Snajper, Martisz — dziękuję za komentarze.
Cóż, można odwlekać to, co nieuniknione, ale nadszedł wreszcie ten moment, gdy z opowiadania zaczną znikać POVy. To jest kolejny rozdział z rodzaju „zbyt długi" (prawie 18 tysięcy słów). Nie dzielę go z tym samych powodów, z których nie dzieliłam rozdziału 39. Potraktujcie to, proszę, jako podwójną aktualizację za marzec i kwiecień. I do zobaczenia wkrótce.
A kiedy przyjdzie także po mnie
Zegarmistrz światła purpurowy
By mi zabełtać błękit w głowie
To będę jasny i gotowy
Spłyną przeze mnie dni na przestrzał
Zgasną podłogi i powietrza
Na wszystko jeszcze raz popatrzę
I pójdę nie wiem gdzie — na zawsze.
Tadeusz Woźniak, „Zegarmistrz światła"
Rozdział 43
I pójdę nie wiem gdzie — na zawsze
Severus musiał wreszcie przyznać sam przed sobą, że zupełnie stracił kontrolę nad tym, co działo się w szkole. Jeszcze dwa czy trzy tygodnie temu mógł się łudzić, że sytuacja, choć bardzo zła, była przynajmniej jako tako stabilna. Teraz już tego złudzenia nie miał. W tamie, którą próbował utrzymać przez ostatnie miesiące, pojawiało się coraz więcej drobnych pęknięć, szczelin i wgnieceń przez które powoli lecz bez ustanku wdzierał się strumień oporu i narastającego buntu. Zaczynało brakować mu palców do zatykania dziur i trudno było uwolnić się od poczucia, że nieuchronnie zmierzają ku katastrofie.
Codziennie rano odkrywał na ścianie przy gabinecie nowe buńczuczne napisy. Hasła: „Gwardia Dumbledore'a nigdy się nie podda!" i „Gwardia wciąż rekrutuje!" uporczywie przeplatały się z jednym, ośmioliterowym, ale za to wielce wymownym słowem: „morderca", namazanym krwistoczerwoną farbą. Z każdym kolejnym dniem litery w napisach stawały się jakby trochę większe, co wskazywało na rosnące rozzuchwalenie ruchu oporu, który najwyraźniej czuł się zupełnie bezkarny. Snape podejrzewał, że buntownicy musieli zawrzeć jakiś układ z Irytkiem i namówili go, żeby przeprowadzał dla nich rekonesans (co zapewne wcale nie było trudne, bo ten chętnie robił Śmierciożercom na złość). Poltergeist zwiększył aktywność i nie było dnia, żeby nie uprzyjemniał mu poranka powitaniami w stylu: „Śmierciodyrciu, precz ze szkoły!" albo „Nie pytaj komu bije dzwon, bo on bije tobie" — przynajmniej do momentu, w którym Severus z irytacją nie odgonił go celnie ciśniętą klątwą.
Snape wściekał się z powodu tych napisów, ale z zupełnie innego powodu niż zapewne podejrzewała ta zgraja młodocianych wywrotowców. Kwestią czasu pozostawało, aż te ich nocne wypady skończą się tragedią. Mógłby przyczaić się na buntowników pod Pokojem Życzeń i dopaść przynajmniej część z nich, ale wtedy nie mógłby całej sprawy zamieść pod dywan. Musiałby ich ukarać i to surowo. Poświecić parę pionków, by kupić tydzień lub dwa spokoju? Cena wydawała się zbyt wysoka — nie był gotowy, by posłać te durne dzieciaki na śmierć. Niestety, nie podejmując jakichś bardziej zdecydowanych działań, wcale nie polepszał sprawy. Wręcz przeciwnie, tylko zachęcał Gwardię do dalszych działań. Co gorsza, wciągali w swoje szeregi kolejnych uczniów, nawet tych, którzy wcześniej nie należeli do grona sympatyków Pottera.
Gdy Filch składał mu meldunki odnośnie aktualnej sytuacji, Severus pytał tylko:
— Ilu tym razem?
Czasami znikał jeden uczeń, czasami dwóch albo trzech. Z rezygnacją zastanawiał się, czy wkrótce cały siódmy rok zejdzie do podziemia i jak się wytłumaczy, jeśli te wieści się rozniosą. Jakimś cudem nie dotarło to jeszcze do Czarnego Pana. Carrowowie nie byli na tyle głupi, by pokusić się na złożenie na niego donosu, sądząc że coś na tym ugrają — odpowiedzialność za chaos w szkole spadłaby również na nich. Wystarczyłoby jednak, by któreś ze Ślizgonów wspomniało coś o sytuacji swoim śmierciożerczym rodzicom w liście. Severus miał wielu wrogów, którzy wiedzieliby jak wykorzystać te informacje. Tkwił więc w tym przeklętym kręgu, od rana do wieczora, nie mając pewności, jak długo to jeszcze potrwa i w jaki sposób się zakończy. Żaden z jego szacownych poprzedników, nawet Albus, który chyba również był nieco zaskoczony takim rozwojem wypadków, nie potrafił podsunąć mu rozsądnego rozwiązania.
Mimo to Hogwart wciąż musiał jakoś funkcjonować. Lekcje toczyły się normalnie, o ile za normalne należało uznać, że mało które zajęcia z obrony przed czarną magią i mugoloznastwa odbywały się bez tortur na uczniach. Carrowowie odbijali sobie w ten sposób swoje niepowodzenia. Z obłędem w oczach ganiali po korytarzach o różnych porach dniach i nocy, próbując dopaść członków Gwardii na gorącym uczynku. Niepojętym sposobem wciąż jeszcze nie wpadli na to, że Longbottom i inni spiskowcy ukrywali się praktycznie tuż obok nich, na tym samym piętrze, na którym znajdowały się ich komnaty, choć w innym skrzydle zamku. Sprawdzało się powiedzenie, że pod latarnią najciemniej.
Nie mogąc w żaden sposób rozwiązać któregokolwiek z piętrzących się problemów, Severus w końcu po prostu poddał się biegowi wydarzeń, jak sternik, który wiedział już, że nie zdoła zmienić kursu statku niesionego przez fale na przybrzeżne skały. Praktycznie zniknął z życia szkoły. Przestał bywać w Wielkiej Sali, większość czasu spędzał w dyrektorskim gabinecie, który uważał za swój ostatni niezdobyty przyczółek. Nikt go tutaj nie niepokoił. Nie widywał profesorskiego grona, nie licząc McGonagall, z którą wciąż musiał załatwiać urzędowe sprawy, dotyczące codziennego funkcjonowania szkoły. Zajmowało to jednak tylko chwilę. Dawniej wymieniali jeszcze jakieś komunikaty dotyczące spraw zawodowych, co od biedy można było uznać za namiastkę konwersacji. Teraz Minerwa bez słowa zostawiała, a właściwie rzucała mu na biurko oficjalne dokumenty, wymagające podpisu dyrektora, i opuszczała gabinet. Ona również nie wyglądała na szczególnie uszczęśliwioną tym, co działo się w szkole, ale widocznie uznała, że czas na szukanie jakiegokolwiek porozumienia z wrogiem dawno minął; a może wychodziła z przekonania, że im dalej uczniowie znajdują się od Śmierciożerców, tym lepiej. Snape nie wyobrażał sobie, jak w tej sytuacji w ogóle będą w stanie przeprowadzić egzaminy końcowe, nie mówiąc o sumach i owutemach.
Mniej więcej tydzień po zniknięciu Longbottoma za pośrednictwem Filcha dotarły do niego kolejne niepokojące wieści. Do Carrowów wreszcie dotarło, że sami sobie nie poradzą, wobec czego zaczęli werbować do pomocy Ślizgonów ze starszych roczników, zachęcając ich do donoszenia, jeśli zauważą coś podejrzanego, a nawet namawiając do patrolowania korytarzy. Idąc za przykładem Umbridge, chcieli zrobić z nich bojówki. Snape z początku przyjął to z taką samą obojętnością, jak pozostałe doniesienia Filcha, ale gdy ten dodał, że we wszystko aktywnie włączył się Draco Malfoy, postanowił zareagować. Sam nie wiedział, dlaczego akurat ta informacja wyrwała go z apatii, w jakiej stopniowo się pogrążał od paru tygodni. Może dlatego, że po tym, co zaszło w minionym roku, wciąż w jakiś sposób czuł się za niego odpowiedzialny; a może dlatego, że widział w nim odbicie samego siebie sprzed lat. Dla niego było już za późno, ale Draco miał jeszcze szansę, by zawrócić z tej straceńczej drogi.
Postanowił porozmawiać z nim jeszcze tego samego dnia. Zaczaił się na niego pod klasą eliksirów, wiedząc, że chłopak pewnie zignorowałby oficjalne wezwanie do gabinetu dyrektora. Jego autorytet już dawno leżał w gruzach, nie mówiąc o tym, że nikt w całej szkole nie darzył go nawet cieniem szacunku.
Malfoy dostrzegł go niemal natychmiast po wyjściu z sali, co łatwo dało się zauważyć po nadąsanej minie, jaka natychmiast pojawiła się na jego twarzy. Jednak pozbawiony swojej obstawy w postaci Crabbe'a i Goyle'a, którzy z oczywistych powodów nie uczęszczali na eliksiry na poziomie owutemów, wydawał się mniej pewny siebie niż zwykle. Nie mógł też zignorować czy ominąć dyrektora, bo Severus skutecznie mu to uniemożliwił, blokując jedyne przejście.
— Chciałbym z tobą porozmawiać, Draco. Pozwól ze mną — powiedział i ten nie ośmielił się sprzeciwić wydanemu wprost poleceniu.
Snape poprowadził go do swojego dawnego profesorskiego gabinetu, nie zwracając uwagi na rzucane im ukradkowe spojrzenia pozostałych siódmiorocznych. Nie mógł jednak nie zauważyć, jak niewielu ich pozostało. Orientował się mniej więcej, ilu uczniów uczęszczało na eliksiry na zaawansowanym poziomie i wyglądało na to, że blisko połowa zdecydowała się dołączyć do buntowników. W klasie Slughorna pozostali praktycznie sami Ślizgoni i dwóch czy trzech Krukonów.
Otworzył drzwi do gabinetu i w milczeniu zaprosił Draco gestem do środka, przepuszczając go przodem. O ile jeszcze całkiem niedawno regularnie korzystał ze swojej dawnej pracowni, w tej komnacie w przeciągu ostatnich kilku miesięcy bywał niezwykle rzadko. Gabinet w pewien niepokojący sposób zaczął przypominać ten, który należał do Binnsa. Na blacie biurka i na ciemnych półkach, na których stały rzędy szklanych słojów z preparatami, zdążyła zebrać się już spora warstewka kurzu. Podszedł do swojego krzesła, ale na nim nie usiadł. Malfoy uparcie unikał jego wzroku. Przystanął przy kominku, szukając czegoś wzrokiem w wygasłym palenisku.
— Dowiedziałem się, że aktywnie uczestniczysz w akcji zorganizowanej przez profesorów Carrowów. — Snape od razu postanowił przejść do rzeczy. — Dobrze ci radzę, Draco, lepiej się w to nie mieszaj.
— A co to pana obchodzi, co? — odwarknął Malfoy, patrząc na niego spode łba i z premedytacją pomijając tytuł profesora. Nie pierwszy raz zresztą. — Nie może mi pan niczego zakazać!
— Owszem, nie mogę. Ale zastanawiam się, co powiedziałby twój ojciec, gdyby wiedział, że służysz Carrowom za chłopca na posyłki.
— Mój ojciec teraz kryje się po kątach we własnym domu niczym skrzat domowy. Nie obchodzi mnie, co on teraz myśli na jakikolwiek temat. — Na jego twarzy pojawił się dziwny grymas. Trudno było określić, co dokładnie wyrażał, ale wyłowione za pomocą
Legilimencji uczucia podpowiadały Severusowi, że była to jednocześnie pogarda, zażenowanie i wściekłość z powodu całej tej sytuacji. Jednak ponad wszystko wybijało się poczucie zagubienia. Draco nie potrafił pogodzić się z tym, że ojciec, którego dotychczas uważał za wszechmocnego, okazał się po prostu zwykłym człowiekiem i można było go złamać, tak samo jak każdego. Niewiele miał dla niego współczucia czy zrozumienia.
— Jeśli myślisz, że w jakiś sposób przysłużysz się sprawie, wydając kolegów, to tkwisz w błędzie.
— To nie są moi koledzy — uciął ostro Draco. — To zdrajcy krwi. A może bardziej panu na nich zależy niż na Ślizgonach? Dlaczego nic pan nie robi, dlaczego nie próbuje ich znaleźć? — zapytał, przyglądając mu się podejrzliwie.
— Co twoim zdaniem powinienem robić? — odparował natychmiast Severus. — Codziennie przetrząsać szkołę od lochów po Wieżę Astronomiczną? Ten zamek jest wystarczająco duży, by skuteczne mogła się w nim ukrywać grupka uczniów.
— Dziwnym trafem nie tak dawno potrafił pan znaleźć każdego, kto łamał regulamin. Co się zmieniło?
Snape nie znalazł dobrej odpowiedzi na ten zarzut. Wreszcie postanowił uciec się do nieco przewrotnego wyjaśnienia swoich ostatnich poczynań. Niezależnie czy młody Malfoy w to uwierzy, czy nie, to przynajmniej zasieje w nim wątpliwość.
— Grywasz czasem w szachy, Draco? — zagadnął.
Chłopak spojrzał na niego z zaskoczeniem.
— Co to ma do rzeczy? — zapytał podejrzliwie.
— Czasami trzeba wykonać parę ruchów, które pozornie są bez sensu. Uśpić czujność przeciwnika, poświęcając parę figur, jednocześnie zmierzając do konkretnego celu. W szachach liczy się końcowy rezultat. To, co wygląda jak chaos i przypadkowe zagrania dla postronnej osoby, często wcale tym nie jest.
Malfoy wciąż spoglądał na niego nieufnie.
— A więc tak — rzekł wreszcie. — To jest po prostu panu na rękę.
Wyczuwał, że Draco miał teraz w głowie kompletny mętlik. Intensywnie zastanawiał się, w jaki sposób fakt, że kilkunastu uczniów zbuntowało się przeciwko władzy dyrektora, mógł się mu w jakikolwiek sposób przysłużyć.
— Tak więc dobrze ci radzę, nie wtrącaj się w to. Czy jest to jasne?
— Tak, zupełnie jasne jest, że nie życzy pan sobie, żeby pomagał profesorom Carrowom — odparł Draco obcesowym tonem, który kosztowałby każdego innego ucznia utratę co najmniej dwudziestu punktów. — To mogę już iść?
Severus tylko skinął głową i Malfoy natychmiast skorzystał z tego milczącego pozwolenia. Wyglądało na to, że znalazł sobie nowych idoli. Snape'a niewiele to obecnie obchodziło. Przy odrobinie szczęścia Draco dojdzie do wniosku, że pozostawiając inicjatywę Carrowom, dyrektor chciał w ten sposób osłabić ich pozycję (tak jakby rodzeństwu trzeba było pomagać w tym, żeby się kompromitowali), a sam miał zamiar uderzyć w Gwardię w odpowiednim momencie i za jednym zamachem wyłapać wszystkich.
Snape jeszcze przez chwilę pozostał sam w swoim dawnym gabinecie. Dostrzegł na podłodze jakiś poniewierający się arkusz pergaminu, przypadkowo zrzucony z biurka albo może zdmuchnięty tam powiewem wywołanym przez przeciąg. Przywołał go niewerbalnym zaklęciem. Nie bez zdziwienia zauważył, że to notatka skreślona ręką Aurigi, zawierająca obliczenia astronomiczne, których używał przy przygotowywaniu eliksirów. Sądząc po datach, pochodziła z maja zeszłego roku. Po tak długim czasie nie był już w stanie przypomnieć sobie, do czego dokładnie potrzebował tych obliczeń. Chociaż może powinien lepiej wiedzieć, co robił w ostatnich tygodniach, gdy jego życie sprawiało wrażenie w miarę normalnego. Po zabójstwie Dumbledore'a już nic normalne nie było.
Odłożył notatkę na biurko, wracając jeszcze myślami do Draco. Jak każdy nauczyciel miewał swoich ulubieńców. Może nie powinien. Ale wielu rzeczy nie powinien był robić podczas tej swojej pożałowania godnej profesorskiej kariery. Wąskie grono wybrańców składało się głównie ze Ślizgonów, ale trafiali się też Krukoni i Puchoni, a dawno temu należała do niego nawet jedna Gryfonka. Potrafił docenić talent i pracowitość, choć trzeba było uczciwie powiedzieć, że jego podejście do nauczania nie zachęcało uczniów do zainteresowania się eliksirami. Wysoko zawieszał poprzeczkę.
Draco był naprawdę uzdolniony w tej dziedzinie. Wybitny z sumów zdobył w pełni zasłużenie. Gdyby włożył więcej pracy w naukę na poziome owutemów, mógłby osiągnąć nawet poziom mistrzowski. Niestety, tamten feralny rok nie sprzyjał skupieniu się na nauce. Gdyby wszystko odwlekło się w czasie, może otworzyłaby się dla niego inna droga, a okoliczności nie zmusiłby go do przyjęcia Mrocznego Znaku i podjęcia się misji, która była z góry skazana na niepowodzenie.
Teraz jednak pozostawało to już tylko w sferze planów, które nigdy nie zostaną zrealizowane.
W oczach zwykłego ucznia, takiego jak Tim Wilmar, cała sytuacja w szkole przypominała krzątaninę w domu wariatów, w którym najbardziej szalony był personel. Życie stało się już naprawdę zupełnie nie do zniesienia; Carrowom kompletnie odbiło i nie ograniczali się do rzucania Cruciatusów „tylko" na szlabanach. Oberwać można było praktycznie w każdym momencie; wystarczyło znaleźć się w ich polu widzenia. Każda lekcja obrony przed czarną magią i mugoloznastwa zamieniła się w koszmar. Śmierciożercy nawet nie usiłowali udawać, że przerabiają jakiś materiał. Za wszelką cenę chcieli dowiedzieć się, gdzie znikają zbuntowani uczniowie i ubzdurali sobie, że cała szkoła tkwi w jakimś gigantycznym spisku skierowanym przeciwko nim, współuczestnicząc w ukrywaniu uciekinierów.
Tim, tak jak wszyscy inni, zastanawiał się, gdzie zniknął Neville i reszta zaginionych uczniów. Bez wątpienia musieli mieć jakąś bardzo dobrą kryjówkę, skoro Śmierciożercy jak dotąd nie zdołali ich wykryć. Raz podsłuchał jak ich prefekci, Siobhan O'Brien i Robert Pernell, snuli spekulacje na ten temat. Wspominali coś o jakiejś ukrytej komnacie, spełniającej nawet najbardziej wyszukane życzenia, która podobno co jakiś czas zmieniała swoje położenie, rozmiary i wygląd. Z jednej strony brzmiało to zupełnie fantastycznie, ale z drugiej skoro w Hogwarcie korytarze i klatki schodowe potrafiły się przemieszczać, to istnienia takiego pokoju faktycznie nie można było wykluczyć. Może zamek nie mógł znieść, co wyprawiali w jego murach Śmierciożercy i sam zaoferował azyl prześladowanym? W wiszącej w powietrzu magii dało się wyczuć, jak mocno mu się to wszystko nie podobało. W czasie setek lat swojego istnienia ten budynek z pewnością doświadczył już niejednego, ale teraz stał się niemym świadkiem okrucieństwa i prześladowania. Wydawało się, że w mury Hogwartu wkradł się jakiś złowrogi cień albo po korytarzach snuli się dementorzy, wysysający wszelkie pozytywne myśli, pozostawiając jedynie obezwładniającą bezradność. Śmiech i beztroskie rozmowy zastąpił szloch młodszych i gniewne szepty starszych uczniów.
Czwartkowe zajęcia obrony przed czarną magią zapowiadały się wyjątkowo nieciekawie — już wcześniej Carrow zapowiedział, że wreszcie porządnie się za nich weźmie, a wtedy „odechce im się ukrywać Longbottoma i pozostałych". Do tego oprawcy żadnym sposobem nie docierało, że większość uczniów nie ma pojęcia, gdzie dokładnie ukrywał się Neville i żadne, nawet najgorsze tortury, nie zdołają niczego z nich wyciągnąć.
Tim oczekiwał, że lada dzień Michael, a także jego pozostali koledzy z dormitorium znikną tak samo, jak pozostali członkowie Gwardii. Dziwił się, że jeszcze tego nie zrobili. Zaś jeszcze bardziej zdziwił się, gdy Michael dopadł go, gdy wychodził z klasy starożytnych runów. Zaciągnął go do bocznego korytarza, mamrocząc, że musi mu powiedzieć coś ważnego. Tim nie wiedział, skąd ten pośpiech. Przecież najdalej za pół godziny zobaczyliby się na lunchu w Wielkiej Sali.
— Słuchaj, planujemy się ukryć i dołączyć do Neville'a. Nie ma już co dłużej zwlekać. Chodź z nami!
Tima w pierwszym momencie zamurowało. Dopiero co przygotowywał się psychicznie do lekcji czarnej magii i jedyne, czego pragnął, to dotrwać do wieczora.
— Ale ja nie jestem w Gwardii — odparł odruchowo, zdumiony. — Dlaczego teraz…
— To już nie ma żadnego znaczenia — przerwał mu Michael niecierpliwie i obejrzał się przez ramię, tak jakby spodziewał się, że w każdej chwili za ich plecami mogą jak spod ziemi wyrosnąć Carrowowie albo któreś ze szpiegujących dla nich Ślizgonów. — Podłożylibyśmy ci niezłą świnię, gdybyśmy cię zostawili samego. Nie miałbyś życia! Ale musimy iść teraz. Tony słyszał, że mają nas zamiar wziąć w obroty, bo chyba wreszcie dodali dwa do dwóch i połapali się, kto z kim się trzyma.
Tim zawahał się. To była szansa, by wyrwać się z tego przeklętego kręgu. Ale inni Krukoni zostaną w tym bagnie. Pomyślał o Lisie, o innych dziewczynach z ich roku, wreszcie o prefektach, którzy mogli zostać obciążeni odpowiedzialnością; w oczach Śmierciożerców każdy był w mniejszym czy większym stopniu winny. I czy nie sprowadzą w ten sposób kłopotów na opiekuna swojego domu? Nikomu nie zniknęło jeszcze aż czterech uczniów na raz, a Flitwick i bez tego musiał się gęsto tłumaczyć, bo Carrowowie ciągle czepiali się profesorów o byle co, podejrzewając, że w jakiś sposób wspierają spiskowców.
— Słuchaj, tu się już nie ma co zastanawiać — powiedział Corner, jakby odczytując jego myśli. — Trzeba się ukryć. Zostając tu i godząc się na grę na ich zasadach, nic nie zyskamy. A razem na pewno coś wykombinujemy.
Tim nagle podjął decyzję. Tak samo jak Michael miał już dość tej bierności i godzenia się na prześladowanie.
— Dobra, gdzie jest ta kryjówka?
Corner uśmiechnął się szeroko i klepnął go w plecy.
— Wiedziałem, że można na ciebie liczyć, stary. A miejsce jest kapitalne, sam zobaczysz!
— Mówiłem, że jest zamknięte! — powiedział gniewnie Aberforth, dostrzegając kątem oka wchodzącą do lokalu wysoką, szczupłą i zakapturzoną postać. Ani chybi kolejny młodociany Śmierciożerca, który przyszedł się go czepiać nie wiadomo o co. Czy te łajzy nie mogły ulepszyć swojego kanału komunikacji i przyjąć do wiadomości, że Dumbledore o niczym (oczywiście oficjalnie) nie wie i że nic z tego, co działo się dookoła, zupełnie go nie interesuje (nie było to zgodne z prawdą)?
Podejrzany osobnik podszedł do baru, nic sobie nie robiąc z oburzonego spojrzenia, jakim obdarzył go Aberforth. Zsunął z głowy kaptur, ukazując piegowate oblicze Percy'ego Weasleya.
— Aberforth, to ja — powiedział cicho. — Ja… ja chciałem… — zaciął się.
— Czego chcesz, Percy? — zapytał Dumbledore obojętnie. — Jeśli coś do picia, to odpowiedź jest taka sama, jak wcześniej: knajpa zamknięta. A jeśli wpadłeś tu z jakąś idiotyczną kontrolą z Ministerstwa i chcesz sprawdzić, czy nie mam mrówek w cukrze albo obejrzeć moje karaluchy, to wyciągaj papiery. Chyba, że ich nie masz, to wtedy bądź łaskawy się stąd wynosić.
— Nie… ja nie z tym, jakie karaluchy… Znaczy, ja nie jestem już z Ministerstwem! To znaczy, wciąż tam pracuję, ale nie mogę dłużej… — Głos mu się załamał. — Wiesz może, co u moich rodziców? — zapytał głucho. — Ojciec pewnego dnia nie przyszedł do pracy. I dobrze, od dłuższego czasu był na czarnej liście. Nie miałem jak go ostrzec, ale chyba sam wiedział albo przynajmniej się domyślał. Nora jest opuszczona. Myślę… mam nadzieję, że się gdzieś ukryli.
Aberforth nie przerywał mu, machinalnie wycierając kufel.
— Zdaje się, że ty i Ministerstwo to jedna lokomotywa — powiedział bezlitośnie. — Teraz nagle martwisz się o ojca i matkę? A może chcesz ich wydać, bo przyrzekli ci awans, co?
— Nie! — krzyknął Percy zdesperowanym tonem. Oparł się o kontuar łokciami i złapał się za głowę w geście rozpaczy. — Ja nie mogę już dłużej znieść tego, co się tam dzieje! Ale nie mogłem się sprzeciwić i tak po prostu odejść, nie pozwoliliby mi. Dopiero teraz mi się udało.
— Klamka jest tylko z jednej strony — podsumował Aberforth.
— Uciekłem. Ukrywam się u Audrey. To… przyjaciółka. — Krótki moment zawahania wskazywał, że być może była kimś więcej niż tylko przyjaciółką.
— Ukrywasz się i dlatego pokazujesz się w Hogsmeade, w tym gnieździe żmij? — zapytał Dumbledore. — Przecież tutaj aż roi się od Śmierciożerców!
Percy gwałtownie pobladł.
— Chodźmy stąd lepiej — rzekł Aberforth. Gwizdnął na Amalteę, która jak zwykle nie odstępowała go na krok. Koza zerknęła na niego bystro.
— Nikogo nie wpuszczaj — polecił.
Zaprowadził Percy'ego na piętro, do saloniku znajdującego się na piętrze jego pubu.
— Wierzę, że mówisz szczerze — powiedział. — Widać to po twoich oczach. Ale nie wiem, co dokładnie się dzieje z twoją rodziną. Wiem tylko, że ukrywają się u jakiś waszych krewnych.
— Co za szczęście!
— To nie szczęście, tylko zapobiegawczość, zwinęli się w odpowiedniej chwili — burknął Aberforth. — Nie przyłaź tu już lepiej. To niebezpieczne. Gdybym miał jakieś informacje, dam ci znać. Poczekaj chwilę… — Odwrócił się i podszedł do komody. Po kolei wybebeszył trzy szuflady. Percy w milczeniu obserwował jego poczynania, nie ośmielając się zapytać, czego właściwie szukał. Wreszcie Aberforth postanowił ruszyć głową. Po dłuższym namyśle zostawił komodę w spokoju i skierował się do szafy, w której trzymał między innymi ręczniki i pościel. I właśnie za stosem bielizny pościelowej — starannie uprasowanej i ułożonej jeszcze przez Zgredka — wymacał drewniane inkrustowane pudełko, w której jego matka niegdyś przechowywała biżuterię. Obecnie leżały w nim stare listy. I coś jeszcze.
— Masz. Nie zgub. — Wręczył Percy'emu obiekt, który wyglądał jak zwykły wisiorek przedstawiająco czerwonopomarańczowe ptasie pióro. — Zamaskuj zaklęciem. To jeden z naszych komunikatorów. Odezwę się, jeśli czegoś się dowiem.
Percy próbował wymamrotać jakieś podziękowania, ale Aberforth nawet nie chciał go słuchać.
— Dobra, nie ma za co. Lepiej już idź.
Wypuścił go tylnym wyjściem na podwórze. Weasley szybko się deportował. Aberforth rozejrzał się jeszcze podejrzliwie, ale nie dostrzegł niczego niepokojącego. Miał nadzieję, że jedynym świadkiem tego spotkania pozostanie Amaltea.
xxx
Wezwanie przyszło jak zwykle nagle, późnym wieczorem, gdy Severus, nie mając nic lepszego do roboty, snuł się po korytarzach zamku. Poczuł nieprzyjemny ucisk w klatce piersiowej. A co, jeśli to już?...
Przed wyruszeniem w drogę zajrzał na moment do dyrektorskiego gabinetu. Wciąż miał pretensje do portretu Dumbledore'a za to, że ten zataił przed nim informacje o Insygniach Śmierci, ale musiał go poinformować, że wychodzi, w razie, gdyby coś się stało.
— Wezwał mnie. Nie wiem, w jakiej sprawie — oświadczył zdawkowo Albusowi. Nie czekając na jego odpowiedź, nacisnął ukryty w ramie przycisk, by otworzyć skrytkę. Portret odchylił się, ukazując jedynie ziejącą czernią pustkę. Odkąd przekazał Miecza Gryffindora Potterowi, niczego w niej nie przechowywał. Teraz jednak musiał zostawić tam coś niezwykle cennego i… osobistego. Wyciągnął różdżkę i przytykając jej czubek do skroni, wyciągnął sobie z głowy kilkanaście starannie wyselekcjonowanych wspomnień. Strząsnął je do niewielkiej fiolki, którą wyjął z kieszeni szaty i włożył do skrytki. Leżąc tak na środku samotnie, wypełniona perłowoszarą substancją, przypominała pojedynczą gwiazdę, błyszczącą na nocnym niebie. Pchnął lekko ramę i portret gładko przesunął się na swoje miejsce.
— Pamiętaj o planie awaryjnym, Albusie. Jeżeli nie wrócę do rana to cóż… prawdopodobnie oznacza to, że nie wrócę wcale.
Dumbledore skinął głową.
— Uważaj na siebie, Severusie.
Ustalili, że gdyby sprawy potoczyły się niepomyślnie, Albus powie o wszystkim Minerwie. Choć nie stanowiło to idealnego rozwiązania, wspólnie uznali, że McGonagall była najbardziej kompetentną osobą, by przejąć misję. W odpowiednim momencie miała przekazać wspomnienia Severusa Potterowi. Zrobiłaby to, nie zadając żadnych pytań.
Jak duch przeszedł korytarzami uśpionego zamku, nie spotykając nikogo na swojej drodze. Czuł tępe mrowienie w miejscu, gdzie miał wypalony Mroczny Znak, bardziej dotkliwe niż zwykle — sygnał, że Czarny Pan tym razem mocno się niecierpliwił. Co mogło być takiego ważnego?
Gdy wyszedł w chód nocy, czuł się dziwnie nieswojo, chociaż przecież już tak wiele razy szedł na spotkanie z Lordem. Zawsze po zmroku, w sekrecie i w samotności. Nikt nigdy nie wyglądał jego powrotu, może poza Dumbledore'em — o ile miał sposobność zameldować mu, że został wezwany. Zazwyczaj wracał w środku nocy albo nad ranem, wyczerpany psychicznie, a czasem i fizycznie. Następnego dnia miał jeszcze bardziej paskudny humor niż zwykle, i nie poprawiało mu go nawet odejmowanie punktów uczniom pod byle jakim pretekstem. A czasem nawet bez pretekstu.
Nigdy nikogo nie spotykał, wracając, nie licząc snujących się duchów, które niewiele interesowały się sprawami żywych. Raz tylko przez przypadek natknął się na Sinistrę, co gorsza wtedy, gdy był strasznie zmaltretowany. Snape'owi zazwyczaj udawało się jakoś wyłgać. Miał to szczęście, że nigdy nie ściągnął na siebie prawdziwie wielkiego gniewu Lorda, może nie licząc nocy jego powrotu, gdy pojawił się na cmentarzu w Little Hangleton z opóźnieniem i musiał użyć całej swojej siły przekonywania i sprytu, by to pierwsze spotkanie po latach nie stało się jednocześnie ostatnim. Jednak wtedy był to jeden z tych rzadkich przepadków, gdy Czarny Pan znajdował się w wyjątkowo podłym humorze i oberwało się wszystkim, bez wyjątku. Auriga wracała po nocy z jakichś swoich obserwacji. W Hogsmeade akurat odbywał się zjazd astronomów z okazji jakiegoś wielkiego wydarzenia, koniunkcji planet, czy czegoś podobnego. Pamiętał, jak bardzo zszokowało ją, gdy zobaczyła, w jakim znajdował się stanie. Z trudem przekonał ją, by nie wzywała na pomoc Poppy, Dumbledore'a i diabli wiedzą kogo jeszcze; zapewne samego świętego Munga. Nalegała, by odholować go do lochów, tak jakby nie mógł sam sobie poradzić. Z wielkim trudem udało mu się jej pozbyć po nowej porcji zapewnień, że jedyne czego potrzebował to porządna dawka eliksirów przeciwbólowych i solidny sen. Dopiero następnego dnia, gdy oprzytomniał i jako tako doszedł do siebie, uświadomił sobie, że chyba po prostu się o niego martwiła. To było dziwne uczucie; nie był przyzwyczajony o to, by ktoś się o niego troszczył. Teraz zaś sam zadbał o to, by ten scenariusz nigdy się nie powtórzył.
Tak jak przewidywał, został wezwany do rezydencji Malfoyów. Wielokrotnie szedł wzdłuż tego wysokiego żywopłotu, potem przechodził przez bramę, która przepuszczała naznaczonych Mrocznym Znakiem tak, jakby była utkana z dymu, a następnie zmierzał szeroką, wyżwirowaną aleją prosto do wejścia. Jednak tym razem towarzyszyło mu dziwne poczucie nierzeczywistości. Tak jakby jego świadomość znajdowała się gdzieś obok, a nogi same niosły go przed siebie bez jej udziału. Dziewięciu na dziesięciu ludzi zawahałoby się, wiedząc, co może ich czekać na końcu tej drogi. On jednak szedł przed siebie, może dlaczego, że nic innego mu nie pozostało.
Wszedł do pustego, ciemnego holu dworu. Nikt nie wyszedł mu na spotkanie. I dobrze. Jeżeli Lucjusz rzeczywiście znalazł się w takiej nędzy, o jakiej mówił Draco, Severus w ogóle nie życzył go sobie oglądać — byłoby to po prostu zbyt przykre. Jego uwagę przyciągnęły szeroko otwarte drzwi do sali jadalnej. Wejście oświetlały świece, umieszczonych w kinkietach przytwierdzonych do ściany. Skierował się w tamtą stronę i wszedł do środka. Większość pomieszczenia tonęła w mroku, jednak nieco w głębi jaśniał krąg pomarańczowego światła, rzucanego przez ogień płonący na kominku. Obrysowywał blaskiem ciemną sylwetkę postaci, zasiadającej w fotelu z wysokim oparciem. Czarny Pan nawet nie spojrzał w jego stronę, ale Severus wiedział, że był świadom jego przybycia od momentu, w którym przekroczył bramę dworu.
Snape przeszedł wzdłuż długiego stołu, przy którym odbyło się tak wiele zebrań Wewnętrznego Kręgu, usilnie starając się nie myśleć o Charity i ostatnich chwilach jej życia. Zatrzymał się o parę kroków od Lorda i tak jak nakazywał obyczaj, przyklęknął na jedno kolano, pochylając głowę.
— Mój panie.
Czarny Pan przez chwilę nic nie mówił. Snape poczuł nieprzyjemne uczucie chłodu, pełznące wzdłuż kręgosłupa. Tak jakby Lord przyglądał się z uwagą swojemu słudze, zastanawiając się, czy to już czas, żeby się go pozbyć. Powstrzymał odruch, by unieść głowę. Nie mógł się zdradzić żadnym gestem, myślą czy słowem. Mógł tylko czekać na ruch Czarnego Pana, jak zawsze.
— Powstań, Severusie — powiedział wreszcie Lord. — Wezwałem cię, bo musimy się dobrze przygotować. Nadszedł czas, by rozwiązać problem z Potterem w sposób ostateczny.
Mam pewność, że wkrótce będzie próbował dostać się do zamku.
— Do zamku? — Ta informacja naprawdę go zaskoczyła. To było ostatnie, czego mógłby się spodziewać po Potterze. Wprawdzie ten przeważnie zachowywał się bez sensu, ale to wydawało się bardziej bezsensowne niż zwykle. — Czy jest ku temu jakiś konkretny powód, mój panie?
Lord przyglądał mu się spod na wpół przymkniętych powiek, najwyraźniej namyślając się, ile może mu wyjawić. Choć w panującym półmroku trudno było dostrzec, jaki dokładnie miał wyraz twarzy, wydawał się czymś mocno zaabsorbowany. Jego myśli wyraźnie krążyły gdzieś daleko. I co najdziwniejsze, u jego boku brakowało Nagini. Severus nie potrafił sobie przypomnieć podobnej sytuacji. Zawsze towarzyszyła mu zarówno podczas większych zebrań Śmierciożerców, jak i prywatnych audiencji, których udzielał swoim sługom.
„W pewnym momencie Voldemort zacznie obawiać się o życie węża" — słowa Albusa, wypowiedziane niemal rok temu, powróciły do niego jak echo. Czy to był właśnie ten moment?
— Ten stary głupiec powierzył Potterowi pewne zadanie do wykonania — rzekł tymczasem Czarny Pan. — Przyznaję, zlekceważyłem to zagrożenie — przyznał niechętnie. — Jest całkiem prawdopodobne, że będzie usiłować dostać się do Wieży Ravenclawu. Miej to na uwadze i przekaż to samo Carrowom.
— Oczywiście, mój panie.
— Tak, zawsze mogę nie ciebie liczyć, prawda, Severusie? — zapytał Lord cichym głosem.
Zanim zdążył odpowiedzieć, Czarny Pan uniósł dłoń, dając znać, że wcale jej nie oczekuje.
— Możesz odejść.
Ukłonił się w milczeniu. Znał na tyle nastroje Lorda, by wiedzieć, że niczego więcej się już od niego teraz nie dowie.
Gdy znalazł się na zewnątrz, z dala od dworu, odetchnął z ulgą, z przyjemnością wciągając w płuca chłodne, nocne powietrze. Dopiero teraz poczuł, jak mocno biło jego serce. A więc nie dzisiaj. Czuł się jak człowiek, który właśnie rozegrał partię ze śmiercią i wygrał jeszcze jeden dzień życia. Wbrew jego wcześniejszym obawom spotkanie było krótkie i rzeczowe. Lord nawet nie zapytał o sytuację w Hogwarcie; najwidoczniej niewiele go to obchodziło. Przez całą drogą powrotną do zamku analizował różne scenariusze. Skąd pochodziła ta niezbita pewność, co do kolejnego kroku Pottera? Severus miał nieodparte wrażenie, że musiało się stać coś dużego. Nie mógł sobie jednak przypomnieć żadnego artykułu z dzisiejszego wydania „Proroka Wieczornego", który mogłaby go naprowadzić na jakiś trop. Wprawdzie poziom dziennikarstwa w tym szmatławcu prezentował się jeszcze gorzej niż w wydaniu porannym, ale trudno było oczekiwać od nich relacji na żywo z pościgu za Niepożądanym Numer Jeden.
Po powrocie do zamku poszedł prosto do dyrektorskiego gabinetu.
— Czarny Pan powiedział, że Potter lada dzień spróbuje wedrzeć się do Hogwartu i będzie tutaj czegoś szukał — powiedział do portretu Dumbledore'a ledwie przekroczył próg komnaty. — Konkretnie w Wieży Ravenclawu. Masz może jakieś przypuszczenia?
Severus myślał o jakimś artefakcie, podobnym do Miecza Gryffindora. Jednak nic, co znajdowało się w Wieży Ravenclawu, nie pasowało — większość cennych obiektów przechowywano w gabinecie dyrektora.
Albus nie wydawał się w najmniejszym stopniu zaskoczony tym komunikatem, co wskazywało na to, że w jakiś sposób spodziewał się takiego rozwoju wypadków.
— Tak jak mówiłem, Harry wykonuje zadanie, które mu powierzyłem…
— …i jest ściśle tajne, wobec czego nie możesz mi o nim powiedzieć — dokończył Snape cierpkim tonem, przeczuwając już, do czego zmierzał Albus. — Nie chce mi się nawet tego słuchać.
— Severusie…
— Daj mi spokój — mruknął. Słyszał to już tysiące razy i nie miał zamiaru słuchać po raz tysiąc pierwszy.
Podszedł do portretu i otworzył skrytkę. Sięgnął w głąb po fiolkę ze wspomnieniami i używając różdżki, przywrócił je na ich właściwie miejsce. Dziwnie było odzyskać te myśli zaledwie dwie godziny po tym, jak sądził, że być może będzie to jedyna naprawdę prywatna cząstka, która po nim pozostanie. Nie zniknęły z jego umysłu zupełnie, jednak jak zawsze po wyciągnięciu myśli zbladły i stały się bardziej odległe.
Tylko jedno z bardziej znaczących wspomnień związanych z Lily zachował wyłącznie dla siebie. Nie mógł… nie chciał się nim dzielić, nawet ze świadomością, że po śmierci i tak byłoby mu wszystko jedno. Sam siebie próbował przekonać, że bez niego obraz większej całości pozostawał wystarczająco przejrzysty, by Potter mógł wyciągnąć odpowiednie wnioski. Ale prawda leżała gdzie indziej, była o wiele bardziej niewygodna, a towarzyszące wspomnieniu uczucia zbyt dotkliwe i bolesne, nawet po tych wszystkich latach.
Wspomnienie, który skrywał w ciemnym zakamarku umysłu — ostatni raz, gdy widział ją żywą.
Po skończeniu szkoły Lily zniknęła mu z oczu. Przypuszczał, że przez jakiś czas mieszkała jeszcze u rodziców. Severus nie wrócił jednak do matki; wprowadził się do Mulcibera i za pośrednictwem jego ojca nawiązał pierwsze kontakty ze Śmierciożercami. Pomogli mu zorganizować biznes z produkcją eliksirów bez licencji i siatkę kontaktów, by upłynniać je na czarnym rynku. Zainteresowanie było ogromne. Wedle oficjalnej wersji Severus produkował lekarstwa na kaszel, maści na różne obrażenia, łagodzące skutki klątw i uroków, a także bardziej specjalistyczne eliksiry, jak Szkiele-Wzro, i faktycznie zaopatrywał w nie paru aptekarzy i sklepikarzy. Stanowiło to jednak tylko ułamek jego prawdziwej działalności, przykrywkę dla nielegalnych działań. Prawdziwe dochody przynosiły czarnomagiczne, nielegalne eliksiry. Wprawdzie poczuł się nieco niepewnie, gdy dowiedział się, że za coś takiego grozi mu pięć lat bez zawiasów, ale wszelkie ewentualne wątpliwości zostały zduszone w zarodku, gdy dostał swoją pierwszą dolę. Było to więcej pieniędzy, niż widział w całym swoim życiu. Poza tym jego kontrahenci wyrażali się w samych superlatywach o jego produktach, a Severus był bardzo łasy na takie pochwały. Nikt się tak nie zachwycał jego dokonaniami od czasów lekcji u Slughorna, ale co innego przygotowywanie wywarów na zajęciach, a co innego robienie czegoś, na czym faktycznie zarabiał prawdziwe pieniądze.
Snape szybko odłożył wystarczająco dużo gotówki, by móc wynająć całkiem przyzwoitą kwaterę w mugolskiej części Londynu. Pierwszy raz czuł się „ustawiony" w życiu. Miał stały dochód, sam potrafił o siebie zadbać. Do tego zyskał wpływowych znajomych i znajdował się na prostej drodze, by dołączyć do kręgu złożonego z czystokrwistych, dobrze ustosunkowanych czarodziejów; coś, o czym kiedyś mógł tylko pomarzyć, nie mając odpowiedniego pochodzenia. Poza tym zainteresował się nim sam Lord. Skoro tak potężny czarnoksiężnik otoczył go protekcją, nic nie mogło pójść źle.
A jednak czegoś mu brakowało. Choć potrafił całymi miesiącami nie myśleć o Lily, całkowicie zaabsorbowany rozwijaniem swojej działalności, wspomnienie utraconej przyjaźni tkwiło w nim jak zadra, jak nie do końca zaleczona rana, która dawała o sobie znać w najmniej spodziewanym momencie. Za każdym razem, gdy przypadkowo spotykał na Pokątnej kolegów i koleżanki ze szkolnych lat, zastanawiał się, co słychać u Lily i jak się jej teraz wiedzie.
Poznał odpowiedź na swoje pytanie w dość przypadkowy sposób, podczas odwiedzin u matki. Nie bywał u niej zbyt często, ale tym razem okazja była specjalna. Nie wybaczyłaby mu, gdyby nie przyszedł do niej w Boże Narodzenie. Przygotowała świąteczny obiad i nawet upiekła szarlotkę. Zwykle narzekała, że ciasto nie wyszło tak dobrze, jak powinno. A to przypaliło się z wierzchu, a to jabłka okazały się nie takie jak trzeba, a to rozmoczył się spód. Jednak tym razem chyba wszystko udało się, jak należy, bo nie wspomniała na ten temat ani słowa. Niestety, Severus, swoim zwyczajem, zapomniał powiedzieć mamie, że jej ciasto było lepsze od wszystkich tych wystawnych deserów, serwowanych w Hogwarcie. Konwersacja ogólnie toczyła się trochę kulawo, bo neutralne tematy prędko się wyczerpały. Z oczywistych względów nie mógł mówić jej o wielu rzeczach. Przynależność do Śmierciożerców należało utrzymywać w ścisłej tajemnicy. Nie zrozumiałaby. Na szczęście uwierzyła w jego wersję („ojciec kolegi ze szkoły pomógł mi rozkręcić biznes, zdobyłem ważnego klienta, który składa dużo zamówień"). Zresztą właściwie powiedział jej prawdę, tylko pominął to i owo po drodze.
— A… wiesz może, co u Evansów? — zapytał w pewnym momencie.
Ostatecznie mieszkali w pobliżu, i choć należeli do tej „lepszej" części miasta, matka znała ich z widzenia. Lily i Severus byli ostatecznie jedynymi czarodziejami w okolicy.
— A, tak. Jakoś w zeszłym miesiącu spotkałam panią Evans w sklepie i zamieniłyśmy parę słów. Lily dopiero co się zaręczyła — powiedziała matka, dolewając sobie herbaty z imbryczka i zupełnie nie zdając sobie sprawy z wagi tych informacji.
— Zaręczyła? — powtórzył głucho.
Mama orientowała się oczywiście, że się kolegowali i od czasu do czasu razem bawili, ale nie miała pojęcia, że kiedyś byli sobie naprawdę bliscy.
— Mówiła mi z kim, ale zapomniałam. Raz widziałam go z daleka. Taki wysoki, czarnowłosy, w okularach.
— Potter. James Potter — wymamrotał Severus.
— O, właśnie. Potter. To też jakiś twój kolega?
— Tak jakby — odparł bez sensu.
To był dotkliwy cios. Jakby poraził go piorun. Ciasto i herbata w ogóle przestały mu smakować. Nagle uświadomił sobie, że życie innych nie stanęło w miejscu. Niektórzy poszli na studia, inni myśleli już o założeniu rodziny. Na tym tle jego osiągnięcia nagle straciły na znaczeniu; wydawały się czymś mniej. Błahe. Nieistotne.
Matka zaproponowała, żeby został dłużej. Mogliby w coś zagrać, szachy albo gargulki. Severus odmówił. Nie miał głowy do szachów. Był tak poruszony tym, czego dowiedział się o Lily, że nie potrafiłby się skupić na grze. Gargulki uważał z kolei za dziecinadę i w pewne zażenowanie wprawiało go, że matka się tym interesuje. Dopiero po jej śmierci, przy porządkowaniu papierów, odkrył, że była mistrzynią i przewodniczącą klubu w szkole. Może gdyby wiedział, że to ostatnie Święta, które będzie dane spędzić im razem, skupiłby się na tym, by lepiej wykorzystać czas, jaki im pozostał; stracił ją niecały rok później.
Tak naprawdę nie miał pojęcia, dokąd było mu tak spieszno. Nie miał żadnych pilnych zleceń. Wszystkie zamówienia zrealizował przed Świętami, następnych spodziewał się dopiero po Nowym Roku. Jego śmierciożerczy przyjaciele, w większości sporo starsi od niego, mieli zobowiązania rodzinne. Każdy z nich był czyimś synem, a nierzadko również mężem i ojcem. Wolał jednak wrócić do swojego pustego mieszkania, by w samotności jakoś opanować wzburzenie i kotłujące się w nim uczucia, wśród których przeważała zwyczajna zazdrość. Gorzej — zawiść. Od tamtego momentu zaczął się zastanawiać, co powiedziałby Lily, gdyby znów się spotkali. Czy gdyby los dał im jeszcze jedną szansę, udało by się jakoś przerzucić most nad dzielącą ich przepaścią? Gdy trochę ochłonął, pozwolił sobie na myśl, że skoro odniósł pewien sukces i wreszcie był kimś, to może Lily spojrzałaby na niego przychylniejszym okiem? Może zaimponowałoby jej, że tak świetnie sobie radzi? Nie chciał przyznać sam przed sobą, jak bezcelowe były takie rozważania, bo przecież skoro zaręczyli się z Potterem, to bez wątpienia planowali wspólną przyszłość. Przyszłość, w której nie było miejsca dla Severusa.
Minął jednak ponad rok, nim poznał odpowiedź na swoje pytanie.
Był zimny, wilgotny, marcowy poranek. Gdzieniegdzie zalegały jeszcze łaty brudnoszarego śniegu. Po Pokątnej kręciło się niewielu czarodziejów. Nie pamiętał, jakie sprawy wywabiły go z domu tuż po dziewiątej. Zwykle siedział do trzeciej, czwartej nad ranem pracując przy eliksirach, więc wstawał niezbyt wcześnie i prawie nigdy nie wychodził przed południem.
Obojętnie rejestrował otoczenie. Plakaty porozlepiane na ścianach budynków ostrzegały przez zagrożeniem ze strony Tego, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać i jego popleczników. Widząc to tylko skrzywił wargi w pogardliwym uśmieszku. Przechodząca obok para aurorów nie miała żadnego powodu, by zwrócić uwagę na młodego człowieka w czarnym płaszczu, niczym nie wyróżniającego się z grona zwykłych przechodniów. Gdyby tylko wiedzieli, że był naznaczony Mrocznym Znakiem…
Wtedy ją zauważył.
Stała po przeciwnej stronie ulicy, oglądając coś na wystawie sklepowej. Słońce na moment przebiło się przez jasnoszarą powłokę chmur. W jego promieniach jej kasztanowe włosy nabrały pięknego miedzianego odcienia. Aż mu w gardle zaschło z zachwytu, tak cudowny był to widok. Wpatrywał się w nią jak urzeczony. Zrobił krok w jej kierunku i nagle raptownie się zatrzymał. Choć wydawało się, że miał w głowie przygotowane dziesiątki scenariuszy na wypadek takiego właśnie spotkania, nagle wszystkie słowa wywietrzały mu z głowy. Naraz nabrał ochoty, by uciec stamtąd jak tchórz. Ale było już za późno, bo w tym momencie Lily odwróciła się w jego stronę i oczywiście natychmiast go dostrzegła.
— Severus — powiedziała z lekkim zdumieniem.
Uświadomił sobie, jak idiotycznie musiał wyglądać, stojąc na środku ulicy i gapiąc się na nią jak sroka w gnat. Podszedł bliżej, mamrocząc jakieś powitanie.
Chyba czuła się równie niezręcznie jak on. Odgarnęła za ucho pasmo włosów. Na jej palcu błysnął pierścionek z diamentem i obrączka. Przyciągały jego wzrok jak magnes.
A więc po zaręczynach z Potterem przyszedł czas na ślub. Ujrzenie na własne oczy potwierdzenia było niczym cios w sam środek klatki piersiowej. Jawny dowód zdrady.
— Słyszałam o twojej mamie. Bardzo mi przykro — powiedziała Lily, nerwowo splatając przed sobą dłonie.
Skinął sztywno głową.
— Jak… jak sobie radzisz? — zapytała.
— Jakoś muszę.
Brakowało mu matki bardziej niż sam chciał to przed sobą przyznać, choć najsilniejszą więź z nią odczuwał w dzieciństwie. To ona nauczyła go najważniejszych podstaw sztuki warzenia eliksirów, gdy miał zaledwie parę lat. Ojciec był chyba przekonany, że po prostu razem gotują. Zresztą łatwo przychodziło im ukrywanie, czym naprawdę się zajmowali, bo wtedy miał jeszcze stałą pracę i codziennie wychodził z domu na dziesięć godzin.
Nie chciał jednak teraz myśleć o matce. Nie, gdy los podsunął mu jeszcze jedną szansę, by jakoś spróbować zasypać wyrwę, jaka powstała między nim a Lily. Powinien teraz jakoś wrócić do tamtej paskudnej sprawy, przeprosić ją, błagać o wybaczenie. Ale nie potrafił znaleźć odpowiednich słów, pomimo tego, że tak wiele pragnął jej powiedzieć.
Gdy tak myślał gorączkowo, jak odezwać się z sensem i nie zaprzepaścić wszystkiego w jednej chwili, zauważył coś… niepokojącego. Lily zawsze była szczuplutka. Nie zmieniła się na twarzy, ale nagle zdał sobie sprawę z tego, że wyglądała… inaczej. Jasnobeżowy wiosenny płaszczyk nie do końca ukrywał jej lekko zaokrąglony brzuch.
Musiała dostrzec jego minę, a może chciała po prostu coś powiedzieć, bo Severus milczał już tak długo, że zrobiło się bardzo niezręcznie.
— Wiesz, spodziewamy się dziecka. — Uśmiechnęła się lekko. — Może to trochę szalone w tych czasach, ale uznaliśmy, że nie ma na co czekać.
Normalny człowiek zapewne by jej pogratulował. On nie był w stanie nic wykrztusić. Czuł się jakby żelazna obręcz zacisnęła się na jego gardle, a w sercu tliła się tylko zawiść i nienawiść. I tylko jedna myśl.
Ona powinna należeć do jego.
Jakaś cząstka tych uczuć musiała się odbić na jego twarzy. Lily poruszyła się niespokojnie, on także, zażenowany, odwrócił wzrok.
Nie zapytała, czym się teraz zajmuje. Jej spojrzenie prześlizgnęło się jednak po lewym rękawie jego czarnego płaszcza. Wydawało się, że w jakiś sposób wyczuwała niepokojącą, mroczną aurę, otaczającą dawnego przyjaciela. A on odniósł nagle nieprzyjemne wrażenie, jakby Mroczny Znak przepalał mu rękę na wylot.
Czego właściwie oczekiwał? Że wszystko uda się wyjaśnić w paru słowach, padną sobie z Lily w objęcia, a potem spotkają się w trójkę z Potterem i niczym paczka kumpli ze szkoły pójdą w trójkę na śniadanie i herbatę do Dziurawego Kotła, powspominać dawne czasy?
— Muszę już iść, bo... Jim czeka tam na mnie — powiedziała Lily.
— Oczywiście — odparł chłodno.
Odeszła parę kroków, ale nagle zatrzymała się i odwróciła jeszcze w jego stronę.
— Uważaj na siebie, Sev — powiedziała. W jej oczach wyraźnie dostrzegł niepokój, może nawet troskę o dawnego przyjaciela i cień żalu, że ich drogi tak gwałtownie się rozeszły, bez szans na to, by ponownie się spotkać.
To spotkanie mocno wytrąciło go z równowagi. Jednak nie na tyle, by zaczął się nad sobą zastanawiać. Czas na refleksję przyszedł o wiele później, gdy konsekwencje jego czynów były już nieodwracalne. I nawet nie przyszło mu do głowy, że dzieckiem, o którym była mowa w podsłuchanej przez niego przepowiedni, okaże się syn Lily.
— Hej, wszystko w porządku? — zapytał Ernie Macmillan z zaniepokojeniem, podbiegając do Tima, żeby pomóc mu się pozbierać.
— Tak, nic mi nie jest. Bez paniki — odparł bagatelizującym tonem Wilmar, chociaż, szczerze mówiąc, dość mocno odczuł skutki klątwy Puchona, która odrzuciła go o dobre parę stóp. Kto by przypuszczał, że ten niepozorny chłopak potrafił miotać tak silnymi zaklęciami? Do tego wylądował poza rozłożonym na posadzce materacem, przy czym boleśnie stłukł sobie tyłek i łokieć.
— Całkiem nieźle ci idzie — powiedział Ernie pocieszającym tonem, uprzejmie ignorując fakt, że w sześciu ostatnich starciach Tim zdołał przełamać jego atak tylko raz, dwa razy udało mu się doprowadzić do czegoś w rodzaju remisu, a w pozostałych przypadkach skończył tak jak teraz: na podłodze. — Tylko pamiętaj, żeby się lepiej osłaniać i nie brać wszystkiego na klatę. To nigdy dobrze się nie kończy.
— Sory, to taki odruch obrońcy. Dajemy obijać się tłuczkami i wszystkim innym przedmiotom, które lecą w naszym kierunku, byleby złapać kafla — odparł Wilmar, siląc się na uśmiech i rozcierając bolący łokieć, który wciąż promieniował bólem. Mimo wszystko drobne obrażenia, nabyte podczas ćwiczeń z Gwardią, były niczym w porównaniu do cięgów, jakie zbierali na szlabanach u Carrowów.
Zadziwiające jak przynależność do grona spiskowców wpływała na zacieśnianie więzi z ludźmi, których dotychczas znał właściwie tylko z widzenia. Tim, jak wielu innych, utrzymywał kontakty głównie z uczniami ze swojego własnego domu. Miał sporo znajomych wśród zawodników quidditcha z innych domów, ale tym kontaktom zawsze towarzyszyła świadomość, że jednak była to konkurencja, co raczej nie pozwalało na większą zażyłość. Zwłaszcza, gdy na piątym roku został kapitanem; zbytnia poufałość z reprezentantami rywali byłaby po prostu źle widziana. Z Erniem parę razy pracowali razem na eliksirach przy jednym stoliku, ale w ciągu minionych siedmiu lat zamienili ze sobą może parę zdań, z czego jedna połowa dotyczyła zajęć, a druga quidditcha. Okazja do nadrobienia zaległości trafiła się dopiero teraz, w tych niespotykanych okolicznościach. Zadziwiająco dobrze rozmawiało mu się też z Lavender Brown. Aż głupio robiło mu się na myśl, że jeszcze do niedawna uważał ją za niezbyt bystrą, żeby nie powiedzieć pustą dziewczynę (wszystko przez to, że w zeszłym roku robiła z siebie widowisko na trybunach, głośno pisząc za każdym razem, ilekroć jej ówczesny chłopak, Weasley, pojawił się nad boiskiem). Tymczasem okazała się całkiem sensowna, nie mniej zaangażowana w Gwardię niż inni. Lisa urwałaby mu głowę, gdyby zobaczyła ich razem, chociaż zupełnie nie miałaby się czego obawiać. Tim poważnie traktował te sprawy i nigdy nie grał do dwóch obręczy na raz. Gryzł się okropnie, że zniknął tak nagle i że nie zdążyli nawet ze sobą porozmawiać. Nie raz zastanawiał się, czy nie dałoby się jakoś chyłkiem przekraść do Wieży Ravenclawu w nocy, ale wydawało się to obarczone zbyt dużym ryzykiem.
Minął zaledwie tydzień, odkąd dołączył do Gwardii, ale wciąż tyle się działo, że wydawało mu się, że od tej chwili upłynęły wieki.
Plan dnia, choć nieformalny, ustabilizował się dość szybko. Każdy wstawał o godzinie, o której miał ochotę, chociaż około dziewiątej robił się już taki zamęt, że nawet obdarzeni najbardziej kamiennym snem, chcąc nie chcąc, musieli wygrzebać się z hamaka. Zaraz po śniadaniu brali się do ćwiczenia pojedynków. Robili przerwę koło południa na lunch. Potem był czas na indywidualną naukę. Szkolne torby z podręcznikami leżały ciśnięte w kąt. Zamiast tego mieli dostęp do wielu znacznie bardziej pożytecznych informacji, pochodzących się z książek, do których normalnie nie uzyskali by dostępu. Kto chciał, zajmował się poszerzaniem wiedzy teoretycznej albo ćwiczył zaklęcia indywidualnie (Timowi pierwszy raz udało się wyczarować cielesnego Patronusa, którym okazał się rybołów). Później odbywała się kolejna sesja praktyczna, gdzie próbowali wprawiać się w walce w szyku, starając się postępować wedle instrukcji ze skryptu z kursu dla aurorów. Prędko przeradzało się to jednak w kompletny chaos i musieli przyznać sami przed sobą, że wiedza książkowa to nie wszystko.
Gdy wyczerpali już liczbę porażek na dany dzień, przychodziła pora na obiad i odpoczynek.
Wieczorami gromadzili się wokół starego odbiornika radiowego, by posłuchać Potterwarty.
Później długo rozmawiali, a atmosfera przypominała tę z pokoju wspólnego z dobrych, beztroskich czasów. W Pokoju Życzeń podziały na poszczególne domy straciły jednak na znaczeniu. Naszywki z godłem na szatach były po nich jedynym wspomnieniem. Gadali o wszystkim i o niczym, nieraz do późnej nocy.
O Harrym Potterze mówiło się tak, jak mówi się o wybitnym zawodniku quidditcha, który sam jeden może odmienić losy meczu. W opowieściach członków Gwardii urastał do roli wybawcy, który stanie na czele rewolucji. Choć nikt nie wiedział, jak właściwie mogliby z nim połączyć siły, jednocześnie towarzyszyło im poczucie, że kto inny, jak nie oni, miał się bić o ten lepszy świat. Fantazjowali więc o nadchodzącej zmianie, snując coraz bardziej nieprawdopodobne scenariusze. Nikt nie dopuszczał do siebie myśli, że wszystko może runąć w jednej chwili, gdy zostaną przyłapani albo wykryci albo jeśli Aberforth nie będzie w stanie dłużej im pomagać. Gryźli się też brakiem możliwości kontaktu z rodzinami. Nie mogli im dać znać, że są bezpieczni. Dumbledore zdecydowanie wybił im z głów jakiekolwiek próby nawiązania kontaktu.
— Im mniej wiedzą, tym lepiej dla nich — mówił. — Póki co nikt nie ogłasza w prasie, co teraz tak naprawdę dzieje się w Hogwarcie. Poczta działa jak chce, więc na razie nie powinni się niepokoić, że nie otrzymują od was listów. No i nie wmawiajcie mi teraz, że pisywaliście do starych co tydzień, bo w to nie uwierzę.
Czasami ktoś rzucał śmiały pomysł, żeby odbić Hogwart z rąk Śmierciożerców. Zaraz jednak był gaszony przez bardziej rozsądnych członków Gwardii. Nawet gdyby im się udało, to co potem? Innym razem rozmawiali o potyczce ze Śmierciożercami w Departamencie Tajemnic. Neville był jedynym uczestnikiem tamtych wydarzeń spośród ich grona, ale nie bardzo chciał o tym mówić i wyraźnie umniejszał swoje dokonania.
— To Zakon Feniksa bił się ze Śmierciożercami. My im tam bardziej przeszkadzaliśmy, niż pomagaliśmy — powtarzał.
Słysząc to, Tim tylko uśmiechał się w duchu. Gdyby na jego miejscu znajdował się Michael, przechwałkom nie byłoby końca.
Któregoś wieczora temat jakoś zszedł na quidditcha. Najpierw wspominali rozgrywki międzydomowe i zwykłą rywalizację na boisku, potem akcję z transparentem dla Luny, która spowodowała zawieszenie sezonu, aż wreszcie rozmawiali po prostu o lataniu. Wtedy Wilmar napomknął, jak bardzo mu tego brakowało.
— Ależ da się temu zaradzić. Wystarczy poprosić pokój o miotłę — powiedział Neville tak, jakby była to najnaturalniejsza rzecz pod słońcem.
— Naprawdę da się to zrobić? — zdziwił się.
— Tak, nie wiem, na jakiej dokładnie zasadzie to działa, ale Pokój potrafi ściągać tu różne rzeczy. Powinien sobie poradzić i z paroma miotłami.
Longbottom miał rację. Tajemniczym sposobem Pokój sprowadził całkiem niezły sprzęt. Zawodnicy quidditcha ze zdumieniem rozpoznali w nim swoje własne miotły. Najwidoczniej pomieszczenie „podkradło" je ze schowka, w którym Filch zamknął je po zawieszeniu sezonu.
Odtąd mogli spędzać czas także na lataniu. Nie były to te same doznania, co na otwartej przestrzeni, ale komnata okazała się na tyle rozległa, że wcale im tego nie brakowało. Śmigali alejkami pomiędzy starymi meblami i sprzętami, docierając do różnych tajemniczych zakamarków Pokoju. Szybko odkryli też miejsce, przypominającej nieco halę do quidditcha, jakich używano w Rosji do treningów podczas najzimniejszych miesięcy w roku. Z pewnością nie było jej tutaj jeszcze dzień wcześniej — wydawało się, że komnata ciągle się rozszerzała, odpowiadając na ich zapotrzebowanie. Musiał to być naprawdę bardzo potężny rodzaj magii.
Prawie każdego dnia do ich grona dołączał nowy uciekinier, dzięki czemu mogli uzupełnić wiadomości. Carrowowie wciąż szaleli po szkole. Kompletnie im odbiło. Przesłuchiwali kogo się dało, nikt jednak nie puścił pary z ust. Snape natomiast jakby zapadł się pod ziemię. Gwardii pomagał Irytek, informując ich, kiedy mogą wypuścić się na terytorium wroga, by zostawić dyrektorowi parę miłych wiadomości na ścianie przy gabinecie. Te wycieczki odbywały się zazwyczaj nad ranem. Natomiast wczesnym popołudniem dwójka albo trójka z nich wyprawiała się do Świńskiego Łba po prowiant, używając tajnego tunelu.
Tim przyłączył się do „zaopatrzeniowców" przy pierwszej nadarzającej się okazji. Wiele słyszał o bracie Dumbledore'a od innych uczniów i był ciekaw bezpośredniego spotkania. Neville zdradził mu, że Aberforth był ważnym członkiem Zakonu Feniksa i wojennym bohaterem. Wilmar nie miał wcześniej o tym pojęcia. Kojarzył go tylko jako barmana ze Świńskiego Łba. Kiedyś z chłopakami próbowali kupić u niego coś mocniejszego od kremowego piwa, ale zostali przegonieni. Teraz w jego wyobrażeniach urósł do rangi kogoś niezwykłego, wybitnej, inspirującej jednostki.
Czekało go jednak rozczarowanie. Aberforth okazał się dość zgryźliwy i małomówny, i zupełnie nie przypominał ich dawnego dyrektora, który potrafił z sympatią zagadać do każdego ucznia. Szykując przeznaczone dla nich zapasy (wiele z nich było opatrzonych tajemniczym logiem Sainsbury'ego), zapytał cierpko, jak długo mają zamiar kontynuować jeszcze swoją wojenkę podjazdową. Tak to właśnie określił. „Wojenką". Michael, jak to on, natychmiast się zjeżył i wspomniał o ich treningach, buńczucznie twierdząc, że coraz lepiej idzie im w pojedynkach, choć Neville rozpaczliwie dawał mu znaki, żeby siedział cicho.
— Tak, chłopcze, masz prawo być z tego tak dumny, jak mój kot, gdy zdołał schwytać mysz albo wróbla — skomentował cierpko Dumbledore. — Prawie codziennie przynosił mi jakieś nieszczęsne zamordowane stworzenie, chociaż zawsze miał pełną michę i wcale nie musiał polować. W końcu zrobił się tak pewny siebie, że zaczął mi uciekać nocami. I wiesz, co się stało? Pewnego dnia po prostu nie wrócił.
— No, ale przecież… on leży tutaj — Corner wskazał na biało-szarego kota, który drzemał spokojnie na fotelu przed kominkiem.
— A kto powiedział, że miałem na myśli tego kota? — sarknął Aberforth. — Mówiłem o poprzednim.
— Co się z nim stało? — zapytał cicho Neville.
— Nie mam pojęcia — mruknął Dumbledore, chowając do płóciennej siatki kolejny bochenek chleba. — Nigdy się nie dowiedziałem. Musiał się nadziać na większego od siebie drapieżnika, może dopadł go jakiś kundel, może lis. Może był to jeden z tych wielkich pająków, a może jeszcze co innego.
— Nie próbował go pan szukać? — odważył się zapytać Tim.
— Aberforth, nie pan — przypomniał mu Dumbledore. — Żebyś jeszcze wiedział, jak szukałem! Obłaziłem całą okolicę. Gdyby ten dureń siedział spokojnie na miejscu, jeszcze dziś mógłby żyć. Weź tamtą siatkę, chłopcze — polecił, wskazując pomarańczową plastikową torbę, leżącą na krześle — była promocja, to kupiłem trochę owoców, jabłka i banany, nic nadzwyczajnego.
Nie chciał słuchać ich podziękowań, a gdy wspomnieli o kosztach, jakie przez nich ponosi, tylko wzruszył ramionami.
— Jak przestanę wyrabiać finansowo, to wtedy będziemy się martwić. No, idźcie już, nie ma co kusić losu. Nie róbcie tam za dużo szumu, bo Snape może w końcu stracić cierpliwość. I módlcie się, żebyś nigdy nie stanęli oko w oko ze śmierciożerczymi zbójami, którzy się nie patyczkują.
Po tym spotkaniu Michael przez resztę dnia był nie w sosie, chociaż gdy wracali obładowani zapasami, Neville powiedział mu, żeby się nie przejmował, bo „Ab tak tylko gada". Wilmar jednak długo zastanawiał się nad tym, co powiedział im Dumbledore. Faktycznie, żadne z nich nie znalazło się nigdy w prawdziwym niebezpieczeństwie, nie licząc Longbottoma. Carrowowie wprawdzie traktowali ich okropnie, ale nie zamierzali pozabijać — przynajmniej do niedawna; teraz raczej już by się nie hamowali. Gwardia za bardzo nadepnęła im na odcisk. Wciąż jednak trudno było myśleć o nich jak o poważnym zagrożeniu. Może dlatego, że stosunkowo łatwo udawało im się ich kiwać, a może dlatego, że już poznane zło stało się w jakiś sposób oswojone, mniej groźne.
W czwartek wieczorem wszystkich zelektryzowała wiadomość o wydarzeniach w Gringottcie. Potterwarta donosiła o włamaniu do jednej ze skrytek i o spektakularnej bitwie, która obróciła w gruzy sporą część budynku banku. Na horyzoncie pojawiło się widmo kryzysu finansowego; wielu klientów zostało odciętych od dostępu do swoich oszczędności. Gringott nie przedstawił na razie żadnego oficjalnego oświadczenia, a Ministerstwo rozpaczliwie usiłowało zatuszować, że w banku ogóle wydarzyło się coś niepokojącego (tak jakby wielka wyrwa w dachu i gruz leżący na ulicy nie mówiły same za siebie). Potterwarta miała jednak informacje ze swoich własnych, tajnych źródeł. Sprawcą całego zamieszania był Harry Potter. Podobno wraz z towarzyszami ledwie wymknął się Śmierciożercom, uciekając na grzebiecie smoka, który oddalił się w nieznanym kierunku.
Praktycznie przez cały kolejny dzień nie rozmawiali o niczym innym. Wszyscy zastanawiali się, dlaczego Harry, Ron i Hermiona podjęli takie ryzyko, ale nikt nie potrafił przedstawić żadnej sensownej teorii.
— Luna pewnie znalazłaby jakieś wyjaśnienie — westchnął Neville.
— Może chcieli spowodować krach finansowy? — zasugerował Tim. — Mój stary mówił, że ludzie przejrzą na oczy dopiero wtedy, gdy rąbnie inflacja i ich oszczędności będą zagrożone. — No, to Harry chyba trochę to przyspieszył — mruknął Seamus. — Kurczę, wywalić pół Gringotta, to jest coś! No i dołożył w ten sposób Sami-Wiecie-Komu.
— Myślisz, że Sam-Wiesz-Kto trzyma oszczędności u Gringotta? — zdziwił się Terry.
— Sam-Wiesz-Kto może nie, ale jego Śmierciożercy chyba tak? To w sumie niezły sposób, żeby odciąć ich od kasy…
— Co oni zrobią z tym smokiem? — zastanawiała się Hanna. — Znaczy, jeśli to prawda i faktycznie na nim odlecieli, to na pewno mnóstwo ludzi ich zauważy.
— Włączmy wcześniej Potterwartę, może powiedzą coś nowego — zasugerowała Lavender. Audycje zwykle rozpoczynały się o dwudziestej, ale w tej sytuacji warto było sprawdzić, co słychać w eterze już po południu.
— A gdyby tak zaatakować smokiem Sami-Wiecie-Kogo i po prostu go spalić… — rozmarzył się nagle Anthony. — Problem z głowy!
— Chyba naczytałeś się za dużo fantastyki — przygasił go Ernie.
Był już wieczór, gdy w ramach obrazu, za którym znajdował się tunel prowadzący do Świńskiego Łba, niespodziewanie pojawiła się Ariana. Wyraźnie dawała im do zrozumienia, że stało się coś ważnego.
— Jak myślicie, o co może chodzić? — zaniepokoiła się Hanna. — Nigdy nie przychodziła tak późno.
— Może Aberforth ma dla nas jakąś wiadomość — powiedział Neville.
— Powinieneś iść — ponaglił go Seamus. — Może wie coś o Harry'm?
Longbottom skinął głową i podszedł do obrazu. Po chwili oddalał się już razem z Arianą w głąb namalowanego tunelu.
Potterwarta leciała w tle, ale tym razem nikt nie słuchał audycji zbyt uważnie. Czekali na powrót Neville'a, co i rusz zerkając w stronę malowidła. Minuty wlekły się nieznośnie jedna za drugą. Żadne z nich nie potrafiło znaleźć sobie miejsca, niejasno przeczuwając, że nie chodziło o jakąś trywialną sprawę. Może groziło im wykrycie? Może trzeba będzie uciekać? Wreszcie Seamus pierwszy zauważył zmianę na obrazie i drobne sylwetki, zmierzające w ich stronę.
— Patrzcie, wraca!
Jakieś dziesięć minut później Neville, uśmiechając się od ucha do ucha, wyłonił się z obrazu. I nie był sam. Towarzyszył mu nie kto inny, jak sam Harry Potter wraz z Ronem i Hermioną.
Oddelegowanie Carrowów do obserwowania Wieży Ravenclawu nie było może najrozsądniejszym pomysłem, ale przynajmniej odwracało ich uwagę od polowania na Gwardię, więc należało uznać to za jakiś plus. Severus mimo wszystko nie zakładał, że Potter spróbuje wedrzeć się do zamku zaraz następnego dnia po ostrzeżeniu Czarnego Pana. Inaczej pewnie zająłby się tym sam.
Wieczór spędzał w gabinecie dyrektora, nie tylko dlatego, że było stamtąd bliżej do wejścia do Wieży Ravenclawu. Prawdę powiedziawszy, uciekł z własnych komnat przed Fawkesem, który ostatnio zrobił się zupełnie nieznośny. Ptak od dłuższego czasu z jakimś maniackim uporem usiłował mu wręczyć jedno z swoich szkarłatnopomarańczowych piór. Przynosił mu je tak samo jak swoją gumową jaszczurkę i magiczny sześcian, a Severus nie miał głowy do tego, żeby się z nim bawić, zwłaszcza teraz, przy wszystkich piętrzących się problemach.
Krótko po dwudziestej drugiej wezwał Milczka. Chciał poprosić o herbatę, ale nie musiał nawet wydawać polecenia — skrzat już tak dobrze poznał jego zwyczaje, że od razu pojawił się z zastawioną tacą. Podziękował mu i odesłał, po cichu żałując, że nie mógł zrobić z niego równie dobrego szpiega jak ze Zgredka. Skrzat był niewątpliwie bardzo bystry, ale problemy z komunikacją robiły swoje — nie potrafiłby mu przekazać szczegółowych informacji. Musiały mu wystarczyć doniesienia od Filcha. Nalewając Earl Greya do filiżanki, pomyślał kwaśno, że przynajmniej osiągnęli pewną stabilność, choć była to stabilność tonącego statku, który nabierał wody w równomierny sposób, wciąż jeszcze nie tracąc stateczności. Od dwóch dni nie zniknął żaden z uczniów. Widocznie wszyscy sympatycy i sprzymierzeńcy Gwardii przesiadywali już w Pokoju Życzeń…
Nie zdążył nawet upić łyku herbaty, gdy przez jego lewe ramię przebiegło nagle liźnięcie ognia. Odstawił filiżankę na spodek z brzęknięciem. To nie było wezwanie od Czarnego Pana. Wyczuwał, że to któreś z Carrowów dotknęło Znaku, podnosząc alarm, a to mogło oznaczać tylko jedno.
— Czy coś się stało, Severusie? — zapytał czujnie Albus.
— Ostatnio ciągle coś się dzieje — odparł, wstając zza biurka. — Dostałem sygnał, to któreś z Carrowów.
— Sądzisz, że coś zauważyli?
— To byłby pierwszy raz w historii, gdyby się do czegoś przydali. Pójdę to sprawdzić. Porozmawiamy, jak wrócę — rzucił Severus niecierpliwie.
Musiało się stać coś poważnego. Carrowowie, co by o nich nie mówić, nie poważyliby się na wezwanie Lorda bez dobrego powodu.
Zszedł spiralną klatką schodową, powiewając peleryną i nie zwlekając, ruszył w kierunku Wieży Ravenclawu. Miał mało czasu, musiał się spieszyć. Spodziewał się, że po drodze może spotkać któregoś z nauczycieli, patrolujących korytarze. Ku swojemu zaskoczeniu natknął się jednak na Minerwę, która tej nocy dyżuru z pewnością nie miała…
McGonagall, maszerując energicznie korytarzem, wciąż nie mogła uwierzyć w to, co się wydarzyło. Czuła się tak, jakby ubyło jej dwadzieścia lat. Zadziwiające jak poczucie celu i mała iskierka nadziei potrafi w jednej chwili wszystko odmienić.
Dzień upłynął zadziwiająco normalnie i bez żadnych większych ekscesów. Pewien element niepokoju wprowadził dopiero Filius, który krótko po dwudziestej pierwszej zapukał do drzwi jej prywatnych komnat. Nie była to pora, o której zazwyczaj składali sobie towarzyskie wizyty, więc od razu zaniepokoiła się, że stało się coś złego.
— Nie, to nie to, co myślisz — uspokoił ją szybko Flitwick, dostrzegając jej spojrzenie.
Od blisko dwóch tygodni opiekunowie domów i w gruncie rzeczy każdy z nauczycieli obawiał się, że Śmierciożercy schwytają niepokornych uczniów i cały ten bunt zakończy się tragedią.
— Chciałem ci tylko powiedzieć, że miałem dziś dość dziwną rozmowę z Carrow. Domagała się, żeby wpuścić ją do Wieży Ravenclawu. I chyba wciąż jeszcze tam siedzi.
— Po co? Chyba nie po to, żeby znęcać się nad uczniami? — zaniepokoiła się Minerwa.
— Nie, nic z tych rzeczy. Przez jakiś czas dotrzymywałem jej towarzystwa, chociaż na wszelkie sposoby dawała mi do zrozumienia, że najlepiej by było, gdybym się stamtąd wyniósł w cholerę. No, ale pod jakimś tam pretekstem udało się to odwlec. To w końcu mój dom — dorzucił z jakąś desperacją. — Ale wygoniła mnie w końcu i została sama w Pokoju Wspólnym, bo uczniowie oczywiście bali się w ogóle wychodzić ze swoich dormitoriów. —Zdjął okulary i przetarł szkła rękawem szaty, by pokryć zmieszanie. Nie musiał nic dodawać. Już bardzo dawno temu stracili resztki złudzeń, że byli w stanie skutecznie ochronić swoich uczniów przed Śmierciożercami.
— I nie podała żadnego powodu?
— Coś tylko wykrętnie powiedziała, że musi tu pilnować.
— Czego? Chyba nie pomnika Roweny?
— Może to jakiś nowy sposób na zapobieganie kolejnym zniknięciom po tym, jak uciekli moi siódmioroczni?
— Przecież to było tydzień temu. Dopiero teraz by na to wpadli?
Filus tylko wzruszył ramionami. Założył okulary.
— Tak tylko pomyślałem, że powinnaś wiedzieć. W razie gdyby…
Nie dokończył. Nie tylko Minerwa spodziewała się lada dzień najgorszego. Pożegnał się chwilę później, by wrócić do własnych komnat.
Położyła się wcześniej do łóżka, ale niepokój nie pozwalał jej zasnąć. Wreszcie doszła do wniosku, że skoro i tak nie była w stanie zmrużyć oka, to równie dobrze może skontrolować sytuację. Założyła swój kraciasty szlafrok na koszulę nocną i postanowiła przejść się w okolice Wieży Ravenclawu.
Trafiła akurat na dość zaskakującą scenę. Amycus Carrow dosłownie szalał pod wejściem do Wieży, próbując dostać się do środka. Miotał klątwami w zaczarowaną kołatkę, strzegącą wejścia do Ravenclawu, co rzecz jasna nie przyniosło żadnego efektu, bo była idiotoodporna.
Na jej zadane lodowatym tonem pytanie, co zamierzał w ten sposób osiągnąć, najpierw jej naubliżał, a potem przyznał, że w środku wciąż znajdowała się jego siostra. Nie odpowiadała jednak na jego wezwania. Minerwa zgodziła się otworzyć wejście do Wieży i wpuścić go do środka, po części dlatego, żeby na własne oczy przekonać się, co tam się właściwie stało.
Alecto leżała na podłodze, oszołomiona zaklęciem. Amycus trochę stracił głowę na ten widok, bo zdradził, że jego siostra wezwała za pomocą Mrocznego Znaku ich mistrza. Mało tego, wymknęło mu się, że polowali na Pottera, a potem zagroził, że zrzuci winę za podniesienie alarmu na uczniów, naprędce układając idiotyczną historyjkę, jakoby Krukoni napadli na Alecto i zmusili ją do dotknięcia Znaku. Tego było już za wiele dla Minerwy. Jasno i dobitnie powiedziała mu prosto w twarz, co sądzi o takim tchórzowskim postępowaniu. Była nastawiona na stoczenie z nim pojedynku, ale wtedy we wszystko wtrącił się Harry Potter. Ujawnił się, zrzucając pelerynę-niewidkę, pod którą się ukrywał. Towarzyszyła mu Luna Lovegood. Rzucił Cruciatusa na Carrowa, który obraził i opluł Minerwę, stając w obronie opiekunki swojego domu, co było tak samo szlachetne, jak głupie. Stało się tak nagle, że o mało co nie przyprawił Minerwy o zawał serca. Chwilę później zrobiło się jeszcze dziwniej, gdy Harry wypalił, że poszukuje diademu Roweny Ravenclaw, a potem oświadczył, że wykonuje rozkazy Albusa Dumbledore'a.
McGonagall nie potrzebowała żadnych dodatkowych informacji. To jedno zapewnienie wystarczyło, by podjęła decyzję. Obawiała się momentu, w którym trzeba będzie dokonać wyboru, ale gdy nadszedł, okazało się to zadziwiająco łatwe. Nie mogłaby żyć ze sobą, wiedząc, że nie zrobiła nic w momencie, gdy los przedłożył przed nią szansę, by coś zmienić. Tak długo, jak starczy jej tchu w piersi, zamierzała walczyć i biada temu, kto stanie jej na drodze. Rzuciła Imperiusa na Carrowów, skutecznie ich unieszkodliwiając — i, na Merlina, skłamałaby, gdyby nie przyznała sama przed sobą jak silnej satysfakcji dostarczyło jej zrobienie tego, na co od dawna miała chęć.
— Zapewnimy ochronę szkoły przed Tym, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać, kiedy ty będziesz szukał tego… tego czegoś.
Potter nie wydawał się przekonany, czy nauczyciele faktycznie mogą tego dokonać, ale Minerwa dość oschle oświadczyła, że trochę znają się na magii i będą w stanie zatrzymać wroga przynajmniej przez jakiś czas. Pewien problem stanowił Severus, ale liczyła na element zaskoczenia. Spodziewał się, że Minerwa do końca będzie grać według zasad i nie zaryzykuje wykonania ruchu, który okaże się zbyt ryzykowny. Cóż, wkrótce przekona się, że powinien pomyśleć ponownie.
Opuścili Wieżę Ravenclawu razem z Potterem i Lovegood, ukrywającymi się pod peleryną-niewidką. Gdy tylko znaleźli się na korytarzu, posłała Patronusy do opiekunów domów. Pozostałych nauczycieli zamierzała poinformować w następnej kolejności. Wszystkich, bez wyjątku, postanowiła — i oby tym razem nikt nie zawiódł jej zaufania. Potem zaczęła układać w głowie plan ewakuacji i obrony zamku. Wieść o nowopowstałym połączeniu z Hogsmeade napawała nadzieją. Przede wszystkim musieli bezpieczne ewakuować uczniów. Trochę gorzej prezentowała się kwestia powstrzymania Tego, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać. Przypomniały jej się jednak słowa Albusa, który wspominał kiedyś przy jakiejś okazji, że gdyby doszło do najgorszego, cały Hogwart stanie do walki. Wtedy największym zagrożeniem dla szkoły wydawały się pomysły Minerstwa, któremu solą w oku była jej niezależność, i przysłani im tutaj służbiści pokroju Umbridge. Sytuacja sprzed dwóch lat, choć trudna i irytująca, nijak miała się do obecnej. Teraz gra szła o znacznie wyższą stawkę. Cóż, chyba przyszedł czas na rzucenie Piertotum Locomotor. Zawsze chciała sprawdzić, jaki dokładnie efekt wywoła i to mogła być jej ostatnia okazja w życiu, żeby się o tym przekonać. Tego Śmierciożercy z pewnością się nie spodziewali.
Naraz usłyszała cichy szelest i odgłos kroków. Serce zabiło jej mocniej. Nie, na litość, niech to tylko nie będzie on…
McGonagall zatrzymała się, unosząc różdżkę i rzuciła w ciemność:
— Kto tam?
Wiedziała jednak, czyj głos usłyszy w odpowiedzi. Żadne z dyżurujących nauczycieli nie miało w zwyczaju tak skradać się w mroku.
— To ja — powiedział Severus, wyłaniając się zza stojącej pod ścianą zbroi. Minerwa nagle pożałowała, że nie zdążyła rzucić Piertotum Locomotor. Wyobraziła sobie metalowe ramiona zbroi chwytające Snape'a; gdyby te żelazne, nabijane kolcami rękawice zechciały się zacisnąć na jego gardle, wcale by ich nie powstrzymywała. Zadziwiło ją, jak silnie płonie w niej nienawiść. Miała nadzieję, że to uczucie nie odbiło się na jej twarzy, chociaż co do tego nie mogła być zupełnie pewna.
— Gdzie są Carrowowie? — zapytał cichym głosem.
— Pewnie tam, gdzie ich wysłałeś, Severusie — odparła spokojnie.
„Błagam, Potter, nie rób nic głupiego, nie zdradzaj swojej obecności" — pomyślała jednocześnie rozpaczliwie.
— Odniosłem wrażenie, że Alecto zauważyła jakiegoś intruza.
— Tak, a co sprawiło, że odniosłeś takie wrażenie?
Snape lekko poruszył lewym ramieniem. No tak, jeśli Carrow poczuł palenie Mrocznego Znaku to wszyscy inni Śmierciożercy również. Nic dziwnego, że Severus został wywabiony i chciał sprawdzić, co się stało. Powinna była to przewidzieć.
Starała się jakoś ratować sytuację, udzielając oszczędnych, rzeczowych odpowiedzi na jego pytania. Ale przeczucie podpowiadało jej, że ten drań coś podejrzewał. Nie patrzył wprost na nią, omiatał spojrzeniem przestrzeń za jej plecami, tak jakby wiedział, że ktoś tam się ukrywa.
McGonagall mocniej zacisnęła palce na swojej różdżce. Snape niebezpiecznie skracał dystans, podchodząc coraz bliżej. Jeszcze jeden krok, a pożałuje.
Chociaż Minerwa za wszelką cenę usiłowała zachować spokój, Severus natychmiast zauważył, że coś ukrywała. Mrowienie Mrocznego Znaku podpowiadało mu, że Czarny Pan wkrótce przybędzie do Hogwartu. Czyżby to, przed czym go ostrzegał, nastąpiło tak szybko?
Miał wrażenie, że nie była sama. Wzrok Severusa prześlizgnął się nad jej ramieniem, zatrzymał na moment na pustce korytarza. Zaklęcie niewidzialności? Czy może sławetna peleryna-niewidka Pottera?
— Zastanawiam się, co wyciągnęło cię z łóżka o tak później porze — powiedział.
— Zdawało mi się, że słyszę jakieś hałasy — odparła, siląc się na opanowanie.
— Naprawdę? Bo ja nic nie słyszę — odparł, patrząc jej prosto w oczy. Legilimencja potwierdziła to, co już wcześniej podejrzewał. McGonagall starała się ukryć obecność Pottera.
W innych okolicznościach mógłby udawać, że uwierzył w jej wyjaśnienia i spokojnie się oddalić. Potem śledziłby ją z ukrycia, by dowiedzieć się, jakie były jej zamiary. Ale wszystko wskazywało na to, że Czarny Pan zjawi się lada chwila. I bez wątpienia nie przybędzie sam. Nie było czasu do stracenia, dlatego zaczął na nią naciskać.
— Widziałaś Harry'ego Pottera, Minerwo? Bo jeśli tak, to muszę nalegać…
To, jak wielki błąd popełnił, pojął jeszcze zanim zdążył skończyć to zdanie. Jakby wykonał ruch na szachownicy i jednocześnie zorientował się, że podstawił swoją figurę do bicia. Ale tak jak nie można było odsunąć ręki, która dotknęła bierki, tak samo nie dało się cofnąć już wypowiedzianych słów.
Zaskoczył go nie tyle sam atak, co jego nagłość. McGonagall rzuciła się na niego z szybkością błyskawicy, od razu z silnym, ofensywnym zaklęciem. Nie było obliczone na oszołomienie przeciwnika — po prostu chciała go zabić. I prawie jej się to udało. Ledwie zdążył się osłonić.
Minerwa posłała w jego stronę płomienie, walcząc tak agresywnie, jak jeszcze nigdy. Zneutralizował ten atak, zamieniając ogień w obłok dymu, ale po nim przyszedł kolejny. Dostrzegł za jej plecami Pottera, ale nie było najmniejszej szansy, by spróbować cokolwiek wytłumaczyć. McGonagall walczyła równie wściekle, co rozszalały rogogon. W jego stronę poszybowała chmara sztyletów. Większość wbiła się w napierśnik zbroi, za którą się ukrył, ale jeden zdołał się przedrzeć i rozciął brzeg jego peleryny. Przymierzał się właśnie do ataku obszarowego, wciąż korzystając ze swojej prowizorycznej osłony, gdy nagle równowaga sił zdecydowanie przechyliła się na stronę Minerwy.
— Nie! Już nie popełnisz więcej morderstw w Hogwarcie! — Z głębi korytarza nadbiegał Flitwick, zadziwiająco szybko, biorąc pod uwagę jego krótkie nogi. Tuż za nim zauważył Sprout. Na samym końcu truchtem zbliżał się posapujący Slughorna. Wszyscy trzymali w rękach różdżki. Mistrz Zaklęć pierwszy wyprowadził atak, rzucając urok na zbroję, która wyciągnęła ramiona w stronę Severusa, próbując zmiażdżyć go w żelaznych objęciach. Wyrwał się z jej uścisku, choć nie bez szwanku dla swojej peleryny, która zyskała kolejne rozdarcie, i cisnął pancerz w stronę nadbiegających nauczycieli. Odwrócił się i rzucił do ucieczki, wykorzystując minimalną przewagę. Nie miał szans, gdyby musiał stawić czoła wszystkimi na raz. Nie mówiąc o tym, że wcale nie chciał z nimi walczyć.
Wpadł do pustej klasy i już w biegu wybił okno zaklęciem. Błyskawicznie wdarł się na parapet i skoczył, mając nadzieję, że sztuka lewitacji, którą studiował w ostatnich miesiącach, nie zawiedzie go w tym krytycznym momencie. Ziemia zbliżała się z przerażającą prędkością, ale zaklęcie zadziałało. Używając peleryny jak lotni, poszybował w kierunku ciemnej ściany Zakazanego Lasu.
— TCHÓRZ! TCHÓRZ! — usłyszał jeszcze krzyk McGonagall. Zacisnął zęby, czując wzbierającą wściekłość.
Nie nazywaj mnie tchórzem!
Przez moment nie wiedział, dokąd leci. Zdołał się jednak opanować. Obniżył tor lotu i miękko opadł na błonia na skraju lasu, niedaleko chaty Hagrida. Nawet nie zachwiał się przy lądowaniu.
Dostrzegł jakiś ruch na wybiegu hipogryfów i odwrócił się czujnie, z różdżką w garści.
— Nie powinniście przypadkiem być o tej porze w stajni? — mruknął, dostrzegając kilka stworzeń, które podeszły do ogrodzenia. Zwierzęta spoglądały na niego podejrzliwie. Krępolot zjeżył pióra na karku i lekko rozłożył skrzydła, Ostroszpon zmrużył oczy i pochył groźnie głowę, a Czarnoskrzydła zasyczała. Widok czarodzieja latającego bez użycia miotły musiał im się wydać czymś podejrzanym i nienaturalnym. Nie zwlekając dłużej, ukłonił im się, by jakoś je udobruchać, mimowolnie przypominając sobie, że nigdy nie miał wielkiej cierpliwości do hipogryfów. Profesor Kettleburn nie raz zrugał go za brak wyczucia. Zwierzęta łaskawie mu się odkłoniły, ale wciąż zerkały na niego nieprzychylnie.
Nie zawracając sobie nimi dużej głowy, zaczął się zastanawiać, co powinien zrobić. Zdołał uratować skórę, przynajmniej na razie, a teraz musiał dostać się z powrotem do zamku. Tylko jak? Wszystkie tajne przejścia były zamknięte. Pchanie się do środka głównym wejściem nie wchodziło w grę, ale może udałoby mu się wejść od strony cieplarni? Znajdowała się tam mała furtka. Przejście, którego praktycznie nikt nie używał na co dzień, prowadziło bezpośrednio do lochów, ale dało się stamtąd wyjść ukrytymi kręconymi schodami prosto na trzecie piętro. Mógłby stamtąd spróbować jakoś przekraść się do gabinetu, a potem wysłać portrety dyrektorów na poszukiwania Pottera. W tak poważnej sprawie chyba nie odmówiłyby mu wsparcia? Zresztą mógł też poprosić o pomoc Milczka.
Z tą myślą skierował się w stronę zamku, nie zapalając światła różdżki. Musiał się tam przekraść pod osłoną ciemności; noc była prawie bezksiężycowa, a niebo częściowo zasnute chmurami, co sprzyjało jego zamiarom.
Nie zaszedł jednak daleko. Gdy tylko wyłonił się zza chaty Hagrida, przekonał się, że nie znajdował się tutaj sam. Zauważył ich w tym samym momencie, w którym oni dostrzegli jego. Natychmiast oślepiło go ostre światło, rzucane przez różdżkę. Uniósł swoją do obrony, ale zaraz ją opuścił. Nowoprzybyli mieli na sobie śmierciożercze płaszcze.
— Czarny Pan się nie mylił — powiedział Dołohow. — To faktycznie byłeś ty — stwierdził z pewnym zdumieniem. — A wydawało mi się, że to jakiś przerośnięty nietoperz.
— Zgaś to światło — syknął Severus, mrużąc oczy.
Antonin przygasił blask na końcu różdżki i skierował jej czubek na ziemię. Dopiero teraz Snape dostrzegł, że Śmierciożercą, który mu towarzyszył, był Rowle. W duchu przeklinał fakt, że nowo nabyta umiejętność, choć niezwykle przydatna, okazała się niestety niezbyt dyskretna.
— Chodź, wszyscy już czekają — ponaglił go Antonin.
— Wszyscy?
— Czarny Pan ściągnął, kogo tylko się dało.
W tej sytuacji Snape mógł tylko podążyć za nimi. Rowle spojrzał na niego niespokojnie, potem zerknął w stronę ciemniej ściany Zakazanego Lasu, wyraźnie szukając wzrokiem czegoś albo kogoś za plecami Snape'a.
— A gdzie jest Alecto? Co się z nią stało?
— Została w zamku razem z Amycusem.
W panujących ciemnościach nie widział dokładnie wyrazu jego twarzy, ale Rowle wydawał się szczerze przejęty. Widocznie relacja pomiędzy Alecto a jej gachem wkroczyła w poważniejszą fazę.
„Wzruszające" — pomyślał ironicznie, czując narastającą wściekłość z powodu tego, jak niefortunnie potoczyły się wydarzenia. Powinien być w środku zamku, a nie na zewnątrz i za wszelką cenę musiał znaleźć sposób, by jakoś tam wrócić. Los Carrowów niewiele go obchodził. Biorąc pod uwagę to, jakim wcieleniem furii okazała się Minerwa, obydwoje znajdowali się w już w stanie, który wykluczał ich dalszy udział w ewentualnym starciu.
Gdy dotarli do miejsca zbiórki, które znajdowało się na skraju pola aportacyjnego, tuż za bramami Hogwartu, Severus z pewnym zdumieniem zarejestrował, jak wielu Śmierciożerców zdążyło się zebrać w tak krótkim czasie. Stali w małych grupkach, spoglądając w stronę zamku. Kilka zaczarowanych kul światła, unoszących się nad ziemią na wysokości kolan, rzucało nikłą poświatę na najbliższą okolicę. Przypominały błędne ognie, błyszczące upiornym, zielonkawym blaskiem.
Pojawienie się Snape'a przyciągnęło uwagę Śmierciożerców. Rozległy się szepty, bez wątpienia dotyczące jego osoby. Severus zupełnie to zignorował. Omiótł wzrokiem zgromadzonych, szukając Lucjusza. Nigdzie nie mógł go dostrzec i zaczął zastanawiać się, czy ten jeszcze w ogóle żyje. Ale gdzieś w dalszym rzędzie mignęła mu blada i poważna twarz Narcyzy. Przypuszczał, że nie byłoby jej tutaj, gdyby coś stało się jej mężowi. Lord ukarałby obydwoje.
— Czyżbyś został zmuszony do ucieczki z podkulonym ogonem? — usłyszał nagle przepełniony złośliwą satysfakcją głos Bellatriks. — Wielki dyrektor wyleciał na kopach ze stanowiska? — zapytała, zbliżając się do niego jak pełznąca żmija.
Snape nie dał się sprowokować.
— Nie spodziewałem się ciebie tutaj, Bellatriks. To miło, że Czarny Pan wypuścił cię z komórki i znów pozwala ci wychodzić nocami. Gratuluję.
Lestrange poczerwieniała na twarzy. Nie zdążyła mu się jednak odgryźć, bo do zgromadzenia dołączył Czarny Pan. Śmierciożercy rozstąpili się, robiąc mu przejście.
— Widzę, że udało ci się wydostać z zamku, Severusie — zauważył.
Snape nic nie odpowiedział, bo też nie było żadnego rozsądnego usprawiedliwienia dla tego niepowodzenia. Czarny Pan jednak nie czynił mu żadnych wyrzutów.
— Potter. Czy natknąłeś się na Pottera?
— Widziałem go tylko z daleka. Zdołał przedostać się do zamku, przypuszczam, że ktoś z wewnątrz musiał mu pomóc.
— Co za nonsens! — wtrąciła się Bellatriks. — Po co Potter miałby się tam pchać?
— Cisza! — syknął Czarny Pan. Wydawał się czymś mocno zirytowany. — Domyślałem się, że Potter może tak uczynić. Przygotowałem Severusa na tę ewentualność… Choć spodziewałem się, że lepiej się sprawisz. — Jego oczy zwęziły się niebezpiecznie; bardziej niż kiedykolwiek przypominały spojrzenie węża, który szykował się do zaatakowania ofiary.
Snape milczał, stojąc bez ruchu.
— Domyślam się, że ci zdrajcy zdecydowali się stanąć po stronie Pottera. Dostali ode mnie drugą szansę, pomimo ich powiązań z tym starym miłośnikiem szlam i mugoli. Szansę, by przejrzeć na oczy i dołączyć do nowego porządku. Ale skoro ją odrzucili i zdecydowali się chronić Pottera, nie będę mieć dla nich litości. Jeśli nie zechcą go wydać, poleje się krew i będzie to wyłącznie ich wina. Oni będą odpowiedzialni za śmierć każdego czarodzieja, każdej kobiety, mężczyzny i dziecka, którzy zginą dzisiejszej nocy.
— Ależ panie… Tam… Tam są też nasze dzieci — odważyła się powiedzieć jedna ze Śmierciożerczyń drżącym głosem.
Severus spojrzał w tamtą stronę. Cyntia Greengrass. Ani ona, ani jej mąż nie należeli nawet do Wewnętrznego Kręgu, chociaż obydwoje pochodzili z dość starego czarodziejskiego rodu; zdziwił się, że w ogóle ośmieliła się zabrać głos.
Lord spojrzał na nią przelotnie.
— Cóż, nie sądzę, by opowiedzieli się po stronie naszych wrogów, więc nie ma się czego obawiać, prawda? — rzekł zwodniczo łagodnym tonem.
Greengrass nie wydawała się przekonana, ale nie odważyła się już nic powiedzieć na ten temat. Wycofała się gdzieś na tyły, wymieniając zaniepokojone spojrzenie ze swoim mężem.
— Mój panie, pozwól mi wrócić do Hogwartu — odezwał się Severus. — Schwytam dla ciebie Pottera.
— A niby jak chciałbyś tego dokonać, sam jeden?
— Znajdę sposób. Jeden człowiek może okazać się czasem bardziej skuteczny niż cała armia.
— Miałeś już swoją szansę — odparł zimno Czarny Pan. — Teraz jedyne, co nam pozostało, to zdobyć zamek, i to jak najszybciej — oświadczył.
— Zdobyć zamek? — powtórzył Severus, spoglądając w stronę Hogwartu. Nigdy nie wydawał mu się bardziej odległy i bardziej bezbronny zarazem. W oknach wciąż paliło się wiele świateł. Większość przebywających w nim ludzi nie miała pojęcia o wiszącym nad nim zagrożeniem. Jeszcze nie. Zalany ciemną jak atrament nocą wydawał się osamotniony i bezbronny jak statek zagubiony na ogromnym przestworze oceanu, zmierzający prosto ku katastrofie. Jeszcze nieświadomy, tego co się wydarzy, już za chwilę, za moment.
Naraz ujrzał że gwiazdy przysłania jakaś ciemna chmara, nadciągająca od strony Zakazanego Lasu. Przez moment sądził, że to wyjątkowo liczne stado ptaków. A potem zrozumiał, na co patrzy i poczuł przypływ lęku. Zimny dreszcz przeleciał mu wzdłuż kręgosłupa. Dementorzy. Setki dementorów. Krążyły w powietrzu, kotłując się jak woda w spienionej kipieli, wisząc nad zamkiem jak ogromny złowrogi cień.
— Coś nie tak? — zapytał Yaxley podejrzliwie.
— Nie dostaniemy się tam, tajne przejścia są zamknięte, zabezpieczone klątwami — powiedział Severus. — Przełamanie ich może zająć wiele czasu…
— Po co zaprzątać sobie głowę tajnymi przejściami, skoro można wejść frontem — oświadczył Czarny Pan pewnym siebie tonem i ruszył w stronę bramy. Śmierciożercy pomaszerowali za nim w luźnym szyku.
Prędko okazało się jednak, że nie mogą podejść do zamku. Nad błoniami dał się słyszeć niepokojący szum, brzmiący jak pomruk zbliżającej się burzy. Powietrze aż iskrzyło od potężnej magii. Niebo pojaśniało, jakby rozświetlone zorzą polarną. Nie mieniło się jednak zielenią i błękitem, a złotem i srebrem. Cienka woalka magii obronnej rozwinęła się płynnie nad Hogwartem, odpychając krążących w powietrzu dementorów. Wkrótce przykryła zamek i fragment błoni szczelną kopułą, odgradzając od niego Śmierciożerców.
— Ach, tak. Widzę, że poszli po rozum do głowy i otoczyli się barierą… No cóż, będzie to drobna niedogodność — rzekł Lord.
Dobrze wiedział, że w zamku jest niewielu czarodziejów, którzy mogli skutecznie ochronić Hogwart tak rozległym zaklęciem tarczy.
— Może warto dać im ostatnią szansę, mój panie i odwołać się do ich zdrowego rozsądku? — zasugerował Severus. Część Śmierciożerców spojrzała na niego ze zdziwieniem, inni z niesmakiem, a Bellatriks z jawną pogardą. Snape nic sobie z tego nie robił. Musiał spróbować. Gdyby udało się doprowadzić do negocjacji, zaoferowałby się, by reprezentować Czarnego Pana. Przy odrobinie szczęścia, gdyby zadziałał szybko… Gdyby mógł porozmawiać z Potterem na osobności. Może w ten sposób udałoby się uniknąć bitwy. Uniknąć ofiar.
— Wykazujesz zadziwiającą troskę o swoich dawnych przyjaciół, Severusie, zwłaszcza, że wyrzucili cię oknem, o ile się nie mylę — skomentował Czarny Pan. Wśród Śmierciożerców rozległy się ciche śmiechy. — Ale dobrze. Masz rację.
Przyłożył czubek różdżki do gardła, by wzmocnić głos zaklęciem.
— Wiem, że przygotowujecie się do walki. Próżne są wasze nadzieje. Mnie nie można pokonać. Nie chcę was zabijać. Żywię głęboki szacunek do nauczycieli Hogwartu. Nie chcę przelewać krwi czarodziejów. Wydajcie mi Harry'ego Pottera, a nikomu nie stanie się krzywda. Wydajcie mi Harry'ego Pottera, a zostawię szkołę w spokoju. Wydajcie mi Harry'ego Pottera, a zostaniecie wynagrodzeni. Macie czas do północy.
Opuścił różdżkę i rzekł już normalnym głosem:
— Postąpiliby mądrze, korzystając z tej oferty.
— Naprawdę zamierzasz okazać im łaskę, mój panie? — zapytał Yaxley.
— Po co zabijać ludzi, skoro można ich jeszcze wykorzystać? Choć niewykluczone, że w kadrze nauczycielskiej pojawi się niebawem kilka wakatów…
Severus domyślał się, kto będzie pierwszą kandydatką do zwolnienia ze stanowiska. Tymczasem Czarny Pan zaczął prędko wydawać rozkazy:
— Yaxley, Nott, Dołohow, Rookwood, Crabbe, Goyle, Jugson, Mulciber, Travers i Avery…. A, i ty, Rowle. Każdy z was weźmie piątkę ludzi, zajmiecie pozycje wokół zamku. Gdy wyznaczony czas minie, macie zaatakować. Nie wcześniej! Niech wiedzą, że Lord Voldemort zawsze dotrzymuje słowa. Jeśli się nie poddadzą, macie za zadanie przełamać tę tarczę tak szybko, jak tylko się da. Gdy dostaniecie się już do zamku, możecie zabić każdego, poza Potterem. Zabijcie jego sojuszników i przyjaciół, im więcej, tym lepiej. Ale jego macie schwytać i przyprowadzić mi żywego. Jest mój.
— A co z nami, mój panie? — nie wytrzymała Bellatriks. — Pozwól nam się przysłużyć! — Spojrzała na niego z nadzieją.
— Ach, tak. Prawie o was zapomniałem — odparł Lord, patrząc chłodno na trójkę Lestrange'ów. — Wy pokierujecie oddziałami szturmowymi. Weźcie paru ludzi i zajmijcie się olbrzymami. I niech ktoś sprowadzi tu trolle, przydadzą się do przełamania tej osłony.
Rudolfus i Rastaban ukłonili się w milczeniu, przyjmując rozkaz do wiadomości, ale Bellatriks pobladła. Miała taką minę, jakby właśnie połknęła żabę. Na pewno widziała siebie na pierwszej linii atakujących, a nie zdegradowana do roli poganiacza olbrzymów, co było najbardziej podłym zadaniem. W innych okolicznościach Severusa może nawet rozbawiłoby jej oburzenie, ale nie teraz. Wiedział, że wściekła Bellatriks wyładuje swoją furię na olbrzymach. Tym bestiom nie wydawało się w boju słownych komend. Po prostu drażniło się je zaklęciami ofensywnymi, tak by skierować ich gniew w odpowiednim kierunku. Uświadomił sobie, że Czarny Pan naprawdę zamierzał rzucić wszystkie siły przeciwko obrońcom zamku i za wszelką cenę dopaść Pottera.
Nagle ktoś przedarł się do pierwszego szeregu, przepychając między Yaxleyem i Dołohowem.
— Czy my możemy coś zrobić, mój panie? — zapytał z zapałem młody Śmierciożerca.
Lord spojrzał na niego z ukosa, zaskoczony jego śmiałością.
— Arkham, panie — podpowiedział skwapliwie.
— Ach, tak. — Obojętny ton Lorda wskazywał, że niezbyt dobrze kojarzył nazwisko swojego młodego poplecznika. — Zbierz kilku ochotników i przejdźcie skrajem lasu na flankę. Zajmijcie tam pozycję. Gdy bariera zostanie przełamana, natychmiast zaatakujecie, by ściągnąć na siebie uwagę obrońców. Wtedy nasze główne siły uderzą od frontu.
Arkham gorliwie skinął głową i poszedł wypełnić polecenie, odprowadzany lekceważącymi spojrzeniami Śmierciożerców z Wewnętrznego Kręgu. Podobnych jemu zapaleńców nazywano pogardliwie młodzieżowymi bojówkami. Jednak nie wszyscy młodzi poplecznicy Lorda sprawiali wrażenie jednakowo zdeterminowanych. Severus dostrzegł grupę chłopaków i dziewcząt, którzy trzymali się nieco na uboczu i nie przyłączyli do oddziału Arkhama. Każda z tych twarzy była mu doskonale znana. Niedawno ukończyli Hogwart i Severus nie potrafił myśleć o nich inaczej, jak o swoich byłych uczniach, zwłaszcza, że prawie wszyscy należeli do dom Slytherinu. Próbowali robić dobrą minę od złej gry, ale na kilku bladych obliczach jedyne, co dostrzegał to strach przed tym, co miało nastąpić.
Tymczasem Lord wydawał ostatnie rozkazy:
— Pilnujcie w Hogsmeade, żeby nikt nie przeszkadzał. Jeżeli pojawi się ktoś, kto chciałby się wtrącić, macie go zlikwidować. Nie wiadomo, co może strzelić do głowy niedobitkom Zakonu Feniksa albo tym durniom z Biura Aurorów. Może zechcą zgrywać bohaterów. Severusie, będziesz czuwał nad całością operacji. Ja obejmę kwaterę w Hogsmeade, we Wrzeszczącej Chacie. Macie mi natychmiast złożyć meldunek, gdy uda się przełamać barierę obronną.
Śmierciożercy zaczęli rozchodzić się na pozycje. Część pozostała na błoniach, inni wrócili razem z Severusem w okolice bramy, by ustawić się tuż za murami, wzdłuż drogi dojazdowej. Bellatriks wraz ze swoim mężem i szwagrem zniknęli w mroku, zapewne po to, by sprowadzić czekające nieopodal olbrzymy i trolle.
Snape niewiele zwracał uwagi na innych Śmierciożerców, z nikim nie zamienił słowa. Czuł się, jakby wokół jego szyi zaczęła zaciskać się pętla. Znajdował się po niewłaściwej stronie magicznej bariery. Musiał dotrzeć do Pottera, zanim będzie za późno. Ale jak? Zwłaszcza, że nie mógł teraz zniknąć z oczu swoim drogim współśmierciożercom. Gdyby był sam, mógłby coś wymyślić… Cokolwiek. Choćby posłać po niego Patronusa. Przy tylu świadkach użycie tego zaklęcia jednak nie wchodziło w grę.
— Myślisz, że się poddadzą? — zagadnął go Mulciber konwersacyjnym tonem.
— Szczerze mówiąc, wątpię.
Krążył nerwowo w okolicach bramy, zamiatając długą połą peleryny kurz i piach na drodze i nie bacząc, jakie mogło zrobić to wrażenie. Wszystkie jego starania, by ochronić szkołę i uczniów, nagle stały się bezwartościowe. Był wściekły na Minerwę, na Pottera i na Dumbledore'a. Nikt nie mógł wejść do Hogwartu, ale nie mógł też z niego wyjść. Zamek stał się śmiertelną pułapką. Nic nie mogło ich uratować. Garstka nauczycieli i dzieciaków przeciwko dziesiątkom Śmierciożerców, wspieranych przez wilkołaki, zastępy olbrzymów i trolli, nie mówiąc o setkach dementorów. Szaleństwo. Głupi popis gryfońskiej odwagi…
Północ zbliżała się nieubłaganie. Wreszcie od strony Hogsmeade rozległ się dźwięk dwunastu uderzeń, dobiegający z wieży zegarowej. Gdy tylko ostatnie dobiegło końca, u boku Severusa pojawił się Yaxley.
— Czas minął — oświadczył. — Nic nie wskazuje na to, by mieli się zamiar ustąpić.
Widać było po nim, jak bardzo uwierała go świadomość, że musiał przyjmować rozkazy od Snape'a, nie ośmielił się jednak rozpocząć szturmu bez jego zgody.
— Tak, atakujcie — powiedział, czując się, jakby w jakiś sposób zdradził Dumbledore'a i wszystkich, których obiecał chronić.
Yaxley wrócił na swoją pozycję, a Severus uniósł różdżkę i wystrzelił w górę snop czerwonych iskier, dając sygnał do rozpoczęcia natarcia. W stronę zamku natychmiast poszybowały pierwsze zaklęcia, przypominające deszcz świetlistych strzał. Rozbijały się na barierze, zmieniając w snopy złotych iskier i początkowo wydawało się, że ochronna tarcza wytrzyma nawet tak zmasowany atak bez większego trudu. Ale wtedy do ataku pognano olbrzymy. Zaczęły burzyć mur okalający Hogwart i używać jego fragmentów jako pocisków. Z ogromną siłą ciskały kamiennymi blokami w barierę. Choć kruszyły się one na tej osłonie, opadając na błonia, każdy fizyczny atak osłabiał magiczną tarczę i to mocniej, niż zaklęcia rzucane przez Śmierciożerców. Do ataku przystąpiły też trolle. Każdy z nich dźwigał ciężką maczugę albo młot, a ich rynsztunek składał się z kiepsko dopasowanych elementów. Niektóre miały na sobie coś w rodzaju pancerza i kolczugi, inne tylko skórzane napierśniki. Wiódł ich przywódca w rogatym hełmie na głowie. Czarodzieje prędko zrobili im przejście, ustępując z drogi. Trolle nie grzeszyły inteligencją, ale dobrze wiedziały, w jakim celu zostały tu sprowadzone. Pomaszerowały dwójkami przez bramę i podeszły do bariery. Ustawiły się przed nią w szeregu i zaczęły metodycznie atakować. Po każdej serii uderzeń czar wydawał się odrobinę słabnąć, a ochronna kopuła kurczyć. Severus obserwował to z zaniepokojeniem. W takim tempie nie wytrzyma nawet pół godziny…
Zerknął w stronę Fenrira Greybacka i jego grupy wilkołaków. Na razie nie mieli nic do roboty, kręcili się więc tylko w pobliżu, czekając, aż będą mogli przystąpić do szturmu. Fenrir wpatrywał się w zamek tak jak lis, który lada moment miał się dobrać do kurnika. Wyszczerzył nawet pożółkłe kły i oblizał wargi, jakby na myśl o czekającej go uczcie. Severus nagle wyobraził go sobie szalejącego na korytarzach Hogwartu i rzucającego na uczniów, którzy nie będą w stanie się przed nim obronić. Czy Minerwa pomyślała o tym, gdy zdecydowała się rzucić wyzwanie Czarnemu Panu? Ile dzieciaków zostanie dzisiaj pokąsanych przez wilkołaki? Ile skończy z rozerwanym gardłem?
Nagle dostrzegł jakiś ruch przed zamkiem. Zmrużył oczy. Początkowo sądził, że to ludzie, ale skąd wzięłoby się ich tylu w zamku? I musieliby chyba oszaleć, żeby opuszczać mury Hogwartu, które oferowały chociaż minimalne bezpieczeństwo. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że to kamienne posągi i zbroje. Domyślał się, że to sprawka Minerwy. Bardzo rozsądnie. Nie zatrzymają na długo atakujących olbrzymów i trolli, ale zawsze to jakaś dodatkowa przeszkoda — choć i tak tylko odwlekało to, co było nieuniknione. Nie miał wątpliwości, że Hogwart prędzej czy później upadnie.
Horda posągów ruszyła do natarcia na trolle niczym jakaś średniowieczna armia. Na przód wyrwali się rycerze na koniach. Rozjechali się w wachlarz, opuszczając długie kopie do ataku, za nimi pędziły różne zwierzęta: lwy, wilki, psy, jelenie, gryfy, chimery, niedźwiedź, a gdzieś na szarym końcu także borsuk, który normalnie strzegł wejścia do Domu Hufflepuffu. Nie wydawały z siebie żadnego dźwięku, słychać było tylko huk kamiennych kopyt i łap, uderzających o ziemię, ale ich oczy płonęły błękitnym, nienaturalnym blaskiem. Zbroje, podzwaniając pancerzami, uzbrojone w miecze, topory i tarcze, sunęły w równych szeregach, zbliżając się powoli z jakąś złowrogą, ponurą determinacją.
— Co za zbieranina szmelcu — rzucił pogardliwie Macnair, który stał niedaleko Severusa. — Chyba im odbiło, jeśli myślą, że czymś takim można się bronić…
Chwilę później jednak zrzedła mu mina, gdy prowadzący natarcie rycerz zdołał przebić kopią przywódcę trolli, trafiając go w szyję. Wywołało to natychmiastowy popłoch wśród pozostałych. Górskie trolle, choć bardzo silne, były z natury tchórzliwe. Konnica szybko złamała ich szereg, rozpętując wśród nich istną rzeź. Rycerzy aktywnie wspierała grupa kilkunastu kamiennych zwierząt. Jeleń i ogromny, przypominający ponuraka pies wspólnymi siłami zdołały powalić jednego z większych trolli. Rogacz niemal natychmiast stracił głowę, trafiony maczugą, ale towarzyszący mu „ponurak" nie odpuszczał, wściekle szarpiąc leżącego przeciwnika. Obok wielki biały wilk rozrywał właśnie gardło kolejnego trolla. Druga, większa grupa zwierząt przesadziła zrujnowane mury i rzuciła się w samobójczym ataku na olbrzymy. Na czele ataku znalazły się gryfy. Rozwinęły skrzydła i poderwały się do lotu, skacząc na barki i głowy przeciwników, wściekle atakując ich pazurami i dziobami. Nie mogły ich pokonać, ale skutecznie odwróciły ich uwagę. Chaos zwiększył się jeszcze bardziej, gdy do walki dołączyły gargulce i kamienne orły, spadając z góry jak pikujące pociski. Snape rozpoznał w nich rzeźby z dachów Hogwartu i z Wieży Ravenclawu.
Zewsząd dobiegały zgrzyty i szczęki broni, wściekłe ryki trolli i olbrzymów. Żaden ze Śmierciożerców nie kwapił się, by pospieszyć im z pomocą. Oddziały zgromadzone za bramą Hogwartu cofnęły się w panice, osłaniając zaklęciami tarczy przed lecącymi ze wszystkich stron kamiennymi odłamkami, ciskanymi przez rozpaczliwie miotające się, zdezorientowane olbrzymy. Wilkołaki uciekły w stronę pobliskich drzew, uznając, że na razie nic tu po nich. Grupy atakujących, które wcześniej zajęły pozycje na błoniach, znalazły się w jeszcze większych kłopotach, bo część pomników i zbroi rzuciła się również na nich. Próbowali ciskać w nie klątwami, ale te okazały się zupełnie niewrażliwe na ten typ ataków. Wszyscy zgłupieli w równym stopniu, zaskoczeni takim wykorzystaniem zbroi i figur, które z pewnością nie było zgodne z zaleceniami konserwatora zabytków.
Severus obejrzał się na grupę towarzyszących mu Śmierciożerców i zauważył, że Macnair gdzieś zniknął. Jakoś go to nie zdziwiło. Nie było dla niego tajemnicą, że Walden, znany miłośnik ucinania głów różnym magicznym stworzeniom, tak naprawdę bał się wszystkich większych bestii. Jak się okazało, widok kamiennych stworów, który na pozór nie dało się pokonać, nieźle go przeraził.
Snape nie rzucił jak dotąd żadnego ofensywnego zaklęcia. Podobnie jak pozostali był zajęty głównie chronieniem własnej głowy przed lecącymi zewsząd odłamkami. Nagle dostrzegł gryfa, który przycupnął na szczycie muru i szykował się do skoku na stojącego nieopodal młodego Śmierciożercę. Chłopak w ogóle nie dostrzegał niebezpieczeństwa, wpatrując się szeroko otwartymi oczami w szalejące nieopodal olbrzymy.
Severus pamiętał tego dzieciaka ze swoich lekcji. Przez siedem lat był opiekunem jego domu. Zawahał się na ułamek sekundy, a potem podjął decyzję i skierował różdżkę na gryfa. Nie mógł stać z boku i patrzeć bezczynnie jak ten chłopak ginie, miażdżony przez kamienną figurę. Odrzucił gryfa zaklęciem odpychającym, a potem podszedł do dzieciaka i szarpnięciem za ramię wyrwał go ze stuporu.
— Na co czekasz? Bierz się do ataku — polecił szorstko. — I uważaj na otoczenie.
Sam niestety musiał dać dobry przykład. Zebrał najbliższych Śmierciożerców i zaczął ciskać w posągi i zbroje zaklęciami zamrażającymi, które prędko okazały się najlepszą metodą, by je zneutralizować. Dopiero po unieruchomieniu dało się je rozbić klątwą. Pozostali poszli za jego przykładem. Inne oddziały wpadły na podobny pomysł, choć niektórzy postanowili zaatakować agresywniej zaklęciami wybuchowymi.
Gdy większość armii Hogwartu legła w szczątkach, olbrzymy i Śmierciożercy ze zdwojonym wysiłkiem wrócili do atakowania tarczy otaczającej szkołę. Ochronna powłoka falowała, chwiejąc się pod uderzeniami i robiła cieńsza z każdą chwilą, aż nagle pękła, sypiąc deszczem złoto-srebrnych iskier. Pobliscy Śmierciożercy wydali z siebie triumfalne okrzyki. Snape nie przyłączył się do nich, zamarł, a potem bardzo powoli opuścił różdżkę.
Droga do zamku stanęła otworem.
Śmierciożercy zaczęli powoli zbliżać się do Hogwartu ze wszystkich stron. Snape minął bramę, prowadząc swój oddział. Obok niego z nieludzkim wyciem przemknął Fenrir Greyback, wiodąc do szturmu swoje wilkołaki.
Błonia były usiane szczątkami zbroi i rozbitymi fragmentami posągów. Tylko kilka z nich nie zostało jeszcze zniszczonych i wciąż próbowało walczyć, wypełniając swój obowiązek wobec szkoły. Kamienny lew skoczył na plecy uciekającego trolla, powalił go i zmiażdżył czaszkę, ale sam zaraz poległ, zamrożony celnie rzuconym zaklęciem i rozbity na kawałki. Ostatni konny rycerz wciąż zaciekle atakował każdego, kto próbował przedrzeć się w stronę zamku, pędząc galopem po błoniach i zręcznie lawirując pomiędzy ciałami trolli i resztkami armii Hogwartu. Okazał się bardziej odporny niż inne figury na klątwy, choć zaklęcia wyszarpały spore fragmenty kamienia zarówno z jego korpusu jak i z piersi i boków niosącego go wierzchowca. Zdołał nawet ściąć mieczem głowę jednego ze Śmierciożerców, który wypuścił się zbyt daleko w pole. Zaraz jednak zatrzęsła się ziemia; w stronę Hogwartu zostały pognane olbrzymy. Bez trudu przelazły przez rozwalony mur, depcząc po szczątkach kamiennych zwierząt, które wcześniej usiłowały ich powstrzymać — żadne z nich nie ocalało. Rozwścieczone, brocząc krwią z licznych ran, dosłownie rozniosły wszystko, co tylko jeszcze poruszało się na błoniach. Jeden z nich porwał z ziemi rycerza wraz z jego wierzchowcem i cisnął nim o grunt z tak wielką siłą, że figura rozleciała się na drobne kawałki.
Severus powoli ruszył w stronę zamku; jego towarzysze wyrwali się do przodu, ciskając czarami zapalającymi w dach i wieże Hogwartu. Cieszył się, że nikt nie patrzył w jego stronę, bo sam nie był w stanie rzucić Incendio. Chyba by się udusił. Jakaś zbroja, powgniata i osmalona zaklęciami, podniosła się niezgrabnie z ziemi, niczym nieumarły poderwany zaklęciem nekromanty. W pierwszej chwili ją zignorował, ale rycerz, chwiejąc się na powykręcanych nogach, zaczął zbliżać się do Snape'a z włócznią w garści. Nagle cisnął nią w jego stronę. Severus błyskawicznie poderwał z ziemi tarczę, zasłaniając się przed atakiem. Włócznia wbiła się w nią z głośnym trzaskiem. Severus odrzucił tarczę na bok razem z tkwiącą w niej bronią, a potem skierował różdżkę na zbroję i rozbił zaklęciem na kawałki. Byłoby dużo gorzej, gdyby stanął twarzą w twarz z żywym człowiekiem.
Potknął się o coś drobnego i dostrzegł pod nogami resztki kamiennego borsuka. Kawałek dalej natknął się na martwego Śmierciożercę, który musiał polec w pierwszej fazie walki — jego ciało było dziwnie powykręcane, brakowało mu też połowy twarzy. Obok poniewierały się szczątki kamiennego wilka. Nieopodal tkwił wbity w ziemię miecz, stercząc pod ostrym kątem. Jakaś oderwana ręka posągu, pełznąc po ziemi, próbowała złapać go za skraj peleryny. Odrzucił ją na bok zaklęciem.
W oddali widział grupy czarodziejów, które broniły flanek zamku. Poruszali się w tak zorganizowany sposób, że mogli być to członkowie Zakonu Feniksa albo nawet aurorzy. Czyżby Minerwa zdołała jakimś sposobem wezwać pomoc?
Był coraz bliżej zamku. Czuł dziwny ucisk w klatce piersiowej na samą myśl, że za moment może stanąć twarzą w twarz z którymś z nauczycieli. I tym razem będzie musiał walczyć na śmierć i życie. Jakieś zbłąkane zaklęcie, przypominające płonącą strzałę, poszybowało lobem w jego stronę. Odbił je jednym, wściekłym ruchem. Wysoko nad jego głową ze złowrogim szumem przemknęli dementorzy, kierując się w stronę wież zamku. Obrońcy próbowali odganiać je Patronusami. Srebrzyste sylwetki zwierząt wydawały się jednak ginąć w ciemnej, postrzępionej chmurze, która zawisła nad zamkiem. Olbrzymy zaciekle atakowały mury Hogwartu, waląc w nie pięściami na oślep. Po chwili jeden z nich zabrał się jednak do wywarzania wrót zamku, najwyraźniej skierowany tam przez jakiegoś czarodzieja.
Snape znajdował się zaledwie kilkadziesiąt metrów od Hogwartu, gdy obok niego pojawił się nagle jakiś człowiek. Nie rozpoznał go w pierwszej chwili i odruchowo uniósł różdżkę do obrony.
— Severusie… Udało mi się ciebie znaleźć. On… Czarny Pan cię wzywa — wychrypiał.
— Lucjusz? — zapytał zdumiony.
Malfoy wyglądał okropnie. Sprawiał wrażenie, jakby postarzał się o dziesięć lat. Nie pozostało w nim nic z wykwintnego arystokraty; ze splątanymi włosami i nieogolony, w brudnych, obszarpanych szatach bardziej przypominał żebraka. Miał podkrążone oczy, tak jakby od wielu dni nie zaznał spokojnego snu i zaszczute spojrzenie człowieka, który żył w ciągłym strachu o siebie i o swoją rodzinę.
— Atak wkracza w kluczową fazę. Teraz nie mogę… — Spojrzał w stronę Śmierciożerców, którzy trzymając się w bezpiecznej odległości od olbrzymów, ciskali zaklęciami w mury zamku, siejąc zniszczenie. Wysokie, wykuszowe okna Wielkiej Sali poszły w drobny mak, rozsadzone eksplozją.
— Czarny Pan powiedział: natychmiast — dodał Lucjusz, zdobywając się na stanowczość, ale zaraz dodał błagalnym tonem. — Proszę… idź… On… Nie mogę do niego wrócić i powiedzieć, że nie wypełniłem rozkazu.
Severus jeszcze raz spojrzał na zamek. Czarodzieje, zgromadzeni przy blankach Wieży Astronomicznej, zaciekle ciskali zaklęciami w olbrzyma szturmującego wrota, ale nie było wątpliwości, że nie zdołają go powstrzymać. Chwilę później drzwi runęły z głośnym hukiem. Olbrzym z rykiem wdarł się do środka, za nim ruszyły wilkołaki i część Śmierciożerców. Inni ścierali się z oddziałami obrońców na błoniach. Stadion quidditcha płonął jak żywa pochodnia, podobnie jak dach zamku w kilkunastu miejscach. Płomienie strzelały wysoko w niebo, rzucając na okolicę pomarańczową łunę pożaru.
— U-uważaj na siebie — wykrztusił Malfoy. — Czarny Pan… Coś się musiało stać. On… on wydaje się bardziej nieobliczalny niż zwykle.
— Dzięki za ostrzeżenie — odparł, odwracając się i ruszając ścieżką w stronę bramy. Ani razu nie obejrzał się za siebie. Nie mógł patrzeć, jak Hogwart powoli obraca się w ruinę.
Nie spotkał nikogo na drodze, wiodącej do Hogsmeade. Sama wioska również sprawiała wrażenie wymarłej, co stanowiło dziwny kontrast w porównaniu do zamętu, jaki panował na polu walki. Dwadzieścia minut temu znajdował się pośrodku chaosu, wypełnionego ogniem i śmiercią; teraz otaczała go wręcz nienaturalna cisza i chłód nocy. Gdy szedł brukowaną ulicą, mijając szczelnie zamknięte okiennice, wydawało się, że był ostatnią żywą osobą na całym świecie. Wbił wzrok we Wrzeszczącą Chatę, stojącą na szczycie niewielkiego wzniesienia. Nieoświetlona, tkwiąca samotnie w oddali, sprawiała dziwnie upiorne wrażenie.
Trochę zaskoczył go brak straży, którą Lord wysłał do Hogsmeade, ale nie miał teraz głowy do tego, by się nad tym zastanawiać. Czuł pełznący po plecach niepokój. Dlaczego Czarny Pan odwołał go z pola walki? Odbił od głównej drogi, minął zrujnowane ogrodzenie i ruszył krętą, zarośniętą chwastami ścieżką w stronę Chaty. Pchnął poobijane drzwi, które otworzyły się z głośnym jękiem. Ledwie trzymały się na zawiasach. Przeszedł przez wąski, ciemny korytarz, kierując się do głównej izby i próbował opanować narastający lęk. Podłoga skrzypiała złowieszczo przy każdym kroku, a ściany wydawały z siebie dziwny trzask, poruszając się lekko jak żywa istota. Miał wrażenie, jakby wchodził w paszczę jakiejś przedwiecznej bestii. To była tylko stara, rozwalająca się chata, na którą dawno temu rzucono niegroźny urok, by trzymać od niej z dala wszystkich ciekawskich, ale nienawidził tego miejsca. Nie łączyły się z nim żadne dobre wspomnienia.
Pokój, do którego wszedł, był pogrążony w półmroku. Czarny Pan nie rozpalił ognia w kominku, wyczarował jednak kilka zielonkawych błędnych ogni, które unosiły się w powietrzu. Oczekiwał go, siedząc przy podniszczonym stole. Poza nim i kilkoma kulawymi krzesłami nie było tu innych sprzętów; tylko pod jedną ze ścian stała odrapana skrzynia. Wszystko pokrywała gruba warstwa kurzu. Lord obracał w swoich długich palcach Czarną Różdżkę, wpatrując się w jakiś nieokreślony punkt. Towarzyszyła mu Nagini. Severus od razu zauważył otaczającą ją cienką woalkę zaklęcia tarczy.
— Wzywałeś mnie, panie — powiedział.
— Jak sytuacja? — zapytał Lord. Wydawało się jednak, że w ogóle go to nie interesuje i jego myśli pochłaniało coś zupełnie innego.
— Udało nam się przełamać zewnętrzną barierę. Nasze oddziały zdołały przeniknąć już do zamku. Ich opór słabnie, mój panie…
— …i słabnie bez twojej pomocy — przerwał mu. — Jesteś wytrwanym czarodziejem, Severusie, ale nie sądzę, by twoja obecność była tam teraz potrzebna. Jesteśmy już prawie u celu… prawie.
— Pozwól mi odnaleźć chłopca. Przyprowadzę ci Pottera. Wiem, że zdołam go odnaleźć, panie. Proszę.
Czarny Pan zignorował jego słowa.
— Mam pewien problem, Severusie — powiedział, kierując na niego swoje przeszywające spojrzenie czerwonych oczu i powoli wstając zza stołu.
— Tak, panie?
— Dlaczego ta różdżka nie chce mnie słuchać, Severusie?
Gdy tylko padły te słowa, pojął, że nie opuści Wrzeszczącej Chaty żywy. Krew w żyłach ścięła mu się w lód, serce biło jak oszalałe. Mimo to próbował jakoś wybrnąć, beznamiętnym tonem zapewniając Czarnego Pana, że przecież rzucał tą różdżką niezwykłe zaklęcia, dokonując czynów, jakich nikt inny by nie zdołał. Było to jednak wierutne kłamstwo i obydwaj o tym wiedzieli.
Nie spuszczając oczu z Nagini, błagał Czarnego Pana, by pozwolił mu wrócić na pole walki, choć zdawał sobie sprawę, że było to zupełnie bezcelowe.
— Zastanawiam się, Severusie, co się stanie, kiedy w końcu spotkam się z tym chłopcem — mówił Czarny Pan, krążąc wokół niego. — Dlaczego obie różdżki, których używałem, zawiodły, gdy mierzyłem w Harry'ego Pottera? — Nagle znalazł się za jego plecami.
Snape odwrócił się powoli. Zdecydowanie nie chciał mieć go za plecami.
— Ja… ja nie potrafię na to odpowiedzieć, mój panie — odparł, czując jak krew odpływa z jego twarzy. W rzeczywistości znał odpowiedź. Nie mógł jednak zdradzić, że prawdziwym „panem" Czarnej Różdżki był młody Malfoy.
„Nie musisz dziękować, Draco" — pomyślał cierpko.
Czarny Pan dalej drążył temat. Snape udzielał odpowiedzi automatycznie, czując się jak zwierzę złapane w potrzask.
— Byłeś mi dobrym i wiernym sługą… — rzekł w pewnym momencie Lord. Okazało się jednak że nie dość dobrym i wiernym, by udzielić mu ułaskawienia. Nie chciał już dłużej słuchać wyjaśnień i zapewnień Severusa. Odwrócił się do Nagini i powiedział coś do niej w języku węży. Snape uniósł różdżkę, ale nie zdołał się obronić; jego niewerbalne zaklęcie obronne odbiło się od otaczającej ją tarczy. Wąż sprężył swoje cielsko i nagle wystrzelił w jego stronę. Dostrzegł tylko szeroko otwartą paszczę i ociekające jadem kły. Ktoś krzyknął ze strachu i uświadomił sobie, że to jego własny krzyk. Nagini zatopiła zęby w jego karku. Upadł na kolana, wypuszczając różdżkę, która potoczyła się w jakiś ciemny kąt. Wąż ześlizgnął się z jego ramion i ponowił atak, przewracając go, a potem uderzył jeszcze raz, i jeszcze.
— Żałuję tego — powiedział Czarny Pan, ale w jego głosie nie było cienia skruchy. Stał gdzieś poza jego polem widzenia, ponad nim, zimny, odległy i obojętny. Nadszedł moment na wymianę figur. Dokonał kalkulacji i uznał, że mógł się dłużej obejść bez Snape'a. Jego „najwierniejszy sługa" nie zasłużył nawet na Avadę. Musiał do tego użyć cholernego węża…
Nie zarejestrował momentu, gdy Lord opuścił chatę. Spojrzał na swoje dłonie. Były czerwone od krwi. Wiedział, że jej utrata zabije go szybciej niż jad Nagini. Szkarłatna kałuża rozlewała się wokół niego, rosnąc z każdą chwilą, a on walczył z narastającą paniką, jak topielec próbujący złapać haust powietrza.
Zawiódł, zawiódł w najgorszy możliwy sposób. Nie zdoła już nikogo ocalić. Zamek upadnie, a wszyscy, których próbował ochronić, zginą.
Przed oczami latały mu białe i czarne koła. Ściany Wrzeszczącej Chaty zdawały się pochylać nad nim, podłoga falowała. Kałuża krwi zmieniła się w zimną głębię, która sięgnęła po niego bezlitośnie, wciągając pod powierzchnię. Wszystkie przeżyte dni spłynęły przez niego na przestrzał. Fragmenty oderwanych wspomnień prześlizgnęły się przed jego oczami, jakby ktoś zakręcił kalejdoskopem.
Mamo, jesteś tu? Dlaczego płaczesz, co się stało?
Tato, zostaw ją w spokoju!
Nie wtrącaj się, gówniarzu albo też oberwiesz!
Mordownik… tojad żółty…
Świetnie. A inna nazwa? Pamiętasz, synku?
A… Akonit!
Cicho, schowaj to szybko, tatuś idzie!
Jesteś czarownicą.
…nie wolno się tak przezywać!
Nie chciałem cię przestraszyć. Nazywam się Severus, mieszkam tu, niedaleko.
Jestem Lily.
Wiem.
…ale moi rodzice nie są czarodziejami!
To nieważne.
Spróbujmy z tą… Heban, włókno ze smoczego serca, jedenaście i trzy czwarte cala, niezbyt giętka. Tak, będzie znakomita!
Ale wreszcie jedziemy! Czy to nie wspaniałe?
Co my tu mamy… sporo ambicji, głód wiedzy, bystry umysł… Silna potrzeba przynależności do czegoś większego i aprobaty innych. Ale pamiętaj, chłopcze, jeśli sam nie będziesz się cenić, nikt inny tego nie zrobi.
SLYTHERIN!
Ale mimo to… Zawsze będziemy razem, dobrze?
Tak, to przecież niczego nie zmienia.
niczego
nie
zmienia
…odwal się ode mnie, Potter! Czemu ciągle się mnie czepiasz?! Zostaw mnie w spokoju!
…nie mam zamiaru siedzieć w zamku, nie w noc pełni księżyca…
Snape, idioto, on cię zabije! Uciekaj!
Kto, Lupin, to blade chuchro?
Niech wszyscy tu podejdą, to idealnie uwarzony Wywar Żywej Śmierci. Gratuluję, Severusie.
Nie dotykaj mnie, ty szlamo!
Nie mamy już o czym rozmawiać.
…czym ja się od nich różnię?
On bardzo chce cię poznać. Mój stary obiecał, że cię przedstawi.
Severus Snape. Słyszałem dużo dobrego o tobie.
By dowieść swej wierności, zabij tego zdrajcę krwi.
Dobrze się spisałeś. Doceniam twe oddanie i jako jednego z wybranych obdarzam Mrocznym Znakiem.
…pańska matka nie żyje. Bardzo mi przykro…
Ta przepowiednia… to bardzo cenne informacje, nie zapomnę tego...
Nie, mój panie, błagam, oszczędź ją, tylko nie ona…
A więc jaką wiadomość ma dla mnie Lord Voldemort?
Nie, nie! Sam tu przyszedłem, musisz mi pomóc!
Więc oni mogą umrzeć? Budzisz w mnie odrazę.
Więc ukryj ich. Ukryj ich wszystkich.
Co dasz mi w zamian, Severusie?
Wszystko.
Ona odeszła… umarła…
Masz wyrzuty sumienia, Severusie?
Chciałbym… chciałbym umrzeć….
Zrób wszystko, by nie umarła na próżno. Pomóż mi ochronić syna Lily.
No dobrze. Dobrze. Ale nikomu o tym nie powiesz, Dumbledore! To musi pozostać między nami. Przysięgnij!
Dać ci słowo, że nigdy nie ujawnię tego, co w tobie najlepsze? Jeśli nalegasz…
…chyba nie mówi pan poważnie, panie Dumbledore. Jemu nie można ufać. To Śmierciożerca.
Były Śmierciożerca. I tak się składa, że ja ufam mu całkowicie.
Minerwa.
Severus.
…i znów szach mat.
Niesamowite, faktycznie bardzo dobrze grasz...
Nie masz nic lepszego do roboty niż nachodzenie mnie o tej godzinie?
…skoro ani ty, ani ja nie kładziemy się spać wcześniej niż o trzeciej, to pomyślałam, że moglibyśmy razem wypić herbatę.
To bardzo niebezpieczne zadanie, Severusie, nie chcę naciskać, ale…
A więc mój tchórzliwy Śmierciożerca jednak postanowił się do mnie z powrotem przyczołgać… Chcesz prosić o wybaczenie? Teraz, gdy nie było cię przy moim boku wtedy, gdy byłeś najbardziej potrzebny? Crucio!
Mój panie… pozwól mi wytłumaczyć…
Nie będzie mu już dłużej potrzebny szpieg w Hogwarcie, tak?
Jest przekonany, że wkrótce szkoła dostatnie się w jego ręce.
A jeśli dostatnie się w jego ręce, to mam twoje słowo, że zrobisz wszystko, co w twojej mocy, by ochronić uczniów, tak?
To ty musisz mnie zabić.
A co z moją duszą?
Zbyt wiele przyjmujesz za pewnik. Czy nie przyszło ci nigdy do głowy, że nie chcę już dłużej tego robić? Może zmieniłem zdanie?
To nie ma znaczenia. Dałeś mi swoje słowo.
A ilu ludzi umarło na twoich oczach?
Ostatnio tylko ci, których nie byłem w stanie ocalić.
Nie mów, że po tych wszystkich latach zacząłeś troszczyć się o chłopca.
O niego?! Expecto patronum!
Przez te wszystkie lata?...
Zawsze.
Severusie, proszę…
Avada Kedavra!
Jeśli mogę o coś prosić… Chciałbym wrócić do Hogwartu, mój panie.
Przychylam się do twojej prośby, Severusie.
Rozpoznajesz naszego gościa, Severusie?
(Więc nie jesteś taki straszny, jak cię malują. Auriga mówiła, żebym nie dała się zwieść pozorom.)
Ach, tak.
(Chyba muszę z nią poważnie porozmawiać, bo niszczy mój starannie budowany wizerunek.)
Severusie, pomóż mi!
…tym bardziej doceniam, że ty się pofatygowałaś, Minerwo…
…wampir z lochów…
Nie jesteś zupełnie pozbawiony sumienia.
Ta wiara nie ma zbyt wiele odzwierciedlenia w rzeczywistości, Poppy.
…panie dyrektorze Snape, sir…
Fawkes, daj mi spokój…
Proszę cię, Severusie, nie daj się zabić.
…mogę wam powiedzieć, jak uwięzić sławę w butelce, uwarzyć chwałę a nawet powstrzymać śmierć…
nie
daj
się
zabić
Gdzieś za nim rozległo się szurnięcie przesuwanej skrzyni. Zaskrzypiały deski podłogi. Powietrze obok niego zafalowało. Ktoś zsunął pelerynę-niewidkę z głowy i ramion, i przyklęknął przy jego boku.
James Potter?
Majaczył, musiał majaczyć. Zamrugał, na moment mocniej chwytając się umykającej mu rzeczywistości. Nie, to był on. Harry Potter we własnej osobie pojawił się u jego boku. Przypadek. Zwykły, idiotyczny przypadek. Przypadkowy ruch na szachownicy, który mógł zmienić wszystko…
Ostatkiem sił wyciągnął rękę, chwycił go kurczowo za szatę, przyciągnął do siebie.
Harry Potter, nasza nowa znakomitość.
Coraz trudniej się skupić… Jakby zalewały go zimne fale, a on ostatkiem sił trzymał się deski unoszonej przez wodę. Ale musiał coś jeszcze zrobić, nim pochłonie go ciemność. Musiał wypełnić do końca swoje zadanie.
Swoją misję.
Swoje ostatnie zobowiązanie.
Skupił się na przywołaniu wspomnień. Wspomnień, które tak długo ukrywał przed światem. Ale za chwilę to nie będzie mieć już żadnego znaczenia, bo będą wszystkim, co po nim pozostanie.
— Weź… to… weź… to… — wycharczał.
To banalne niewerbalne, bezróżdżkowe zaklęcie było zarazem najtrudniejszym, jakie rzucił w całym swoim życiu. Ale udało mu się. Wspomnienia unosiły się jak srebrzystoszara mgła, jak Patronus rozpraszając zielonkawą poświatę, rzucaną przez wiszące pod sufitem kulami światła.
Potter rozpoznał, co to było, ale wydawało się, że kompletnie nie miał pojęcia, co z tym zrobić. Ale obok niego pojawiła się Granger. Wyczarowała fiolkę.
Irytująca panna wiem-to-wszystko.
Co on by bez niej zrobił?
Dziesięć punktów dla Gryffindoru.
Może gdyby on mógł wyjawić komuś swój sekret, może gdyby mógł liczyć na jakieś wsparcie, nie leżałby tutaj w kałuży własnej krwi, umierając.
Oblivate.
Metaliczny posmak w ustach, mgła zasnuwająca umysł… Coraz trudniej chwycić oddech.
— Spójrz… na… mnie — wyszeptał. Chłopak skierował na niego zaskoczone, wystraszone spojrzenie.
Pierwszy i ostatni raz dostrzegł w Harrym Potterze odbicie Lily, a nie tylko wierną kopię jego ojca. Ale za moment i to przestało mnie znaczenie.
Zrobił wszystko, co w jego go mocy, żeby powstrzymać Czarnego Pana, spowolnić to, co nieuniknione. Ale to nie była już dłużej jego walka. I nigdy nie miał się dowiedzieć, czy to, co robił przez te wszystkie lata, miało jakikolwiek sens.
Usłyszał jakiś głuchy stukot. To jego własna ręka opadła, uderzając o deski podłogi. Przez moment jego świadomość trzymała się jeszcze życia, ale zgasła raptownie. Jakby ktoś nagle spuścił czarną kurtynę, która już nigdy nie miała powędrować w górę.
I zapadła ciemność.
Już na zawsze.
c.d.n.
Posłowie:
Severus zginął, ale to jeszcze nie jest koniec tego opowiadania, choć już bliżej niż dalej. Mam nadzieję, że opis pierwszej części bitwy choć trochę spełnił oczekiwania, bo niewątpliwie były to najtrudniejsze sceny do opisania.
Rozdział zawiera fragmenty dialogów z rozdziału 29, 30, 32 i 33 „Insygniów Śmierci". Początkowo chciałam to oznaczyć przypisami, ale zaczął robić się bałagan, zwłaszcza że nie przytaczałam scen w całości, bo uważam, że przepisywanie kanonu nie ma większego sensu.
Dajcie znać, jeśli będzie potrzebne odszyfrowanie fragmentu z retrospekcjami (starałam się jednak napisać to tak, żeby z kontekstu było wiadomo, co kto mówi). Nawiasem mówiąc, na ff net wygląda to fatalnie przez ograniczenia techniczne.
