Gałęzie, łamane wysokimi, ciężkimi butami, zatrzeszczały głośno; ptaki siedzące wysoko na gałęziach pobliskiej sosny przerwały swój świergot i poderwały się do lotu. Gilbert, klnąc pod nosem, przesadził jednym susem powalony pień i wylądował w stercie liści.

– Was powaliło, żeby od piątej rano łazić po lesie! – rzucił, ruszając przez zagajnik młodych dębów; nagle zatrzymał się, skrzywił i niecierpliwie zgarnął z twarzy pajęczynę. – Jakbym chciał sobie pożyć w trybie zbieracko-łowieckim, to bym sobie odpalił Minecrafta na survivalu... Czwartą godzinę już tu jesteśmy i nic ciekawego...

– Musisz być tak głośno? – zapytał z wyrzutem Litwa, słysząc tętent racic. Spłoszone stadko saren, do tej pory majaczące się we mgle na horyzoncie, poderwało się do biegu.

– Ja głośno?! – Prusy uniósł brew, a jego głos poniósł się echem po okolicy. – A kto urządza sobie mistrzostwa Europy Wschodniej w gwizdaniu?!

Właśnie w tej chwili powietrze przeciął ostry, przenikliwy gwizd. Taurys odgwizdał natychmiast, oznajmiając swoją pozycję Feliksowi, odległemu o jakieś sto metrów.

– No właśnie, hipokryci.

– My nie wydajemy głośnych dźwięków bez powodu, tylko lokalizujemy się nawzajem – odpowiedział spokojnie Litwa, idąc nieśpiesznie przed siebie. – Poza tym, siłą cię tu nikt nie zaciągał, sam wsiadłeś do auta Feliksa. Mówiliśmy ci, że jedziemy do lasu, ale uznałeś, że to ściema i koniecznie chciałeś się przekonać, co będziemy razem robić... Jak nie chcesz zbierać, to możesz się przespacerować, nawdychać świeżego powietrza, pomyśleć...

Prusy zignorował sugestię; ponieważ prastara zasada grzybobrania mówiła, że jeden zbieracz nie wchodzi pod nogi drugiemu, Gilbert skoczył za Litwą, nie zamierzając odstępować go ani na krok.

– Co robisz? – Taurys obejrzał się przez ramię i zmarszczył czoło, widząc Prusy tuż za sobą.

– Dotrzymuję ci towarzystwa – odparł spokojnie Gilbert. – To uczciwy układ, ty masz do kogo się odezwać, a w zamian zgarniasz na siebie wszystkie pajęczyny.

– Nie mów, że boisz się krzyżaków.

– To marne podróbki. – Prusy spojrzał na wiszącego nieopodal pająka. – Niegodne znalezienia się na moim ubraniu albo, co gorsza, skórze. Poza tym, uważam, że język polski mnie dyskryminuje, pająk krzyżak, karaczan prusak, co to w ogóle ma być?!

– Twój plan ma jeszcze jedną wadę. – Taurys zatrzymał się gwałtownie; Prusy ledwo wyhamował na wąskiej ścieżce. Litwa przykucnął i odgarnął dłonią opadłe liście, spod których wyjrzał ciemnobrązowy kapelusz. – Jestem tu po to, by zbierać grzyby, a nie rozmawiać. Idź męczyć Feliksa.

– Już byłem, znudziło mi się – mruknął Gilbert. – Próbował mnie wrobić w noszenie jego koszyka, a na koniec zaczął krzyczeć i wymachiwać nożem...

– Dużo uzbierał? – zaciekawił się Litwa. Delikatnie ściął kozikiem dorodnego podgrzybka i teraz przyglądał się nóżce. Widząc dziesiątki małych dziurek, lekko zmarszczył brwi i stopniowo zaczął skracać trzon. – Niech to, robaczywy... – szepnął do siebie i dla pewności rozciął kapelusz na pół. Uniósłszy grzyba do oczu, pokręcił tylko głową i delikatnie odłożył go na miejsce.

– Nie wiem, czy dużo, czy mało – prychnął Prusy. – Cały koszyk ma zapchany jakimś wielkim barachłem, to nawet nie wygląda jak normalne grzyby. – Zerknął na koszyk Litwy, pełny sporej ilości borowików, podgrzybków, kurek i paru siwych gąsek. – Wielkie to coś jak talerze, Polen bredził coś o tym, że to obtoczy w jajku i usmaży, więc jakieś halucynki już musiał znaleźć...

– Kanie! – ożywił się Litwa, podnosząc się energicznie. – Świetnie, będzie pyszny obiad!

– Ty też już zerwałeś coś halucynogennego? – Prusy przyjrzał mu się podejrzliwie, szczególną uwagę zwracając na oczy. W ciemnej, gęsto rosnącej szkółce, w którą właśnie wleźli, dostrzeżenie źrenic wcale nie było proste. – To dlatego lubicie łazić po tych odludziach o nieludzkich godzinach? Wiedziałem! Ćpacie jakieś leśne cholerstwo!

Taurys nie zdążył odpowiedzieć; w lesie rozległ się kolejny długi gwizd, tym razem dużo słabszy – Polska musiał oddalić się od nich na znaczną odległość. Litwa, zwilżywszy wargi językiem i nabrawszy powietrza w płuca, odpowiedział kilkoma krótkimi gwizdami.

Prusy nie był wtajemniczony w znaczenie poszczególnych sygnałów, ale ten definitywnie brzmiał ostrzegawczo.

– Musimy się do niego zbliżyć, dopóki jest w zasięgu słuchu – rzucił Litwa, ruszając w kierunku, z którego dobiegł kolejny gwizd Polski. Wolną dłonią odgarniał cienkie gałęzie na bok. – Chodź, nie będę cię potem szukać po lasach.

– Nawet to byłoby dużo ciekawsze... – Prusy rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu rozrywki. Widząc dorodnego muchomora, rosnącego niewinnie przy drzewie, z satysfakcją zamierzył się nogą. – Mam cię! – zawołał głośno, płosząc kolejne ptaki. – Jeden zero dla mnie!

Litwa, jak przystało na rasowego grzybiarza, miał w tym momencie dwie rzeczy – mordercze myśli w głowie i ostry nóż w ręce. Obejrzawszy się za siebie, posłał Gilbertowi gniewne spojrzenie.

– Dlaczego to zrobiłeś? – zapytał, przenosząc wzrok na smętne resztki.

Gilbert zmarszczył brwi.

– Bo był trujący?

– To nie powód, by niszczyć – Litwa pokręcił głową. – Barbarzyńca – mruknął pod nosem i ruszył przed siebie szybciej, składając kozik i wsuwając go do kieszeni. – Nie masz żadnego szacunku do natury...

Prusy, osłaniając twarz przedramieniem, przeszedł z nim przez gęstwinę; chwilę później wyszli na niewielką polankę.

– A tego czegoś nie zbierasz? – zagadnął, dostrzegłszy w gęstej, wysokiej, wilgotnej trawie sporą ilość pomarańczowych, błyszczących grzybów. – Patrz, ile tego gówna tu rośnie!

Litwa ledwie zerknął na to, co Gilbert łapie w rękę.

– Nie zbieram maślaków.

– Dlaczego to się nazy...? – Prusy nagle się skrzywił, czując pod palcami lepki śluz. – Kurwa... Jakie paskudztwo! Dlaczego mnie nie ostrzegłeś?! – zapytał z wyrzutem, wycierając dłoń o spodnie.

Litwa uśmiechnął się pod nosem i, zamiast odpowiedzi, długo zagwizdał. Odpowiedź od Feliksa nadeszła niemal natychmiast. Sądząc po dźwięku, byli coraz bliżej.

Prusy, łypiąc na Taurysa spode łba, przyśpieszył kroku.

– Polen, gdzie ty, do jasnej cholery, znowu polazł?! – zawołał, gdy przekroczyli linię drzew.

– Nie drzyj się tak... Ostatni raz pozwalam ci jechać z nami na grzyby – rzucił Feliks, wychodząc zza dęba. Niosąc w jednej dłoni wiklinowy koszyk wypchany po brzegi, drugą ręką tulił do piersi kilka dorodnych sztuk czubajki kani. Z kieszeni jego spodni wystawał składany nóż.

– I chwała Bogu – Prusy wywrócił oczami. –To najnudniejszy sposób spędzania czasu, jaki tylko mogliście wymyśleć! Siedzimy tu całą wieczność!

– Przecież jesteśmy tu dopiero cztery godziny – zdziwił się Feliks. – Jeszcze mamy cały tamten las do oblecenia. – Szarpnięciem głowy wskazał dąbrowę za sobą. – Już chcesz wracać? Ale... O, dzień dobry! – zawołał do starszego mężczyzny prowadzącego rower, który właśnie pojawił się w zasięgu wzroku.

– Dobry! Jest tu coś? – Grzybiarz uchylił czapki.

Feliks pośpiesznie wepchnął Gilbertowi kanie w ręce, a potem odłożył koszyk na ściółkę i przesunął go nogą, chowając za najbliższe drzewo. Litwa uśmiechnął się pod nosem, a Prusy wywrócił oczami, widząc ten teatrzyk.

– Nic nie ma, niestety! – Polska pokazał zbliżającemu się mężczyźnie puste dłonie. Grzybiarz udał, że mu uwierzył, i minął całą ich trójkę, nucąc coś wesołego pod nosem. – Co, Prusaku, zmęczyłeś się?

– Chyba żartujesz – prychnął Gilbert. – Taki spacerek to nic. Potrafiłbym przemaszerować dwa dni bez odpoczynku, niosąc w jednej ręce trzy razy tyle, ile dzisiaj zebraliście, a potem w kwadrans postawić obozowisko łącznie z szałasami i paleniskiem...

– Lepiej nie – odezwał się Litwa. – Las już wystarczająco ucierpiał z twojego powodu.

– Pieprz się! Grzybobranie jest po prostu cholernie nudne, o to mi chodzi! Wracajmy i zajmijmy się czymś interesującym!

– Dobra, jeszcze oblecimy ten zagajnik i wracamy – Polska zrobił kilka kroków do przodu. – To nie zajmie dłużej niż... – Obrzucił miejscówkę szybkim spojrzeniem. – Dwadzieścia minut? Jak myślisz, Licia?

– Coś koło tego – zgodził się Taurys. – Tam przy górce lubią być prawdziwki, ale ogóle nigdy nie rosło tu zbyt wiele grzybów.

– Niech wam będzie – Prusy oddał kanie Feliksowi, a potem otrzepał kurtkę z drobinek ziemi i sosnowych igieł. Oparł się o najbliższy pień i sięgnął po kieszeni po telefon. – Szlag, nie ma zasięgu, gdzieście wy mnie wywieźli... Dobra, idźcie się spełniać życiowo, spotykamy się za pół godziny przy aucie.

Feliks jeszcze przez chwilę patrzył za przedzierającym się przez leśne runo Gilbertem. W międzyczasie grzebał w kieszeni spodni, a jego uśmiech z wolna bladł.

– Licia – odezwał się, gdy był już pewny, że Prusy znalazł się poza zasięgiem głosu. – Nie masz może... tak zupełnym przypadkiem... zapasowych kluczy do mojego samochodu? Bo mam dziwne wrażenie, że chyba mi gdzieś wypadły.

Taurys tylko westchnął.

– Ile jest do miasta?

– Piętnaście kilometrów.

– Cóż – Litwa spojrzał za Prusami; wśród drzew widać było już tylko małą jasną plamkę jego włosów, ale suchy trzask łamanej gałęzi wciąż był dobrze słyszalny. – Zobaczymy, czy faktycznie jest taki dobry w marszu... z obciążeniem.

Oczy Feliksa zabłysły złośliwie.

– Pojedziemy mu po ambicji i wrobimy w niesienie naszych grzybów? – Gdy Litwa pokiwał głową, Polska uśmiechnął się szeroko. – Pożałuje, że nas wkurwiał. Zemsta będzie słodka, Licia.