziłeś. Accio myślodsiewnia! Accio maszyna!
Po kilku wymachach różdżką, do gabinetu profesora Binnsa wleciała kamienna misa i dziwna maszyna. Pani milady profesor McGonagall cierpliwie wyjaśniła Araukarii działanie maszyny i znalazła miejsce dla skrzatki – nawet wyczarowała odpowiednich rozmiarów stołek i krzesełko. Ustaliła też kilka rzeczy z profesorem Binnsem, który wydawał się być bardzo podekscytowany tym, co mieli robić.
Na koniec profesor milady McGonagall znów użyła swojej różdżki, wyczarowując dziwny, srebrzysty strumień ze swojej głowy i kierując go w stronę misy.
Araukaria z fascynacją patrzyła, jak na powierzchni misy materializuje się postać pięknej kobiety o czarnych włosach, ostrych rysach i szarych oczach. Ani skrzatka, ani duch nie zauważyli jak profesor McGonagall opuszcza gabinet nauczyciela historii magii.
Xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx
Lipiec 1999
Tatiana Romanowa nieufnie przyglądała się szkarłatnemu feniksowi, który z upodobaniem posilał się rybą, na przepięknie zdobionej żerdzi w gabinecie dyrektora Hogwartu. Rosyjska czarownica niecierpliwie krążyła po przestrzeni zagraconego pomieszczenia, pod nosem mrucząc rosyjskie przekleństwa – nie była byle kim, jak długo miała jeszcze czekać?
Portrety byłych dyrektorów nie próbowały z nią rozmawiać. Może wspominały jej ostatnią wizytę w tym gabinecie, dekady temu, kiedy Tatiana informowała Albusa o zaginięciu swojej kuzynki, Eleny. Od tego czasu tak wiele się zmieniło… a jednocześnie tak wiele rzeczy pozostało takich samych. Tatiana wciąż roztaczała tą aurę dumy i dzikości jednocześnie. Wciąż była majestatyczną przywódczynią okręgu petersburskiego. Dumbledore znów był dyrektorem. Aż można było się zastanawiać, po jakich wojnach przyjdzie im spotkać się tu następnym razem?
Mina Rosjanki natychmiast złagodniała, gdy płomienie w kominku zapłonęły na zielono, a wyszła z nich kilkunastoletnia dziewczynka. Złotowłose dziecko uśmiechnęło się nieśmiało – chyba bardziej zaciekawione niż przerażone.
Zaraz za Alexandrą Zenaidov z kominka wyszła Allegra Maura. Tatiana, której ciemne włosy powoli ustępowały pola szarym pasmom, musiała przyznać, że ponad pięćdziesięcioletnia ukochana jej drugiego syna prezentowała się cudownie – była w niej jakaś dziecięca naiwność, niewykorzeniona nawet przez czarnomagiczne rytuały Eleny. Prawdę powiedziawszy, Allegra Maura promieniowała mocą, która sprawiała, że wydawała się dużo młodsza.
Świat był naprawdę pokręcony, skoro Allegra Maura nie wyglądała na wiele starszą od swojego ojca, który zamaszystym krokiem wymaszerował z zielonych płomieni i uśmiechnął się do Tatiany. Mimo wszystko, Albus Dumbledore wciąż miał w sobie to coś, co sprawiało, że Tatianie miękły kolana. Przywódczyni petersburskich wiedźm musiała aż skarcić się w myślach – teraz już była dojrzalsza i rozsądniejsza – rozumiała, że serce przystojnego dyrektora od dawna należy do innej kobiety, z którą naprawdę nikt nie mógł się równać.
Jako istota, której okazywanie szacunku i uznania przychodziło trudno, Tatiana cieszyła się, że płomienie zgasły, a Minerwa McGonagall nie przybyła za swoim ukochanym, córką i podopieczną.
- Proszę, usiądźmy. – Dumbledore, jak zręczny gospodarz, szybko zminimalizował napięcie w atmosferze – musiał wyczuć, że żadna z trzech kobiet nawet nie wie, jak nawiązać rozmowę.
Zastanawiający dla Tatiany był fakt, że Alexandra usiadła na sofie dokładnie pomiędzy Allegrą Maurą a Albusem. To wyglądało jak troje na jedną, co oczywiście nie wpływało pozytywnie na temperament Tatiany.
- Cóż, może przejdźmy do rzeczy. Alexandra potrzebuje prawnego opiekuna. – Tatiana skrzyżowała ręce na piersi.
- Chcesz nim być? – spytała ze spokojem dziewczynka, szokując całą trójkę dorosłych.
- Tu nie chodzi tylko o chęci, Alexandro. – zauważyła cicho Allegra Maura. Tatiana musiała się z nią zgodzić:
- Racja. Oczywiście mogłabym wziąć cię pod swoje skrzydła i wyszkolić w Rosji na swą sukcesorkę, ale nie potrafiłabym zagwarantować ci bezpieczeństwa. Mam wielu wrogów… pewnie jeszcze więcej niż kiedykolwiek, po ujawnieniu wszystkich tajemnic wojny z Grindelwaldem. – Tatiana patrzyła w oczy tak samo ciemne jak jej własne, nie ukrywając tego, że wciąż nie umiała pogodzić się z własnymi emocjami dotyczącymi tego wszystkiego – dopiero kilka tygodni temu uświadomiła sobie, że miała romans i dwójkę dzieci ze zbrodniarzem i zdrajcą.
- W swoim liście, Vladimir prosił Assuarina, by zaopiekował się Alexandrą. Jako że… Assuarin… nie żyje… ja mogłabym się podjąć opieki nad jego bratanicą. – zaoferowała Allegra Maura, cicho i ostrożnie. Zupełnie naturalnie, Alexandra pochwyciła dłoń kobiety, w jej ciemnych oczach zabłyszczały łzy wdzięczności.
- Bardzo chciałabym skończyć Hogwart. Nie chcę narzucać się rodzinie matki… mieli ze mną już dość kłopotów… Ale wiem też… jesteś moją babką…- dziewczynka odwróciła się do Tatiany z wyraźną rozterką.
- Tatiana będzie mogła cię odwiedzać, a jak sytuacja się trochę uspokoi, to może zaprosi nas na jakieś wakacje do Petersburga. – Allegra Maura spojrzała na Tatianę znacząco. Jej szmaragdowe oczy zdawały się prześwietlać Tatianę na wskroś.
- Oczywiście. Nie chciałabym utracić z tobą kontaktu, drogie dziecko. Jesteś … cóż, właściwie to jesteście obie… moją jedyną rodziną. – Tatiana czuła się dziwnie, ale te słowa jakoś przeszły jej przez gardło. Widziała w delikatnym uśmiechu Allegry Maury, że zachowała się właściwie.
- Ja i Minerwa we wszystkim pomożemy. – dorzucił Albus, uśmiechając się promiennie. Tatiana otworzyła szeroko oczy ze zdumienia, gdy uradowana Alexandra praktycznie rzuciła mu się na szyję, obejmując mocno młodo wyglądającego czarodzieja.
Gdy to już zostało ustalone, wszyscy się rozluźnili. Skrzat domowy przyniósł herbatę i ciastka. Alexandra opowiadała Tatianie i Allegrze Maurze o swoim wczesnym dzieciństwie i pierwszym roku nauki w Hogwarcie. Tatiana dała się przekonać do opowiedzenia kilku historii o Rosji. Petersburskiej czarownicy nie umknęło to, jak swobodnie jej wnuczka czuła się w towarzystwie Dumbledore'a i jego córki, chociaż znała ich od niecałego roku. Było coś pocieszającego w tym, że dyrekcja Hogwartu zadba o wnuczkę Tatiany. To wyglądało na najlepsze rozwiązanie – Alexandra miała otrzymać tu najlepszą edukację. Co do jej narodowości – dziewczynka mogłaby określać się jako Brytyjka, Rosjanka, a nawet Amerykanka… wybór będzie należał do niej. Kto wie, może któregoś dnia przybędzie do Rosji, by osiąść tam na stałe i przejąć schedę po Tatianie…
- Niesamowite, jak splecione są losy naszych rodzin. – zauważyła cicho Allegra Maura, wyrywając Tatianę z rozmyślań. Alexandra przytuliła się do niej, a Albus posłał pokrzepiający uśmiech Tatianie – mógł domyślać się, że Rosjanka pomyślała o swoich synach, ale także o Ivanie oraz Elenie.
- Nie wiedziałam… - Tatiana urwała. Co mogła dodać? Raniona podczas bitwy przez wilki swojej własnej kuzynki wydzierała się w brytyjskim szpitalu, że nie miała pojęcia o romansie Eleny z Voldemortem, o tym, że Elena przeżyła… że jakoś porwała dziecko Minerwy…
- Nie mogłaś wiedzieć. Zbyt wiele rzeczy do siebie nie pasowało. Nadal nie pasuje. – Allegra Maura zasępiła się, a Alexandra i Albus wymienili zdumione spojrzenia.
- Co masz na myśli? – spytała Tatiana, marszcząc brwi.
- Elena zniknęła w 1945. Ja urodziłam się w 1943. Byłam gotowa uwierzyć, że Elena porwała mnie w Szwecji, a potem zostawiła u kogoś… naturalnie byłam zbyt mała, by to pamiętać. Lecz potem ty zeznałaś, że dokładnie kiedy rzekomo Minerwa wykrwawiała się w szwedzkiej głuszy, Elena przedzierała się przez środkową Europę, bo otrzymała rozkaz powrotu do Rosji, po misji w Sarajewie, gdzie przeżyła romans z Voldemortem. – Allegra Maura tłumaczyła cicho, ale gestykulowała żywo. Albus w zamyśleniu gładził swoją kasztanową brodę, Alexandra marszczyła czoło. Tatiana zaś dostrzegała rację w rozumowaniu kobiety o szmaragdowych oczach.
- Przecież nie ma wątpliwości co do tego, czyją jesteś córką… - zauważyła przytomnie rosyjska czarownica.
- Tak, dodatkowo jestem pewna, że Elena wierzyła w swoje słowa, gdy mówiła o tym podczas bitwy. – dodała Allegra Maura.
- Z drugiej strony, jak mogłaby być w dwóch miejscach jednocześnie? Jeśli dobrze rozumiem, to w momencie ucieczki Minerwy z Nurmengardu, Elena podróżowała przez Czechy… to zbyt duża odległość do Szwecji, by mogła się po prostu teleportować, bez przystanków… - głośno myślał Albus.
- Elena nigdy wcześniej nie była w Szwecji, nie mogła się tam teleportować. Żaden świstoklik nie wyniósłby jej w środek puszczy. – Tatiana wytężała umysł, ale Allegra Maura miała słuszność – to po prostu do siebie nie pasowało.
- Myślicie, że ktoś jeszcze mógł maczać w tym wszystkim palce? – spytała z powagą mała Alexandra. Tatiana poczuła potrzebę pocieszenia i uspokojenia dziewczynki:
- Jako że jedyna osoba, która mogłaby coś tu wyjaśnić nie żyje, to chyba musimy pogodzić się z tym, iż pewne rzeczy są zagadkami nie do rozwiązania, tajemnicami nie do odkrycia, dziwami magii nie do wytłumaczenia. – filozoficzny nastrój naglę ogarnął rosyjską czarownicę.
- Tak. Podobnym niewytłumaczalnym fenomenem jest blizna na moim kolanie – przedstawia plan londyńskiego metra, co jednak najbardziej zaskakujące, zdaje się aktualizować z otwarciem każdej nowej linii. – Albus mrugnął do Alexandry.
- Ale nigdy się tam nie uderzyłeś? Nie miałeś jakiegoś skaleczenia? – Alexandra przekrzywiła głowę. Tatiana zauważyła, że dziewczynka porzuciła tytułowanie Albusa – z drugiej strony, były wakacje, a Dumbledore zdawał się nie przejmować brakiem dystansu – jakby starał się otaczać Alexandrę wręcz ojcowską miłością, albo zwyczajnie to był jego sposób bycia.
- O nie, bliznę mam odkąd pamiętam. W końcu londyńskie metro jest najstarszym na świecie, starszym nawet ode mnie! – Albus roześmiał się, a Tatiana parsknęła, bo te słowa zabrzmiały komicznie w ustach mężczyzny wyglądającego na jakieś dwadzieścia lat.
Allegra Maura dopytywała się o coś jeszcze, tymczasem Tatiana nagle przypomniała sobie o czymś. To wspomnienie było bardzo odległe, ale od zawsze chciała zapytać o nie Dumbledore'a, a jakoś nigdy nie miała okazji.
- Albusie, jak miał na imię twój brat?
Błysk smutku przemknął przez akwamarynowe oczy dyrektora. Allegra Maura uniosła brew, a Alexandra odgarnęła z twarzy złotą grzywkę.
- Aberforth. Skąd to pytanie? – Albus wyglądał na zaniepokojonego, dlatego Tatiana machnęła ręką.
- Spotkałam kiedyś kobietę, która twierdziła, że jest żoną Briana Dumbledore'a. Ale to nie jest istotne, bo wydarzyło się w szpitalu… w Poczdamie… musiała być szalona i po prostu podłapała twoje nazwisko. Tak tylko mi się skojarzyło, gdy wspomnieliście o niewyjaśnionych zagadkach. – Tatiana wzruszyła ramionami.
- Brian to jedno z moich imion, ale w rodzinie nie było nikogo, kto używałby tego imienia jako pierwszego – przynajmniej nie w rodzinie Dumbledore. To moja matka uparła się, by mi je dodać… mogło należeć do jakiegoś z jej wujów. Tak z ciekawości, jak miała na imię ta kobieta? – Albus splótł palce, na jednym błyszczał dyrektorski sygnet.
- Cerelia, Celia… jakoś tak. Znała rosyjski, ale wspomniała też, że z domu jest Karkarov, a to brzmi dość wschodnio. – Tatiana zadrżała na wspomnienie żółtych oczu kobiety i desperacji w jej głosie.
- Mogła być szalona, bo raczej niemożliwe jest, by moja rodzina miała jakiekolwiek związki z Karkarovami. – zaznaczył Albus.
- Cóż, tak samo zaprzeczałabym, gdyby ktoś rok temu mnie zapytał, czy moja rodzina ma jakieś związki z Dumbledore'ami… albo McGonagallami… zaraz, jakie ty nazwisko właściwie przyjęłaś? – Tatiana spytała Allegrę Maurę.
- McGonagall - Dumbledore. Chciałam uhonorować oboje rodziców, a bez ślubu nie czułabym się dobrze, przyjmując nazwisko Zenaidov. – Allegra Maura westchnęła.
Tatiana skinęła głową – nie dziwiło jej to w najmniejszym stopniu – doskonale rozumiała, jak to jest, być przywiązanym do swojego panieńskiego nazwiska i dziedzictwa swojej rodziny.
xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx
Sierpień 1999
Harry nie potrafił pozbyć się dreszczu podniecenia na widok otwierającej się przed nim, żelaznej bramy rezydencji McGonagallów.
W ciągu ostatnich dwóch wakacyjnych miesięcy bywał tu co najmniej raz w tygodniu, a jednak przepych i dostojeństwo posiadłości zawsze go przytłaczało.
Sam był zdumiony jak niewiele się zdarzyło w ciągu tych dwóch miesięcy. Oczywiście, wojna z Eleną była zupełnie inna niż terror Voldemorta, ale spodziewał się, że skutki będą podobne – ceremonialne pogrzeby, dramatyczne przesłuchania, ciągłe nękanie ze strony dziennikarzy i to uczucie dominującego smutku – nieprzemijającej żałoby. Było jednak inaczej.
Pogrzeby się odbyły, ale choć nikt nie odmawiał poległym bohaterstwa, teraz to nie pompa i górnolotne hasła się liczyły. Ceremonie były ciche i prawie rodzinne – mimo ogromnej rzeszy ludzi, którzy w nich uczestniczyli, wszyscy zdawali się być zjednoczeni w dzielonym bólu, ale i determinacji, by znów odbudować wszystko.
Przesłuchań nie było. Wszystkim wystarczyła stała rubryka w Proroku Codziennym:
,,Raport z życia lady Minerwy Aurelii McGonagall, autorstwa profesora Cuthberta Binnsa."
Każdy czytał ten raport, ale nikt o nim nie dyskutował. Harry widział jak rano w ministerstwie wszyscy rzucają się na nowe wydania Proroka i natychmiast zatapiają się w lekturze tylko tej jednej kolumny, a na ich twarzach maluje się głębokie zamyślenie. Język Binnsa był taki jak wszyscy pamiętali z Hogwartu – całkowicie, do bólu obiektywny, nieoceniający. A jednak w tej historii było coś, co fascynowało na masową skalę, co nie nudziło, w przeciwieństwie do wykładów zmarłego profesora. Gdy ludzie kończyli czytać, widać było, jak głęboką refleksję wywołała w nich lektura. Nikt jednak nie komentował, nie próbował przedstawiać swoich poglądów. Harry sam nawet zastanawiał się, czy gazeta nie była zaczarowana - w końcu i on nie był w stanie wypowiadać się na ten temat.
Nie po tym, jak dowiedział się o dziecku… nie, dzieciach… Minerwy.
Żwir chrzęszczał pod jego stopami. Dźwięk przypominał mu śmiech Rity Skeeter – która, jak był pewien, nigdy już nie napisze niczego zjadliwego. Tak jakby prawda, zostawiała ludzi zupełnie świadomymi własnych wad, z przekonaniem, że należy się zmienić na lepsze. To właśnie się działo – wszyscy zmieniali się na lepsze.
Te zmiany powodowały rozwianie atmosfery smutku i rozpaczy. Wszyscy pracowali bardzo ciężko nie tylko po to, by codzienność wróciła do normy, ale także po to, by stawała się lepsza. Życie, rodzina, przyjaciele… zupełnie jakby ludzie na nowo odkrywali ich wielką wartość.
Harry odetchnął dusznym, letnim powietrzem – nie padało od kilku dni, spodziewano się więc burz pod koniec tygodnia. Podziwiał ogród – był pięknie utrzymany – Harry przypuszczał, że musi dbać o niego armia skrzatów domowych, a potem prawie się uszczypnął – to, że on nie znał zaklęcia przycinającego trawnik, nie znaczyło, że go nie było! Przyglądał się dumnym drzewom, których aleja prowadziła do rezydencji. Ich stare pnie były czarne, jakby kiedyś ktoś próbował je podpalić, ale ich korony były pełne soczyście zielonych liści. Po prawej, na szczycie niewielkiego wzgórza stało coś na kształt gotyckiego kościoła – Harry wiedział, że to rodzinne mauzoleum szkockiego rodu.
Przed nim zaś wznosiła się rezydencja. Harry nauczył się już myśleć o niej jak o domu, a nie jak o skrzyżowaniu pałacu z muzeum. Może brakowało jej tego ciepła, właściwego Hogwartowi, ale miała i majestat, i tajemniczość, i swoiste piękno. I tak jak szkoła, była na wskroś magiczna.
Dzisiaj jednak Harry nie zapukał do imponujących drewnianych drzwi, lecz obszedł budynek z lewej strony, kierując się do jasnozielonej konstrukcji ze materiału przypominającego szkło, ale giętkiego. Drzwi były otwarte, zastukał więc w nie lekko i wszedł do środka.
Natychmiast owionął go zapach konwalii – tak intensywny, że aż zakręciło mu się w nosie i kichnął głośno.
Z gąszczu egzotycznych roślin i oparów jasnej mgły wyłoniła się czarownica.
- Witaj, Allegro Mauro. – Harry cmoknął ją w policzek, unikając ubrudzonych zieloną substancją rękawic ze syntetycznej smoczej skóry.
- Albus jest nad stawem. – powiedziała Allegra Maura, prowadząc go do wielkiego kociołka. Gdy w nim zamieszała, Harry poczuł kolejną falę konwaliowego zapachu.
- Skąd to założenie, że przyszedłem się zobaczyć z nim? – spytał, szczerząc zęby do kobiety, którą zupełnie naturalnie nauczył się traktować jak ulubioną ciotkę.
- Logika. Ty i Kingsley jesteście tu prawie codziennie, ale rozmawiacie tylko z Albusem. Prawdopodobnie dlatego, że do niego już się przyzwyczailiście, z Minerwą nie umiecie już rozmawiać, a mnie się boicie. – odpowiedziała ostro, krzywiąc się gdy w kociołku zachlupotało i wykipiało na jej buty. Harry był zdumiony jej trafną oceną. Miała rację, do dostawania rad od Albusa byli przyzwyczajeni jeszcze sprzed wojen. Minerwa… trudno było nawet na nią patrzeć i pogodzić ze sobą wszystko to, co się o niej wiedziało. A sama Allegra Maura… zmarszczył czoło, widząc jak ręką przywołuje fiolkę.
- Co tu właściwie robisz? – spytał Harry, chcąc rozładować napięcie.
- Pracuję nad konwaliową esencją. Albo ulepszam perfumy Minerwy. – Allegra Maura machnęła ręką. Harry uznał to za niedbały gest, ale tylko refleks szukającego uchronił go przed nadlatującym moździerzem.
- Dodałaś frezje? – spytał Harry, przypominając sobie z jaką ulgą wdychał zapach swojej nauczycielki transmutacji po tym, jak powalił Voldemorta.
- Tak, ale czegoś mi brakuje. Próbowałam już pomieszać je z cytryną i czekoladą, lecz wyszło coś zupełnie innego. – Allegra Maura odgarnęła z twarzy kasztanowe włosy. Ku zdumieniu Harry'ego, one posłusznie zwinęły się w przykładny kok. Podobieństwo do Minerwy było uderzające.
- Pierniki. Wiesz, coś korzennego. – zasugerował, wspominając to cudowne: ,,Potter, weź sobie ciasteczko."
- Świetny pomysł. Może nauczę się je piec? Piernikowe traszki, w sensie? Albo wytwarzać cytrynowe dropsy? Byłyby dla nich cudownym prezentem. – Allegra Maura mówiła szybko, ale bez akcentu. Harry zamyślił się – wiedział, że rzucając się w wir pracy w tym wzniesionym dla niej laboratorium, Allegra Maura usiłuje uporać się ze śmiercią Assuarina. Nigdy z nią o tym nie rozmawiał…
- Rozmawiałam o tym z Minerwą. Nie martw się o mnie, Potter. – Allegra Maura nawet nie próbowała ukrywać, z jaką łatwością czytała jego myśli. W pewnym sensie nie była w stanie dopasować się do pełnego niepisanych zakazów brytyjskiego magicznego społeczeństwa, pomyślał Harry.
- Co cię tu w ogóle sprowadza? - spytała Allegra Maura, szukając czegoś po szafkach – po chwili okazało się, że cynamonu.
- Chciałem wręczyć ci zaproszenie na połączony ślub mój i Ginny oraz Rona i Hermiony. – oświadczył Harry, machając białymi zaproszeniami.
- Mnie? – Allegra Maura aż przystanęła. Jej szmaragdowe oczy prześwietlały Harry'ego na wskroś.
- Ocaliłaś nas. Poza tym chyba cię polubiłem. – powiedział.
Piękna twarz Allegry Maury na moment się rozpromieniła. Ale potem znów w głębi jej spojrzenia Harry zauważył ten przytłaczający smutek.
- Dziękuję za zaproszenie, Harry. – powiedziała, jakby mechanicznie.
- Ostrzegam, że jeśli nie przyjdziesz, Hermiona cię dopadnie. – rzekł i ruszył do wyjścia. Po dwóch miesiącach budowania naprawdę trwałych i dobrych relacji z Allegrą Maurą, Harry wiedział, że czasem trzeba się wycofać i zostawić ją samą z jej magią i przemyśleniami.
- Myślę, że imbir jeszcze by się przydał… - wymruczała Allegra Maura, bardziej do siebie, niż do niego.
Gdy wyszedł z jej laboratorium-namiotu, od razu poczuł się lepiej – zapach konwalii w środku był nieco zbyt odurzający jak na jego gust. Mając w pamięci to, co mówiła mu Allegra Maura, okrążył rezydencję. Nad małym stawem, pełnym kwitnących lilii wodnych, przed rozłożonymi sztalugami siedział Albus.
Harry, schodząc w dół, z rozbawieniem spostrzegł różowe plamy na fioletowej szacie dyrektora Hogwartu i jeden z pędzli zatknięty za ucho. Gdy był już bliżej, skupił się na samym płótnie. Przedstawiało wzgórza przed nimi i fantazyjne kształty chmur na niebie. Pomiędzy chmurami, wprawna ręka wykonała realistyczne figurki kolorowych smoków. Harry mógłby przysiąc, że na jednym z nich zobaczył małą ludzką postać, namalowaną zaledwie dwoma pociągnięciami pędzla.
- Harry, drogi chłopcze. – Albus wstał i Harry musiał się nagimnastykować, by nie zostać ubrudzonym farbą.
- Ostatnie dni przed nowym rokiem szkolnym? – Harry z uznaniem wskazał na niedokończony obraz.
- Z jednej strony tęsknię za Hogwartem, ale z drugiej mam wrażenie, że mamy za mało czasu. – mruknął Albus. Harry pomyślał, że dawny Albus, stary i wszechmądry czarodziej, nie zwierzałby mu się w ten sposób.
- Tak, wiem, szukam dziury w całym. Ostatecznie nikt z żyjących nie dostał tyle czasu co my. – ciągnął dalej dyrektor, gładząc się po kasztanowej brodzie.
- Chciałbym z wami porozmawiać. – Harry rozpaczliwie chciał zmienić temat.
- W takim razie chodź, napijemy się czegoś. Min jest jakieś dwa kilometry stąd, ale mówi, że już wraca. – Dumbledore machnięciem różdżki odesłał płótno, sztalugi i farby do rezydencji.
- Rozmawiacie ze sobą na takiej odległości? - Harry uniósł brwi z podziwem. Pomyślał, jak przydatne byłoby mieć taką więź z Ginny.
- Od zawsze łatwo przychodziło nam nawiązać legilimencyjne połączenie, a od tamtej bitwy to jeszcze prostsze. Przestrzegam cię jednak, drogi chłopcze, że tylko mistrzowskie opanowanie oklumencji pozwala na tego typu więź. Bez umiejętności stawiania wyraźnych osłon i granic, osaczalibyśmy się nawzajem w swoich własnych umysłach. Wiesz do czego by to prowadziło?
- Do szaleństwa?
Zanim Albus odpowiedział, Harry usłyszał wzbierający na sile szum. Odruchowo wyciągnął różdżkę i spojrzał w niebo. Aż zachłysnął się, widząc zwrotnego i dziwnie radosnego walijskiego zielonego smoka, nurkującego ku nim z dużej wysokości. Lekko schylił głowę, ale smok miał dobre wyczucie odległości, jedyne co ich musnęło to wiatr. Albus potrząsnął głową, gdy smok wylądował, a z jego grzbietu dobiegł ich serdeczny śmiech.
- Harry! – była tak szybka, że zdążył mrugnąć i już była w jego ramionach, pachnąc jak zwykle, konwaliami.
- Matko chrzestna. – powiedział, uśmiechając się lekko. Przewróciła oczami, w których błysnęło coś na kształt dumy i poczucia winy. Zrozumiał, że to dla niej wciąż trudny temat. Że wciąż wyrzuca sobie, że go porzuciła na progu Dursleyów, że nie wypełniła obietnicy danej jego rodzicom. To nie była prawda – Harry, jak nikt inny wiedział, że czasem warto jest coś poświęcić…
Gdy już siedzieli wygodnie w salonie przy filiżankach ciepłej herbaty z sokiem malinowym, Minerwa zapytała:
- Co cię do nas sprowadza, Harry?
- Chciałbym zaprosić was na pewien podwójny ślub. – Harry wyjął zaproszenia i podał im, dziwiąc się, jak bardzo drżą mu ręce.
Minerwa oczywiście przeczytała pierwsza. Harry wciąż nie przyzwyczaił się widzieć łez w jej pięknych oczach, więc nie wiedział co zrobić. Czarownica szybko otarła oczy kraciastą chustką i powiedziała:
- Harry, jesteś pewien?
- Kocham Ginny, a ona mnie. Podobnie jest z Ronem i Hermioną. Nie ma sensu czekać. – dziwne jak łatwo przychodziło mu opowiadać o swoich uczuciach przy tej dwójce niegdyś najbardziej skrytych magów ich społeczności.
- Tak bardzo się cieszę. – Minerwa szybko przytuliła go i Harry'ego nagle ogarnął całkowity spokój. Nawet nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo potrzebował jej aprobaty. Choć z drugiej strony jeśli została mu jakaś rodzina, to była nią Minerwa. Jego cudowna matka chrzestna, której ochronną magię nauczył się już wyczuwać.
- Gratulacje, drogi chłopcze. Masz szczęście, Ginewra to wspaniała czarownica. I przekaż nasze gratulacje panu Weasley'owi i pannie Granger. – dodał ciepło Albus, klepiąc Harry'ego po plecach.
- Myślę, że Hermiona i Ginny zjawią się u was w przyszłym tygodniu. Chcielibyśmy, byście to wy zaczarowali obrączki. – wypalił Harry, w przypływie odwagi.
- Oczywiście. Chętnie też pomożemy im ze wszystkimi szczegółami, Minnie jest niedościgniona jeśli chodzi o organizację tego typu rzeczy. – powiedział Albus, a jego oczy migotały.
- Adres wesela jest znajomy. – rzuciła Minerwa, jednocześnie poprawiając długi warkocz.
- Kupiłem ten dom. Kingsley hojnie mnie wynagrodził i postanowiłem, że to lepsze miejsce na rozpoczęcie nowego życia niż Grimmauld Place. Planujemy przekształcić ten wielki budynek w dom dwurodzinny, więc Ron i Hermiona będą naszymi sąsiadami. Teraz wszyscy są pochłonięci remontem i porządkami w ogrodzie. Gdyby wam się nudziło… każda różdżka się przyda. – Harry uśmiechnął się.
- Allegra Maura będzie zachwycona, obawiam się, że strasznie się tutaj nudzi. Dom musi być w strasznym stanie, pamiętam, że odkąd James go sprzedał, nie miał szczęścia do właścicieli. – powiedziała Minerwa.
- To prawda. Ale myślę, że w te cztery miesiące uda nam się go doprowadzić do porządku, z pomocą całego klanu Weasley'ów i waszą… - Harry pozwolił by ogarnął go sentyment – oto zamieszka z ukochaną i przyjaciółmi w domu swoich dziadków…
Spojrzał na Minerwę. Widział to, czego zawsze pragnął – tę dumę i miłość w jej oczach, te emocje, które sprawiały, że czuł się kochany, że czuł tę magię spływającą na niego…
- Zaprosiłem też Allegrę Maurę. – powiedział, odwracając się do Albusa.
- To miłe z twojej strony. – odpowiedział czarodziej, jego oblicze nieodgadnione.
- Wiecie, że nie chodzi o kurtuazję. – dodał szybko Harry.
- Ona na pewno to docenia. – Albus westchnął.
- Nie umiem sobie tego wyobrazić. – wyszeptał cicho Harry. Zadziwiające, że Albus i Minerwa natychmiast zrozumieli, o czym mówił. Na myśl o tym, że miałby utracić Ginny, czuł zimny dreszcz.
- Nie ma nic gorszego. – Minerwa splotła lekko lśniące palce. Harry natychmiast przypomniał sobie dzień pogrzebu Dumbledore'a….
- Allegra Maura ma was. I mnie. – powiedział Harry, uświadamiając sobie, jak samotna musiała być Minerwa, gdy z wiadomych powodów musiała się odsunąć od wszystkich.
Potem rozmowa zeszła na bieżące zagadnienia, na obsadę posad w Hogwarcie i ministerstwie, na przepisy pani Weasley i inne zupełnie błahe sprawy. Harry obserwował dyrektorski duet - nie wyobrażał sobie świata bez nich – bez możliwości czerpania z ich wiedzy i miłości.
