Rozdział dziewięćdziesiąty pierwszy: Stare Światło

Rufus upewnił się, że dobrze się wyśpi. Jego umysł prawdopodobnie nie mógł być bardziej klarowny niż teraz. Rozmawiał cicho z Percym w drodze do dziesiątej sali rozpraw, nie o tym co się wydarzyło, kiedy byli tu ostatnim razem, czyli przysięgach wieczystych, niewymownych i Rytuale Cincinnatusa, ale o postępach w treningu. Percy, który początkowo przymrużył na niego oczy, jakby wydawało mu się, że z ministrem musi być coś nie tak, żeby okazywał zainteresowanie treningiem aurorów, teraz opisywał wszystko z entuzjazmem.

– I wtedy powiedzieli, że praktykanci, którym ciężko było się kryć za ścianami i rzucać klątwy z ukrycia, mogą wstać, bo to ich kolej...

Gryfon. Gryfon w każdym calu. Rufusa w ogóle nie zaskoczyło, że Percy wolał rzucać się do walki i otwarcie rzucać klątwy, niż leżeć za ścianą i robić dokładnie to samo, po prostu z bezpiecznego miejsca. Możliwe, że zmieni zdanie, jeśli kiedykolwiek znajdzie się w prawdziwej walce, bo takie ściany nie zachowają tylko jego przy życiu, ale też i wszystkich jego towarzyszy.

Rufus przypomniał sobie jednak, że przecież Percy już raz wziął udział w walce, dwa lata temu w ministerstwie, kiedy to wskoczył przed Rufusa, żeby uratować mu życie przed klątwą.

No dobra, czyli się pomyliłem. To po prostu zwykły Gryfon.

Stojący na straży dziesiątej sali sądowej aurorzy otworzyli przed nimi drzwi. Rufus widział ich niepewne spojrzenia. Wyceniali go, usiłując ustalić, na ile można było zaufać mu tego dnia, jak wiele sił będzie potrzebował, by przeciągnąć Wizengamot na swoją stronę. Od czasu błędu z Cupressusem Apollonisem kilku aurorów o bardziej politycznych ambicjach od pozostałych, zaczęło nabierać do niego dystansu. Rufus miał osobiste doświadczenie względem tego, że dla większości czystokrwistych i nawet półkrwistych osobista lojalność nie miała szans w starciu z lojalnością wobec rodziny.

Uśmiechnął się do nich.

– Dzień dobry panowie – powiedział rześko. – Dobry dzień dla Światła. – Minął ich bez trudu, bo nawet kulawa noga nie przysparzała mu tego ranka kłopotów. Namoczył ją zeszłej nocy w czasie bardzo długiej kąpieli pełnej eliksirów, zleconych przez magomedyka, którego widział szesnaście lat temu, zaraz po otrzymaniu tej rany. Zwykle się tym nie przejmował, bo trzeba było trzech godzin, by otrzymać choć odrobinę ulgi, w dodatku uważał tę ranę za odznakę honoru. Ale dzisiaj, kiedy chciał wyglądać, jakby kontrolował cały brytyjski świat czarodziejów – co było prawdą, bo wciąż mu tego nie odebrano – spędził te nieszczęsne trzy godziny w ramach upewnienia się, że nie będzie kulał.

Słyszał wzbierającą za nim falę spekulacji i tylko ją spienił, kiedy pojawił się na galerii dziesiątej sali sądowej i podszedł do swojego miejsca, znajdującego się obok Gryzeldy Marchbanks. Zwykle Rufus czekał na dole komnaty, niedaleko miejsca dla więźniów, żeby przyprowadzić przed Wizengamot wilkołaki, które chciały do niego przemówić. Większość Starszyzny nie chciała ich słuchać bez gwarancji, że będą się grzecznie zachowywać, a to mógł zapewnić im wyłącznie minister.

Teraz jednak nie czekali na niego żadni petenci. A jeśli Rufus będzie miał pod tym względem cokolwiek do powiedzenia, Wizengamot zagłosuje wreszcie dzisiaj nad tym, co począć z kryzysem wilkołaków, żeby ta sprawa przestała się tak przeciągać. Potrzebował do tego przeciągnąć na swoją stronę wystarczająco wielu Starszych, by zagłosowali, albo przynajmniej nabrali do niego przekonania na tyle dużego, że ich lojalność nie zachwieje się przed następnym spotkaniem.

Dlatego też ponownie zajął miejsce pośród nich jako ktoś im równy i widział, jak bardzo na nich wpłynęły jego pewny krok i stanowcza mina. Usiadł obok Gryzeldy i kiwnął głową do niej i kilku Starszych, którzy zwykle się jej słuchali, ale pozwolił, by jego spojrzenie przemknęło chłodno po wszystkich pozostałych. Czuł jak Percy, który przyszedł tu za nim jako pomocnik i w miarę potrzeby sekretarz, ledwie tłamsi swój uradowany śmiech.

– Dzień dobry, Rufusie – powiedziała Gryzelda głosem tak cichym, że nawet zaklęcia nagłaśniające miałyby problemy z zaniesieniem jej słów do czyichś uszu. – Można wiedzieć, co cię tak rozbawiło?

– Dzień dobry, Gryzeldo – odparł Rufus. – Zaraz się przekonasz, razem ze wszystkimi zebranymi.

Odchyliła się w fotelu i przyjrzała mu z namysłem. Rufus wiedział, że zastanawiała się, czemu nie uprzedził jej o tym wszystkim. Może i była przyjaciółką południowych goblinów, ale zasłużyła sobie w pełni na tytuł i jego przyjaciółki. Czemu miałby kryć się z czymś nawet przed najbliższymi sojusznikami?

Bo nie mogę dopuścić do tego, żeby cokolwiek poszło nie tak, stara przyjaciółko, pomyślał Rufus, siadając i przyglądając się wszystkiemu uprzejmie i wyceniająco, jakby był sokołem. Prawdopodobnie byłabyś w stanie wyglądać na zaskoczoną, gdybym zawczasu powiedział ci o liście Harry'ego, ale nie chcę ryzykować. Potrzebuję twojej szczerej reakcji, żebyś potem, jak ktoś cię o to zapyta, mogła powiedzieć bez wyrzutów sumienia, że nie, nie miałaś o niczym pojęcia.

Dzisiaj wylejemy nowe fundamenty. Nawet przyjaciele mogą nie zechcieć podążyć za mną na tereny, które mam zamiar zaproponować. Cóż. Będzie co ma być. Ale biorąc to wszystko pod uwagę, nie mogę zaoferować im szczególnego traktowania.

Patrzył jak kilku ostatnich Starszych wchodzi do pomieszczenia. Niektórzy rozglądali się, rozmawiali cicho ze sobą, co było prawdopodobnie rezultatem rosnących koalicji, albo niewielkich, kruchych punktów opozycji przeciwnej Juniperowi. Rufus był coraz bardziej rozbawiony, kiedy chwile mijały, a Juniper wciąż się nie pojawiał. Raczej nie spóźniłby się akurat w taki dzień. Zaczeka aż do chwili, w której spotkanie ma się zacząć i dopiero wtedy wejdzie, ściągając na siebie spojrzenia wszystkich.

I faktycznie, do tego właśnie doszło. Miał na sobie ciemny płaszcz, który tak mocno oplatał mu szaty, że można by dojść do wniosku, że był grudzień, a nie czerwiec. Rufus założył sam ze sobą, że Juniper założy z tej okazji jakieś specjalne szaty. Zastanawiał się, czy się nie pomylił.

Juniper podał swój płaszcz jednemu z czekających przy drzwiach aurorów, który nie wyglądał na szczególnie uradowanego faktem, że został sprowadzony do roli skrzata domowego, ale też nie mógł odmówić tego rodzaju gestowi ze strony Starszego Wizengamotu. Następnie z wysoko uniesioną głową ruszył w kierunku galerii, gdzie nieco na lewo od środka znajdowało się jego miejsce.

Rufus kiwnął powoli głową. Szaty Juniera były czerwone, z wydrukowanym na nich złotym ptakiem o kolorach chwiejnych płomieni. Nie był to feniks, jak ukazywały to stylizowane kształty płomieni, ale ognisty ptak, który był znacznie starszym symbolem. Ognisty ptak miał dłuższe nogi i tak, jak specjalnością feniksa był śpiew, tak jego był taniec. Kiedyś, za znacznie mroczniejszych czasów, kiedy nie było ministerstw i wszelkie zapiski były niepewne, świetliści czarodzieje, którzy nosili na sobie symbol ognistego ptaka, byli właśnie tymi, którzy dbali o zachowanie tradycji i historii, chronili bezbronnych i walczyli z mrocznymi czarodziejami, którzy chcieli zniewolić zarówno mugoli, jak i resztę magicznego świata.

Nic dziwnego, że Juniper postanowił przedstawić się za uosobienie tej tradycji. W jego własnych oczach właśnie tego się podejmował, podtrzymując tradycje, uważając się za jednego z ostatnich czarodziejów, którzy przejmowali się światem, w którym wyrośli i który wciąż sobie cenili.

Ale Rufus też uczył się historii. Wiedział, że mroczni czarodzieje również nosili na sobie symbol ognistego ptaka. Wiedział, że świetliści czarodzieje zamknęli dysputy dotyczące niewolnictwa między innymi poprzez spętanie magicznych stworzeń, by wykonywały tę pracę za nich. Prawdopodobnie właśnie dlatego w ogóle spętano skrzaty domowe, ale szczegóły dotyczące ich sieci były wyjątkowo niejasne.

Ognisty ptak oznaczał Światło, łaskę, stary i dumny zestaw zasad, który funkcjonował od dawna i usprawniał życie w czarodziejskim świecie. Oznaczał również wygnanie, odcinanie się, ucisk tych, którzy nie należeli do grup, których czarodzieje pod wezwaniem ognistego ptaka zobowiązali się chronić.

Oznaczał poświęcenie.

Rufus spędził już wystarczająco wiele czasu na sprzątaniu bałaganu powstałego w czarodziejskim świecie przez etykę poświęcenia. Nie chciał dopuścić, by znowu doszło do czegoś takiego.

Wstał i rozłożył ręce, kłaniając się lekko. Juniper, który właśnie otwierał usta, by coś ogłosić, obejrzał się na niego i zamrugał.

Rufus pochwycił jego spojrzenie i pozwolił, by w oczach zalśniły mu duma, sprzeciw i rozbawienie.

Juniper pochylił nieco głowę, twarz mu pociemniała. Rufus pozwolił, by w jego uśmiechu pojawił się cień kpiny, po czym obrócił się, by spojrzeć na resztę Wizengamotu.

– Czarodzieje i czarownice Wizengamotu – powiedział – panie i panowie czarodziejskiego świata Brytanii. – Rozglądał się z regularnością zegara, upewniając się, że obejmował wszystkich wzrokiem. – W przeciągu ostatnich kilku dni słyszeliśmy naprawdę wiele argumentów przemawiających za tradycją. Jakoby tradycją miało być zakazanie wilkołakom krzywdzenia kogokolwiek, kiedy to przecież po prostu zdrowy rozsądek. Albo że tradycją jest oddzielanie naszego świata od mugoli, kiedy do tego rozłamu doprowadziły przede wszystkim historyczne wydarzenia. Słyszeliśmy też, że tradycyjnie rdzeń naszego świata składał się wyłącznie z ludzi i dlatego takim powinniśmy go zostawić. Widzę, że Starszy Juniper przybył dzisiaj w szatach, którymi okazuje wsparcie względem tych poglądów. Przybyłem dzisiaj, by powiedzieć wam, że te tradycje są przestarzałe i nie poradziły sobie najlepiej z rozległymi zmianami, przez jakie nasz świat musiał przejść w przeciągu kilku ostatnich lat. Prawa, historia, zwyczaje – wszystko to jest dobre i powinniśmy o nich pamiętać. Ale nie wolno nam zapominać o wszystkim, co jest nowe. Musimy być w stanie stawić czoła wyzwaniom, którym nikt przed nami nie musiał się przejmować. Wszystkie prawa, wszystkie precedensy w historii, wszystkie zwyczaje w pewnej chwili były kompletnie nowe. Czas najwyższy, żebyśmy ustanowili kolejne, za którymi będą podążały następne pokolenia.

Zobaczył, jak twarze na galerii pogodnieją. Byli skłonni go słuchać tak długo, jak będzie w stanie ich przekonać, że warto było go wysłuchać. A był. Obiecał sobie, że będzie i to przekonanie tętniło mu teraz w głosie. Tak długo jak będzie brzmiał przekonująco, to przynajmniej część będzie otwarta na jego propozycję, bez względu na to, czy postanowią go potem wesprzeć czy nie.

Pochwycił spojrzenie Junipera i zobaczył ciężki grymas, jaki mężczyzna mu posyłał. Rufus uśmiechnął się słodko w odpowiedzi i gładko przeszedł do drugiej części swojej przemowy.


Narcyza pojawiła się i zachwiała. Odpowiednio zwizualizowała sobie to odludzie, ale nie przewidziała nachylenia pagórka, na który się aportowała. Szybko złapała równowagę i obróciła się z wyciągniętą różdżką, gotowa obronić się przed serią osłon, albo bestią pełniącą rolę strażnika. Biorąc pod uwagę naturę tego miejsca, była niemal pewna, że właśnie do tego dojdzie.

Ale przygnębiające pola wokół niej pozostały ciche, nawet ptaki nad nimi nie przelatywały. Słońce starało się ożywić zwiędłą trawę i wzburzoną ziemię na pagórkach, ale nic nie było w stanie zareagować na jego lśnienie, ani przyciągnąć je do siebie. Narcyza pokręciła głową i opuściła rękę. Nie schowała różdżki. Biorąc pod uwagę naturę tego miejsca, byłoby to głupie.

Ponownie się obróciła i dom znajdował się za nią, wyglądając na niezwykle podobny do tego, który widziała na starym zdjęciu.

Zrobiła krok przed siebie i zamarła, kiedy wypełniły ją sprzeczne emocje. Nie były w stanie jej pomóc, po prostu były ze sobą sprzeczne. W tym domu znajdował się jej mąż i ostatnim razem, kiedy Narcyza go widziała, z przyjemnością zajęłaby się potem swoim życiem ze świadomością, że osuszono go z magii.

Teraz jednak minął już niemal miesiąc, a on wciąż nie wyszedł z tego domu, ani nie przyczynił się do żadnych kłopotów. Narcyza zorientowała się, gdzie musiał przebywać, bo przypomniała sobie posiadłość, o której jej kiedyś powiedział. Jego przodkowie osłonili ten dom tak, że tylko najstarsze żyjące pokolenie Malfoyów mogło do niego wejść.

A... cóż. Draco byłby przerażony, gdyby się o tym dowiedział, ale jej relacja z Lucjuszem była odmienna i odrębna od honoru rodziny. Zhańbił swoją rodzinę. Ale choć Draco postrzegał go jako rozczarowującego Malfoya, Narcyza, nie urodzona pod nazwiskiem, którym się obecnie przedstawiała, postrzegała go jako rozczarowującego męża. To nie był człowiek, za którego wyszła.

Nie do końca. Ten ostatni gest, opuszczenie rezydencji i pozostawienie Draconowi większości posiadłości, pokazywało że jeszcze nosił w sobie ślady po tamtym człowieku. A Narcyza zakochała się w Lucjuszu na przestrzeni wielu lat, podczas gdy Draco znał swojego ojca od chwili narodzin i w zupełnie inny sposób nauczył się go akceptować i kochać. Więź Narcyzy i Lucjusza miała znacznie więcej wspólnego z wyborem i wolną wolą.

Zapewniła się, kiedy ruszyła ponownie w kierunku domu, że wcale nie oznaczało to, że chciała mu dać drugą szansę. Tylko ponownie mu się przyjrzeć. Jeśli Lucjusz nie zdoła się zmienić, to go opuści i nigdy więcej na niego nie obejrzy, bo już nie pozostało w nim nic wartego uratowania. Ale nie miała dość czasu na upewnienie się, że nie był już w stanie się zmienić.

Głos jej matki ganił ją z tyłu głowy, że małżeństwo z miłości zawsze było niebezpiecznym pomysłem. Narcyza go zignorowała. Jej matka miała takie same poglądy względem małżeństwa Andromedy, a Narcyza nie widziała równie szczęśliwej czarownicy, która spełniła obowiązek wobec swojej rodziny, co jej siostra, kiedy była z Tedem Tonksem. Ich rygorystyczny trening nie był w stanie wynagrodzić praktycznie pozbawionego emocji życia.

Narcyza miała szczęście, że jej obowiązki i serce zaprowadziły ją w to samo miejsce. A teraz, kiedy najwyraźniej przyszło im się podzielić, uważała, że jej serce zasługiwało na przynajmniej ostatnie zerknięcie.

Znajdowała się mniej więcej dwadzieścia stóp od domu, kiedy drzwi otworzyły się i pojawił się w nich Lucjusz, czekający na nią bez żadnego zaskoczenia na twarzy. Wydawał się też niezmieniony, może poza ciemnymi kręgami pod oczami, sugerującymi brak snu.

– Narcyzo. Moja droga. – Odsunął się z drogi i ukłonił głęboko, gestem zapraszając ją do środka. – Wejdź, proszę.


– Chciałbym, żebyście mi powiedzieli, ktokolwiek z was – ciągnął Rufus, patrząc rozpalonym wzrokiem po przyglądających mu się czarodziejach i czarownicach – kiedy ostatnim razem mieliśmy do czynienia z czarodziejem o lordowskiej mocy w wieku naszego vatesa. Skoro już o tym mowa, kiedy w ogóle mieliśmy vatesa? Kiedy zorientowaliśmy się, że nasze dawne przewinienia – skrzaty domowe, centaury, gobliny, wilkołaki – mogą zyskać głos i wrócić, żeby nas prześladować? Kiedy ostatnim razem przekonaliśmy się, że czarodziej, któremu tak wielu z nas ufało, okazał się Lordem, który znęcał się nad dzieckiem? Że najlepszy spośród nas popełnił najgorszą możliwą zbrodnię?

Urwał, czekając na odpowiedź. Tego właśnie ryzyka się podejmował i na ten grunt wielu członków Wizengamotu może nie zechcieć za nim podążyć. W miarę starzenia się, wielu czarodziejów robiło się coraz bardziej konserwatywnych, skłonnych do upierania się, że ich metody były jedynymi, które mają szansę zadziałać. Większość przeszła przez trening czystokrwistych, co tylko pogorszyło sprawę. Czystokrwiste tańce dodawały sił – Rufus o tym wiedział, bo wielu nauczył się sam – ale zwykle nie dodawały elastyczności. Osoba ukształtowana za pomocą specyficznych rytuałów, czy to mrocznych, czy świetlistych, pasowała tylko do jednego rodzaju świata.

I być może był taki punkt w historii, kiedy istniał tylko jeden rodzaj świata, którym członek Wizengamotu musiał się przejmować. Ale tak już dłużej nie było. Rufus miał wrażenie, że nie było już tak od dobrych stu lat. I teraz płonął na myśl o tym całym straconym czasie. Ministerstwo mogło stać się latarnią, z której padałoby prawdziwe Światło, prawdziwy postęp. Może wówczas nie musieliby się nawet użerać z takimi idiotami jak Knot.

Ale nie mógł zmienić przeszłości, nawet w kwestii własnych błędów. Mógł tylko skoczyć w przyszłość.

– Nigdy nie mieliśmy do czynienia z czymś takim – powiedziała Gryzelda mocnym głosem. Zwykle polegała na łagodności, by dowieść swego, przez co pozostali musieli się nachylać, by cokolwiek usłyszeć, ale tym razem jej słowa poniosły się po sali.

Rufus uśmiechnął się do niej. Postanowiła mu zaufać. A ponieważ miała ponad sto sześćdziesiąt lat, większość Starszyzny zda sobie sprawę, że przeżyła lata i wydarzenia, o których oni uczyli się w książkach od historii.

– To nie znaczy, że powinniśmy zareagować porzucaniem tradycji – powiedziała Elizabeth Dawnborn, nabzdyczona Starsza, młodsza od większości, ale z bardzo bezwzględnym podejściem do tego, w jaki sposób Wizengamot powinien wszystko załatwiać. – Może nie mieliśmy wcześniej Lorda, który dręczył dzieci, ale mieliśmy ludzi znęcających się nad dziećmi i mieliśmy Lordów. Czemu nie uporaliśmy się z nim w dokładnie ten sam sposób, ministrze Scrimgeourze? – Zmarszczyła na niego brwi i szybkim gestem poprawiła szaty wokół siebie. – Czemu dopuścił pan do tego, żeby vates go zabił i nie został potem aresztowany za morderstwo?

– Proszę zapytać o to kogokolwiek, kto był wtedy w ministerstwie – powiedział łagodnie Rufus, co tylko pogorszyło szpilę, którą wbił następnymi słowami. – Proszę zapytać kogokolwiek, Starsza Dawnborn, a powie pani o zgrozie przeżywania Capto Horrifera. Czarodziej, który korzysta z tego rodzaju zaklęcia, przekracza granicę, której większość kryminalistów, nawet tych znęcającymi się nad dziećmi, nigdy by nie ruszyła. Zależy mu wyłącznie na krzywdzeniu innych. Harry był w tamtym momencie jedyną osobą, która była w stanie go powstrzymać.

– Wygląda na to – odezwał się Juniper, wtrącając za pomocą cichej, swobodnej gracji, którą Rufus w nim podziwiał – że jesteś zdeterminowany, by znajdować wyjątki, którymi mógłbyś objąć vatesa, jakby był twoim zwierzątkiem, Rufusie, bez względu na to, czy jego decyzje w ogóle mają sens, czy nie, albo czy w ogóle jego wyczyny w jakikolwiek sposób przydają się czarodziejskiemu światu.

Rufus poczuł, jak oczy jaśnieją mu z radości. Juniper był tak zaniepokojony, tak bardzo chciał dowieść swego, że nie zwrócił uwagi na słowa, w które postanowił ubrać swoją wypowiedź.

– Ależ, Erasmusie – powiedział, odpuszczając sobie tytuł, zupełnie jak to zrobił Juniper, kiedy zwracał się do niego. – Wydawało mi się, że to ja byłem jego zwierzątkiem, że to on szarpał za moją smycz, a nie na odwrót. Chyba że uważasz, że na zmianę klęczymy i szczekamy?

To było na swój sposób ryzykowne, takie przypominanie o oskarżeniach Starszego Junipera. Ale też wskazał w ten sposób na sprzeczność w słowach Junipera i nie pozwolił, by uszła mu ona płazem.

Chwilę później Gryzelda zaśmiała się głośno, co pociągnęło za sobą reakcję łańcuchową.

Rufus nie odrywał wzroku od oczu Junipera w czasie tych chichotów i zobaczył, jak na jego bladej twarzy pojawia się rumieniec. Popełnił błąd, najgorszy na przestrzeni kilku ostatnich dni, ale odzyska grunt pod nogami, jeśli tylko Rufus mu na to pozwoli.

Rufus mu nie pozwolił.

– I właśnie dlatego musimy rozwiązać ten problem – powiedział, odwracając się od Junipera i pozwalając, by głos mu wezbrał od pasji. Teraz był podwójnie rad, że zeszłej nocy zdecydował się na kąpiel z eliksirami. Dzięki niej był w stanie chodzić szybko w te i z powrotem, wyglądając imponująco, a nie po prostu kuleć, przypominając wszystkim jak wiele stracił w Pierwszej Wojnie. – Za bardzo skłaniamy się do podchodzenia do vatesa i zmian, które wprowadza sobą do świata, albo do których inspiruje ludzi, korzystając ze starych metafor. Musi być zwierzątkiem ministra. Nie, musi być mrocznym czarodziejem, mimo że jest niezadeklarowany i mimo że przedkładamy wartość deklaracji innych czarodziejów, kiedy je wygłaszają, włącznie z wolnością nie kłaniania się ani Mrokowi, ani Światłu. Nie, musi być po prostu dzieckiem, nad którym się znęcano, mimo że Wizengamot osobiście skazał już jego rodziców na dożywocie w Tullianum i zwykle woli podchodzić do niego jak do dorosłego. Nie, musi być wrogiem stanu, mimo że już wiele razy pokazał, jak bardzo jest skłonny do negocjacji. Czarodzieje i czarownice, proponuję nowy zestaw metafor. Proponuję nawiązać z vatesem traktat, jakby był ministrem innego kraju, uznając go tym samym za dorosłego zanim jeszcze ukończy siedemnaście lat i mianować go łącznikiem między ministerstwem i grupami tego rodzaju, jak wilkołacze stada.

Na to już wybuchli, zgodnie z przewidywaniami Rufusa.


Narcyza podniosła głowę.

– Nie jestem głupia, Lucjuszu – powiedziała cicho. – Wiem, że ten dom nie wpuści nikogo poza najstarszym pokoleniem Malfoyów. Nie mam ochoty być rzucona na kolana, żebyś mógł mnie wyśmiać.

– Moja droga – powiedział Lucjusz, opierając się o framugę, jakby tego rodzaju postawa była formą sztuki – kiedy ostatnim razem śmiałem się, widząc cię na kolanach?

No dobrze, Narcyza musiała przyznać, sama się o to prosiłam. Nie spuściła głowy i przyglądała się swojemu mężowi, odnotowując dokładne położenie jego różdżkowej ręki. Rzuciła niewerbalną inkantację, która powiadomi ją, gdzie na jego ciele znajduje się jakieś drewno. Nie wyłapie to wszystkich broni, oczywiście, bo pominie metalowe ostrza, ale odkryje wszelkie miejsca, w których można schować różdżkę.

Zamrugała, kiedy zorientowała się, że w ogóle nie miał przy sobie różdżki, że ta wciąż musiała znajdować się gdzieś w domu, i zagapiła się na niego.

– Nie potrzebuję różdżki, żeby z tobą porozmawiać. – Lucjusz przyglądał się jej zza kosmyka powiewających blond włosów i wymówił to oburzające zdanie z pewnością siebie, która wyraźnie przychodziła mu bez trudu.

– Tego nie mogłeś wiedzieć – powiedziała cicho Narcyza. Cisza na tym pustkowiu i wokół domu i tak zdawała się pochłaniać jej słowa, prawdopodobnie mogłaby tu nawet krzyczeć. Zastanawiała się, czy to efekt jakichś zaklęć, czy też może przodek Malfoyów, który w ogóle zbudował ten dom, wybrał właśnie to miejsce przez wzgląd na jego ciszę. – Mogłam pojawić się, przygotowana by cię zabić, Lucjuszu. Zawstydziłeś swoją rodzinę, która po ślubie stała się i moją, oraz zaszkodziłeś partnerowi i sojusznikom swojego syna.

– Partner i sojusznicy mojego syna nie są moim synem – powiedział Lucjusz. – I ty też nie jesteś moim synem, Narcyzo. Jesteś moją żoną. Więź między nami jest powiązana z tym, co było miedzy nami i Draconem, ale nie jest wyłącznie tym. Wiesz o tym.

– Czy naprawdę muszę ci przypominać, że ostatnim razem jak dostałam tego rodzaju wybór, wybrałam Dracona?

– Nie dostałaś wyboru – powiedział Lucjusz. – Sam go podjąłem i chciałem cię tylko o wszystkim poinformować. Na tym polegał mój błąd, Narcyzo.

Narcyza spięła się lekko. Właśnie to najbardziej ją uraziło względem tego, w jaki sposób Lucjusz podszedł do wydziedziczenia Dracona. Nie zapytał jej o radę, nawet nie słuchał sugestii, które starała się mu przekazać w kwestii nawarstwiającego się konfliktu między nim i Draconem. Po prostu podpisał dokumenty, wychodząc z założenia, że się z nim zgodzi. Kiedy aportowała się z rezydencji po pojedynku, wychodziła z założenia, że coś tak subtelnego nigdy tak naprawdę nie dotrze do Lucjusza.

Dotarło jednak do niego, przez co stał się znacznie bardziej niebezpieczny.

I atrakcyjny.

Narcyza poczuła się nagle, jakby wrócili do pierwszych dni swoich zaręczyn, kiedy każde spotkanie z Lucjuszem zawierało w sobie gęste podekscytowanie pary kochanków i napięcie jak przed bitwą. Żadne nie mogło ustąpić przed drugim. Reagowali ukąszeniem na każde okazanie słabości. Wygrała kilka bitew, przegrała inne. Ale na przestrzeni ostatniego roku zaczęła się przyzwyczajać do myśli, że Lucjusz już nigdy więcej z nią nie wygra.

W takim razie zasługuję na tę przegraną, skoro byłam aż tak głupia. Ale współzawodnictwo jeszcze nie dobiegło końca, bo nie wie wszystkiego.

– Dałam Harry'emu zgodę na osuszenie cię z magii. – Narcyza upewniła się, że w jej głosie nie pojawi się żadna emocja. Noga Lucjusza drgnęła nieznacznie. – Draco zgodził się na to samo.

– Nie chcieliście, żebym zginął – powiedział Lucjusz – ale żebym żył jako charłak. Nie uważałaś, że wolałbym zginąć, Narcyzo?

– Mój drogi Lucjuszu – powiedziała Narcyza z lekkim westchnieniem i jeszcze lżejszym uśmiechem – nie słuchasz mnie. Osuszony z magii. Nie stałbyś się charłakiem, a mugolem, zupełnie jak matka Harry'ego.

Tym razem to usta Lucjusza drgnęły, przez co przegrał tę rundę.

– A jeśli chodzi o to, czego byś wolał – powiedziała Narcyza – to nie, zupełnie szczerze w ogóle mi to wtedy nie przyszło do głowy, Lucjuszu. Zdradziłeś jedną z naszych sojuszniczek i postawiłeś swojego syna i przywódcę w okropnym położeniu. Zawstydziłeś ród Malfoyów. Bardziej przejmowałam się możliwym wstydem i poniżeniem, jakie po sobie zostawiłeś.

– Ach. – Lucjusz przechylił głowę i pozwolił, by oczy przymknęły mu się połowicznie. – I przybyłaś zapytać, czemu to zrobiłem, Narcyzo, i zbesztać mnie w miarę możliwości.

– Wolę określenie pokazać ci twoje błędy.

Lucjusz kiwnął głową.

– Oczywiście, że wolisz. Zrobiłem to z prostego powodu, Narcyzo, żeby utrzymać swoje życie i potęgę w tak dobrym stanie, jak tylko to było możliwe. Zdradzenie Parkinson pozwoliło mi sprowokować Harry'ego do podjęcia się działań, które łatwiej byłoby kontrolować od jego szaleństw we wrześniu, w dodatku odciągnęło ode mnie niewymownych, którzy mnie wówczas szantażowali... a przynajmniej na to właśnie miałem nadzieję. A mój syn powinien być w stanie przeżyć na własną rękę, bez mojego wsparcia i bez bycia osądzanym przez rzucany przeze mnie cień. Jeśli dalej jest, to wciąż nie osiągnął niezależności i politycznego uznania, które będzie mu potrzebne do wprowadzenia w świecie jakichkolwiek zmian, wciąż jest po prostu „kochankiem Harry'ego", a nie „Draconem Malfoyem". Na dłuższą metę służy to za test dla Dracona, sprawdzający na ile zdoła się dostosować – bardziej kontrolowany i mniej niebezpieczny od większości testów, jakie mógłbym dla niego przygotować.

Narcyza zastanawiała się przez długi, ulotny, dziki moment. Mogła oskarżyć go, że wcale nie chciał przetestować Dracona, że po prostu dał się porwać wydarzeniom, ale już nie raz przepisywał w swojej głowie podobne sytuacje. Mógłby się wyprzeć i zapewniać, że od samego początku chciał poddać Dracona temu „egzaminowi". Możliwe, że teraz już nawet w to wierzył, podobnie jak wierzył, że to on sprowokował Dracona do stawieniu mu czoła w konfrontacji, w której uznał go za magicznego dziedzica.

Dlatego zwróciła uwagę na słowa, jakimi to ujął. W przypadku Lucjusza było to zawsze najlepsze rozwiązanie.

– Czyli utrzymałeś swoje życie i potęgę, Lucjuszu? To wszystko?

W oczach jej męża pojawił się ogień, zobaczył jej pułapkę, ale Narcyza mówiła zbyt szybko, żeby zdążył jej przerwać i odciągnąć od tematu.

– Żałosne. – Narcyza posłała mu stateczne spojrzenie, orząc go nim od góry do dołu. – Jakież to żałosne, że chciałeś po prostu pozostać taki, jaki jesteś, zamiast przeć do przodu, Lucjuszu. Czy nie powiedziałeś mi kiedyś, że chciałeś stać się kimś więcej, jak tylko sobą i wyłącznie dla tego celu byłeś gotów podjąć się wszelkiego ryzyka?

Obnażył na nią zęby, a jego maska pękła po raz pierwszy od rozpoczęcia rozmowy.


Rufus czekał, chcąc zobaczyć, kto zada pierwsze pytanie. Byłby naprawdę rozczarowany, gdyby nie padło od Junipera. Jeśli chce dowodzić tym stadem, to powinien szybko brać się w garść.

– Co to ma znaczyć, ministrze? – I faktycznie, nadeszło do od Starszego Junipera, którego spokojny i chłodny głos stał w całkowitej sprzeczności z ciepłymi obietnicami ognistego ptaka na jego szatach. – Naprawdę wydaje się panu, że vates, który już wystarczająco często przypominał nam, jak bardzo jest niezależny od ministerstwa, nagle zgodzi się na bycie naszym łącznikiem? Kiedy i tak stara się rozpocząć kampanię na rzecz dzieci mieszanych, żeby dać im prawa, których nie mogą przestrzegać przez swoje nieludzkie instynkty? Vates to dziecko i to niebezpieczne, postępujące impulsywnie i beztrosko, bez przejmowania się prawami innych ludzi.

Erazmusie, Erazmusie, Erazmusie. Rufus powstrzymał się przed pokusą zwieszenia głowy w żalu nad zacietrzewieniem Starszego. Powiedziałeś właśnie tak wiele z tego, o czym w ogóle nie powinieneś wspominać.

– Sowy lecą szybciej od słów, Starszy – powiedział i rozłożył list Harry'ego, który otrzymał wczorajszego wieczora, po czym stuknął go różdżką. Neutralny głos zaczął odczytywać słowa Harry'ego, potwierdzając że zdaje on sobie sprawę, że walka o prawa półludzkich czarodziejów może trochę zająć i jest gotów poczekać. Rufus przez całą recytację nie odrywał wzroku od Junipera i widział, jak jego twarz stopniowo szarzeje. Kiedy list dobiegł końca, Rufus miał wrażenie, że Juniper z całych sił stara się nie dygotać.

Rufus opuścił ręce i odezwał się spokojnie w oszołomionej ciszy.

– Harry vates woli nie działać niezależnie od ministerstwa, jeśli tylko nie musi tego robić. Dopuścił do tego, żebyśmy otworzyli sezon polowań i dopiero wtedy postawił nam się agresywnie, walcząc o wilkołaki i przechowując zbiegów, mimo że mógł to zrobić znacznie wcześniej i wytłumaczyć się złożoną przysięgą, która zmieni mu krew w srebro, jeśli im nie pomoże. Odmówił przyjęcia Orderu Merlina, bo był przekonany, że tak naprawdę na niego nie zasługiwał. Kiedy wreszcie go zaakceptował i tak zrobił to niechętnie i po wielu zapewnieniach, że naprawdę sobie na niego zasłużył. – Rufus poczuł przy tym ukłucie żalu. Ta cecha Harry'ego naprawdę mu teraz pomagała, ale i tak wolałby, żeby Harry jej nie posiadał. – A teraz zgodził się wycofać i zaczekać w sprawie, która wyraźnie jest dla niego bardzo ważna. Czy to brzmi wam jak ktoś, kto odmówi współpracy z nami, albo przestrzegania prawa? Czy to brzmi wam jak ktoś, kto jest tylko impulsywnym dzieckiem o ognistym temperamencie, którego nie jest w stanie kontrolować? Czy to brzmi wam jak ktoś, kto naprawdę odmówiłby przyjęcia roli łącznika ze stadami?

Wpierw odpowiedziała mu cisza, a potem Gryzelda Marchbanks.

– Nie. Nie brzmi.

– Naprawdę tak nie brzmi. – To była Daisy Londchamps, Starsza, która podążała za Juniperem, ale Rufus wiedział, że miała w sobie sporo zdrowego rozsądku. Po prostu czasem trzeba było pokazać jej go na siłę. Teraz mówiła powoli, ale miała szczękę zaciśniętą z taką determinacją, że widać było, że już nie wycofa się z tego stanowiska.

– Nie. Nie brzmi. – Rufus przechylił głowę jak ptak, przyglądając się Juniperowi, który wyglądał teraz jeszcze bladziej. – Podobnie jak nie brzmi to na kogoś niegodnego dodatkowej autonomii, którą chcę mu zaproponować, zwłaszcza że pod koniec lipca będzie miał już siedemnaście lat. Brzmi jak ktoś bardzo unikalny, pierwszy vates na świecie. Brytania powinna czuć się zaszczycona tym wyróżnieniem, Starsi, nie zaskoczona i zagubiona. W tej chwili jesteśmy bardzo łatwym celem dla międzynarodowej krytyki. Ale inni ministrowie, inne społeczeństwa czarodziejów nie dzielą z nami tych problemów. Mogą sobie być tak bezczelni, jak tylko im się podoba, spoczywając na laurach i gratulując sobie nawzajem, przekonani, że znacznie lepiej poradziliby sobie z vatesem.

Obrócił się i podniósł wysoko rękę, nie tę którą trzymał list Harry'ego, ale różdżkę.

– Co wy na to, żebyśmy pokazali im wszystkim, że nie tylko mamy vatesa – który jest urodzony w naszym, a nie innym kraju, który jest Brytyjczykiem i który jest nasz – ale potrafimy też z nim współpracować, korzystać z jego celów, by usprawnić działanie naszego społeczeństwa, sprawić by nasze prawa były bardziej sprawiedliwe, a nasi ludzie bardziej pozytywnie nastawieni na przyszłość? Spalą się ze wstydu, że kiedykolwiek spróbowali się z nas śmiać. Zamiast twierdzić, że poradziliby sobie znacznie lepiej, nagle będą musieli sobie zacząć radzić lepiej i to bez vatesa, który mógłby im w tym pomóc. Dzięki tej zmianie możemy odzyskać naszą pozycję i zyskać znacznie więcej. Domyślam się, że pojawią się sprzeciwy, jakoby podchodzenie do Harry'ego jak do ministra, mogło osłabić naszą pozycję – Rufus po prostu wiedział, że o tym właśnie wspomniałby Juniper swoim następnym argumentem – ale osobiście uważam, że już nie możemy wyglądać bardziej żałośnie w oczach innych, kiedy tak się miotamy i panikujemy w niezdecydowaniu względem tego, co właściwie powinniśmy zrobić w kwestii wilkołaczych stad, a szesnastoletni czarodziej pokazuje, że jest bardziej dojrzały od nas.

Ponownie pomachał listem Harry'ego.

– Nie twierdzę, że jestem wyjątkiem od reguły. Wina leży też po mojej stronie. Sprawiłem, że świetliści czarodzieje uznali, że nie jestem już ich przyjacielem, bo oskarżyłem Cupressusa Apollonisa o znęcanie się nad dzieckiem, oraz, jak Harry sam o tym wspomniał, zdaję sobie sprawę, że możecie mnie wyrzucić ze stanowiska choćby za wygłoszenie tej propozycji. Ale zapowiadam wam tu i teraz, że jestem gotów odpokutować swoje błędy i ta deklaracja jest do tego pierwszym krokiem. Przypieczętuje ona i wzmocni nasze więzi z vatesem. Zaoferuje mu ustępstwa, które tak naprawdę nie są ustępstwami, biorąc pod uwagę jak bliski czarodziejskiej pełnoletności jest Harry. Zaoferuje wilkołakom to, o co prosiły – mówcę, który złożył przysięgi Przymierza Słońca i Cienia, który je wręcz zapoczątkował – i w zamian zażąda od nich udowodnienia, że naprawdę miały na myśli wszystko to, co powiedziały nam do tej pory w czasie pertraktacji. Określi nasz kierunek i zaoferuje naszym sojusznikiem potencjał, któremu tylko silni będą w stanie sprostać i jeśli mu nie podołają, to wyłącznie dlatego, że nie byli wystarczająco silni, a nie dlatego, że w jakichś sposób ich osłabiliśmy. – Zamilkł na chwilę, żeby uśmiechnąć się do wszystkich zebranych. – No i będziemy cholernie dobrze wyglądali w jej świetle.

To ponownie wywołało śmiech, tym razem zapoczątkowany przez Elizabeth Dawnborn, która wstała, żeby zaklaskać. Podążyło za nią parę czarownic i czarodziejów, a potem jeszcze kilka, póki nie stała już dobra dziesiątka. Rufus uważał to za dobry start, kiedy tak stał i przyglądał się wszystkiemu z sercem bijącym mocniej z podniecenia, zwłaszcza że niektórzy ze stojących byli najbardziej znamienitymi sojusznikami Junipera.

– Ministrze – powiedziała Dawnborn, której oczy lśniły od zaraźliwej ekscytacji – pańskie słowa mają sens. A ja wolałabym wreszcie wyjść z tym wszystkim na światło dzienne. Mam już serdecznie dość ciągłych debat o stadach, w czasie których mówimy w kółko to samo, tylko innymi słowami. Chcę, żeby wszyscy dowiedzieli się, co ja tu właściwie robię i jak wygląda moje stanowisko. Oficjalne obwieszczenie nie tylko wyjdzie mi na dobre, ale też będzie w sobie zawierało wszystkie wymienione przez pana zalety. Wspieram pańską propozycję.

Ach, szczerość Światła. Rufus był zadowolony. Dawnborn była uczulona na wszelkie próby skradania się, krycia, czy chowania z własnymi problemami, co wciąż było popularne pośród starych, świetlistych rodzin. Była zaprzysięgła Światłu odkąd skończyła dziewięć lat, Gryfonka w Hogwarcie, która wielokrotnie reprezentowała pokrzywdzonych przez prawo czarodziejów i czarownice, i to na długo zanim stała się Starszą Wizengamotu. Co więcej, była młodsza od większości z nich, dzięki czemu łatwiej można było przeciągnąć ją na swoją stronę za pomocą przepełnionej pasji mowy.

Rozglądając się po sali, Rufus widział, że wielu nie podzielało jej entuzjazmu. Część się zawaha, nie podda sercem i umysłem, póki nie zobaczą tych sugestii w działaniu. Ale wszyscy byli w stanie wyczytać obecny nastrój. Publiczne postawienie się Rufusowi równałoby się politycznemu samobójstwu.

Ciekawe, czy więcej zgodzi się dlatego, że będzie im się wydawało, że powinni, bo najwyraźniej wszyscy poza nimi wierzą we mnie, czy może więcej będzie wierzących?

To była wyjątkowo zabawna myśl. Oczywiście, wciąż czekał go największy test.

Rufus obrócił się w kierunku Starszego Junipera.

– Starsza Dawnborn wyjątkowo elokwentnie wyraziła swoją aprobatę względem moich sugestii – powiedział. – A co pan o nich myśli?


– Nie masz prawa nazywać mnie żałosnym – powiedział Lucjusz głosem pozbawionym emocji, ale pełnym zaciśniętych zębów. – Bo co innego sama robisz, Narcyzo, jak nie szukasz męża, który według ciebie zawstydził rodzinę?

Narcyza przechyliła głowę. Niektóre z najzabawniejszych chwil jej małżeństwa – choć niekoniecznie najlepszych, oczywiście – pojawiały się, kiedy Lucjusz nieświadomie zaczynał uwłaczać samemu sobie.

– Lucjuszu – powiedziała.

Co? – To było syknięcie. Gdyby Lucjusz był kotem, jego uszy byłyby przyłożone płasko do głowy.

– Zdajesz sobie sprawę, że właśnie nazwałeś się żałosnym obiektem poszukiwań, prawda? – Narcyza utrzymywała swój głos łagodnym.

Lucjusz otworzył lekko usta i podniósł nogę, jakby chcąc zrobić krok przed siebie. Narcyza spięła się, bo powaga sytuacji nagle wróciła do niej w pełnym pędzie. Jeśli wyjdzie z chaty, znajdzie się poza bezpieczeństwem osłon, będzie musiała przynajmniej spróbować go spętać i zaciągnąć z powrotem do Hogwartu, żeby Harry mógł osuszyć go z magii.

Przez głowę przemknęła jej myśl, że nie starałaby się zanadto, ale pochwyciła ją i zamordowała. Spróbuje. Może i odwiedziła Lucjusza, ale to wciąż nie znaczyło, że miała zamiar pozwolić mu uciec, albo nawet zmierzyć się z nią. Podjęła decyzję. Draco i Harry mieli jej lojalność i miłość, a Lucjusz tylko jej miłość.

Na szczęście dla ich obu, Lucjusz zamarł na miejscu, po czym opuścił lekko głowę, przez co blond włosy przesłoniły mu twarz. Narcyza czekała z palcami mocno zaciśniętymi na różdżce.

– A gdybym to wszystko odbudował?

Głos Lucjusza był tak miękki, że Narcyza prawie go nie usłyszała.

– Coś ty powiedział?

Spojrzał na nią.

– A gdybym to wszystko odbudował? – powtórzył z naciskiem. – Gdybym odbudował swoją reputację? W ministerstwie wciąż znajdują się kontakty, które odpowiedzą na moje wezwanie, a nie Dracona – ludzie, którym wyświadczyłem osobiste przysługi i którzy wciąż mi się nie odpłacili. Nie ma to nic wspólnego z rodem Malfoyów. W dodatku istnieją... pewne rekompensaty, dostępne dzięki czystokrwistym rytuałom, które mogą wynagrodzić Parkinson to, co jej zrobiłem. Nie musi ich przyjmować, ale będzie musiała przynajmniej mnie wysłuchać, inaczej zdradzi własny honor.

Narcyza panowała nad oddechem, ale nie było to łatwe. Lucjusz jeszcze nigdy tak nią nie wstrząsnął. Nie spodziewała się, że kiedykolwiek zobaczy, jak stawia się w pozycji... petenta. Nawet w sytuacjach z Harrym zawsze aranżował wszystko tak, żeby nie potrzebne były przeprosiny, albo wynagrodzenie, bo czynił z tego kolejny krok w tańcu, albo coś podobnego, co przypominało „pokrzywdzonej" stronie, że na najbardziej fundamentalnym poziomie wciąż są sobie równi.

Narcyzie znane były rytuały przeprosin. Nie bez powodu rzadko z nich korzystano. Po prostu wymagały więcej pokory, niż była do tego zdolna większość mrocznych czystokrwistych.

– Nie przekazałeś Draconowi tego domu – powiedziała. – Nie przekazałeś Draconowi całej fortuny. Brakowało części galeonów, zostały przeniesione na odrębne konto na kilka dni przed podpisaniem dokumentów.

Oczy Lucjusza zalśniły z tryumfem i nie tylko tym. Narcyza zorientowała się, że to była duma. Był z niej dumny, że zauważyła.

– Tak.

– Miałeś zamiar wykorzystać to miejsce jako coś więcej, niż tylko kryjówkę przed nami – mruknęła. – Od samego początku miałeś zamiar odbudować z powrotem swoją reputację i skontaktować się z nami dopiero, kiedy ponownie znajdziemy się na równym poziomie, a ty staniesz się niezbędny.

Jakieś potężne emocje poruszały się w niej niczym prąd ciemnej rzeki. Część była skłonna nazwać miłością, część nienawiścią i część zaskoczeniem bezczelnością Lucjusza. Reszty wolała w ogóle nie nazywać.

– Zawsze.

Przyglądała się dumnym liniom na jego gardle, błyskowi w jego oczach i wiedziała, że jakaś część jej zawsze będzie zakochana w tym człowieku bez względu na to, czego by nie zrobił, albo jakie słowa, czy brak lojalności pojawiłby się między nimi. Nie była w stanie potępić tej części. Tak wyglądała już jej rzeczywistość. Nikt nigdy do niczego nie doszedł dzięki wypieraniu się rzeczywistości.

– Nie jestem w stanie odpowiedzieć na twoje pytanie – powiedziała. – O tym, co by się stało, gdybyś to wszystko odbudował. Bo nie wiem, czy to w ogóle możliwe. Nie wiem, czy zdołałbyś przekonać Dracona i Harry'ego do wybaczenia ci, albo wynagrodzić Hawthorn Parkinson, że prawie ją zabiłeś, ponownie wzburzyłeś jej wspomnienia o córce i zdradziłeś niewymownym.

Lucjusz nie wzdrygnął się, kiedy wymieniała jego przewinienia względem Hawthorn. Oczywiście, że nie. Narcyza wiedziała, że ich nie żałował.

Samolubny drań. Malfoy. Lucjusz.

– A gdyby mi się udało? – zapytał. – Gdybym pokazał ci, że to jednak możliwe? Czy wówczas zgodziłabyś się mnie wysłuchać, Narcyzo?

Minęła chwila pełna wiatru, ciszy i przytłaczającego pustkowia.

– Zgodziłabym się – powiedziała Narcyza, pozwalając by łzy przez chwilę pojawiły się w jej oczach, odpowiadając bezbronnością na bezbronność, którą Lucjusz okazał, pochylając głowę i mówiąc cicho. – Wiesz, że nie miałabym innego wyjścia, ty draniu. Żadna odpowiednio wychowana czarownica nie byłaby w stanie zignorować kogoś tak silnego i pięknego.

Cieszyła się jego usatysfakcjonowanym uśmiechem. Pragnęła zobaczyć go ponownie. Ustępowali przed sobą nawzajem: ona obiecała, że jeszcze o nim pomyśli, a on przyznał, że zależało mu na opinii jej i Dracona na tyle, że był skłonny się tego podjąć.

Ten taniec wciąż nie dobiegł końca. Raczej do tego nie dojdzie aż do śmierci jednego z nas.

Nie odezwał się, kiedy odstąpiła i aportowała się, ale i tak ucałował wierzch własnej dłoni, nie odrywając od niej wzroku. Narcyza zobaczyła to i zaniosła ze sobą ten gest pośród ciemności, aż do jasnego, cichego piękna Srebrnego Lustra.


Co innego mu pozostało?

Musiał to powiedzieć, nawet jeśli wyło to i drapało wszystkie jego instynkty, nawet jeśli przybył do dziesiątej sali sądowej, żeby powiedzieć coś diametralnie odmiennego.

Ognisty ptak grzał go w plecy. Duchy zaprzeszłych świetlistych czarodziejów przyglądały mu się, oceniając go okiem historii, jedynym sędzią, który zawsze miał rację, bo był wszechwiedzący.

A Erasmus Juniper musiał spojrzeć na ministra Scrimgeoura i zgodzić się, że tak, jego propozycja brzmiała sensownie i miała szansę zadziałać, a jeśli tak się stanie, to zaoferuje im wszystkie wymienione zalety.

Poczuł się, jakby ktoś mu przywalił w brzuch, kiedy Scrimgeourowi zaświeciły się oczy. Ale zniósł już gorsze polityczne porażki. Miał jednak wrażenie, że jeszcze nigdy nie przegrał, kiedy stawka była aż tak wysoka – możliwe, że teraz była nią sama przyszłość świetlistego czarodziejstwa wraz ze wszystkimi tradycjami, jakie zachowywano przy życiu przez te wszystkie stulecia.

Czekał w milczeniu, kiedy minister wygłosił kolejną przemowę, wychwalając zalety swojej propozycji, po czym poprosił o formalne głosowanie. Biorąc pod uwagę to, co zrobił wcześniej, prosząc wszystkich o wygłoszenie swoich obiekcji, albo zgody, jasnym było, że ta propozycja zostanie zaakceptowana i tak właśnie się stało, bo tylko kilku odważyło się powstrzymać od głosu.

Erasmus zrobiłby to samo, ale wiedział, że wyglądałby wówczas jak nadąsane dziecko. Dlatego zagłosował za przywiązaniem tego nieodpowiedzialnego dziecka do ministerstwa, a Scrimgeour podziękował mu z uśmiechem zbyt szerokim, żeby mógł być szczery.

Potem minęło kilka chwil, nim wreszcie mógł uciec z komnaty, po drodze odbierając swój płaszcz od aurora. Szaty, które założył na znak tryumfu, zdobione i lśniące od ognistego ptaka, teraz zdawały się być oznaką wstydu.

Fiuknął do domu i spędził jakiś czas, stojąc w zamyśleniu przed kominkiem z opuszczoną głową, opierając dłoń o kamienną ścianę. Musiał opanować się przed popołudniowym spotkaniem z Aurorą Whitestag i pozostałymi członkami ich kiełkującego sojuszu, w czasie którego przyjdzie mu ostrzec ich przed komplikacjami i wyjaśnić, jak odbiją się one na przyszłych planach. Jedno było pewne. Większość wsparcia w Wizengamocie właśnie przepadła.

Desperacja jednak nie chciała go opuścić. Burzyła się, płynęła i zbierała przy kręgosłupie, przywierała w ogromnych połaciach do ścian żołądka. Spokojny oddech na nich się nie przydał. Liczenie do dziesięciu we wszystkich znanych mu językach, językach innych krajów, czy podwładnych magicznych stworzeń, na nic się nie zdało.

I niby czemu by miało? Czy ta sytuacja nie zasługiwała na panikę i desperację? A tak niewielu ludzi było skłonnych tak zareagować.

Oczywiście, Erasmus uważał, że naprawdę niewielu tak naprawdę pojmowało, o co waży się stawka.

Nawet Aurora Whitestag, czy sojusznicy, których pomogła mu zebrać, tak naprawdę nie pojmowali tego w pełni, choć Erasmusowi wydawało się, że Cupressus Apollonis może być temu cokolwiek bliski. Nie zdawali sobie sprawy z tego, że świetliste czarodziejstwo umierało, że odstępstwa od tradycji zwykle oznaczają, że te tradycje są zapominane.

Erasmus ściągnął z siebie szaty zaklęciem i zawiesił je w powietrzu przed sobą, żeby przyjrzeć się olśniewającemu ognistemu ptakowi. Wyszyty odcieniami złota, które przy ciele stawało się niemal czerwone, o długim, czerwonym dziobie, nogach i matowym, szkarłatnym oku, tańczył ponad zarysami czarodziejów, budujących świat na przestrzeni dziejów. Ci właśnie czarodzieje nosili na sobie symbol, który tańczył ponad czymś wspaniałym i kruchym, ogniem honoru, odwagi i prawdziwej dobroci, wiecznie go strzegąc i pilnując, żeby przypadkiem nie zdmuchnęły go wiatry nikczemności.

Erasmus miał wrażenie, że mieli rację. Nawet po zbudowaniu ministerstwa, kiedy świetliści czarodzieje zaczęli dominować mroczną społeczność Brytanii dzięki serii ministrów, z czego wszyscy byli świetliści, kiedy każdy mroczny Starszy Wizengamotu, albo Lord prędzej czy później wpadali w pułapki korupcji i niewolnictwa, jedyne czego wciąż należało strzec, to był właśnie ten lśniący i delikatny płomień. Żadne struktury, czy budynki na świecie nie zdołałyby ochronić czegokolwiek żywego, gdyby coś zdołało prześlizgnąć się przez ochronę i zatruć źródło.

I do tego właśnie doszło. Ministerstwo stało się instytucją. Czarodzieje, którzy naprawdę powinni być rozsądniejsi, pozwolili by ich deklaracja Światłu stała się częścią rutyny. Mrocznym czarodziejom wolno było swobodnie poruszać się po świecie, unikając konsekwencji swoich zbrodni, nawet takich jak tortury, gwałty, czy morderstwa, tylko dlatego, że mieli pieniądze.

A teraz nawet spętane przez starożytnych, świetlistych czarodziejów gatunki, które wylądowały na samym dnie społeczeństwa, ponieważ ktoś musiał je zajmować, zostały wyzwalane, co groziło ostatnim zwiewnym płomykom, jakie jeszcze pozostały na tym świecie. Wielka Ujednolicona Teoria była narzędziem w ich arsenale, za pomocą którego chcieli poszczuć czarodziejów na siebie nawzajem, jeśli oskarżenia okrucieństwa wobec magicznych stworzeń nie podziałają, bo ich celem było wywołanie wątpliwości względem dziedzictwa, czy krwi, które zawsze ich wywyższały i dawały poczucie wyjątkowości.

Erasmus budował wszystko właśnie na tego rodzaju percepcjach, szukając ludzi, którzy myśleli o tym podobnie jak on i byli w stanie wykazać się tego samego rodzaju pełnym pasji przekonaniem o dobroci i Świetle, tym samym pragnieniem ochrony wszystkiego, co niewinne i nieskalane w ich świecie.

Ale tak niewielu ludzi było przyzwyczajonych do tego poziomu myślenia i oddania sprawie. Niewielu czuło na sobie wzrok przodków. Zwykle to właśnie mroczni czystokrwiści zdawali się czuć go najmocniej, przez co, oczywiście, nie wahali się przed przekupstwem, pochlebstwami i korupcją. Ostatecznie na tym właśnie polegały najsławetniejsze tradycje mrocznych rodzin.

Erasmus prychnął, obrócił się i ruszył z szatą powiewającą za sobą, żeby zjeść obiad i ubrać na spotkanie z Whitestag i jej poplecznikami.

Cóż, pokaże im, na czym polega taki poziom myślenia. Whitestag i pozostałym wydaje się, że go wykorzystują. On ich tymczasem edukował, sprawiając że powoli porzucali swoje ograniczone perspektywy i wznosili się wyżej, pokazywał im, że prawdziwe niebezpieczeństwo vatesa sprowadzało się do prawdziwie pięknych rzeczy, które był gotów zamordować w swoim pośpiechu do osiągnięcia jakiegoś nieokreślonego „lepszego świata".

To była tylko niewielka komplikacja. Erasmus nie miał zamiaru dopuścić, by ta pochodnia, przekazywana z pokolenia na pokolenie, wciąż lśniąca miłością, honorem i tradycją, zgasła.