Rozdział dziewięćdziesiąty drugi: Spocznij w moich objęciach

– Parvati, musimy iść na... ach...

Parvati uciszyła go, nachylając się i bardzo dogłębnie całując. Connor poddał się i objął ją, z przyjemnością akceptując kilkuminutowe spóźnienie na zaklęcia, jeśli dzięki temu będzie mógł całować ją jeszcze chwilę i może nawet usłyszeć ten interesujący dźwięk, jaki wydawała, ilekroć przysuwał się nieco bliżej, o tak...

Oczywiście, Parvati, kokietka, odsunęła się i zostawiła go tak, patrząc na niego z lekkim uśmiechem, flirtującym w kącikach jej ust. Connor warknął i ponownie ku niej sięgnął.

– Musimy się pośpieszyć, Connor, inaczej spóźnimy się na zaklęcia – powiedziała niewinnie Parvati i pobiegła korytarzem, jakby miała zamiar osiągnąć tak dobre wyniki w nauce, co Hermiona.

Connor spędził chwilę na opanowaniu się, włącznie z poprawieniem krawata i wymamrotaniem kilku użytecznych zaklęć, żeby ukryć malinki, które Parvati zostawiła mu na karku. Nie każdego dnia jego dziewczyna łapała go, kiedy czekał na Hermionę przy sali do eliksirów, zaciągała go do alkowy w głębi korytarza i wciągała w serię długich i poważnych pocałunków. Najwyraźniej Parvati powiedziała coś w czasie wróżbiarstwa, dzięki czemu profesor Trelawney pochwaliła ją i przydzieliła Gryffidorowi trzydzieści punktów. Connor nawet nie zdążył zapytać, co to takiego było, ponieważ ciężko było zadawać tak skomplikowane pytania z językiem Parvati we własnych ustach.

Tak szczerze, ciężko było zadawać jakiekolwiek pytania, kiedy jego własny język przebywał w czyichś ustach. Ale skoro jego doświadczenie względem ust innych ludzi było cokolwiek ograniczone, a Parvati raczej nie spodobałyby się tego rodzaju eksperymenty, Connor postanowił o tym przy niej nie wspominać.

Doprawdy, powiedział surowy głos jego sumienia, brzmiąc zupełnie jak Hermiona. Obmacywać się tak i całować, jak jakaś para nastolatków.

Kiedy jesteśmy parą nastolatków, odpowiedział Connor z satysfakcją. Sumienie zwykle cichło w obliczu zdrowego rozsądku, który rozpoznawała nawet Hermiona, i tak też stało się teraz.

Connor sprawdził się po raz ostatni, teraz już w pełni świadomy, że jednak spóźni się na zaklęcia, ale kompletnie się tym nie przejmując. Pocałował się z Parvati w lochach, a Snape i Ślizgoni nawet go nie przyłapali, w dodatku zdołał uciszyć swoje irytujące sumienie. Życie było wspaniałe.

A przynajmniej było takie, póki nie minął drzwi do gabinetu Snape'a, które, dość nietypowo, stały uchylone. Przecież Connor musiał zatrzymać się i to sprawdzić, prawda? Skoro tak sobie stały, to każdy mógł się tam dostać. Hagrid mówił ostatnio, że próbował hodować mantykory. Jeśli któraś zawędrowała do gabinetu Snape'a i go użądliła, to Connor mógłby wbić do środka i go bohatersko uratować.

Usłyszał jednak dochodzące zza drzwi głosy i uśmiech spełzł mu z twarzy.

– Wyjaśnij, czemu uśmiechałeś się dzisiaj podczas eliksirów – powiedział Snape, jakby miał prawo do żądania tego rodzaju wyjaśnień.

Głos Harry'ego był łagodny i ostrożny. Zaskoczony. Connor słyszał go już kiedyś od niego, ilekroć Harry starał się go uspokoić w trakcie napadu szału. Naprawdę wolał go już nigdy więcej nie usłyszeć.

– Ale proszę pana...

Snape wydał z siebie warkot. Connor wyciągnął różdżkę. Mam to gdzieś, kim on tak naprawdę jest dla Harry'ego, opiekunem, czy przybranym ojcem, czy kimkolwiek innym, odgrywającym swoją rolę w tej pokręconej gierce. Nie ufam mu. Nie ufam mu nawet w takim stopniu, w jakim ufam Draco. Już ja go skrzywdzę, jeśli skrzywdzi mi brata.

– Severusie. – Harry poprawił się z lekkim westchnieniem, sugerującym, że dość często dochodziło do tej wymiany słów. – Wydawało mi się, że będziesz szczęśliwy. Korzystałem z rzadkiej techniki oklumencyjnej, by powstrzymać się przed odczuwaniem większości emocji, ale profesor Belluspersona przyłapała mnie na tym i zmusiła do zaprzestania.

W ogóle mnie to nie dziwi, pomyślał złośliwie Connor. Profesorka transmutacji była najbardziej surową nauczycielką w szkole. Dobrze, że to ona przyłapała Harry'ego w samym środku tej katastrofy, a nie Snape.

– Powinieneś był przyjść z tym do mnie – powiedział Snape, którego głos zrobił się cichy i spięty. Connorowi może i zrobiłoby się go żal, gdyby to było możliwe, ale pięć lat okrutnego traktowania w czasie zajęć z eliksirów, wywołanego wyłącznie tym, kim był jego ojciec, pozostawiły na nim swój ślad. Nie było mu żal, nie tak naprawdę. – Z przyjemnością pomógłbym ci z oklumencją, Harry. Znacznie lepiej się do tego nadaję, przecież mogła cię uszkodzić, kiedy tak grzebała ci w umyśle.

– W ogóle nie grzebała mi w umyśle, Severusie – zapewnił go pośpiesznie Harry. Connor aż zgrzytnął zębami na to, jak ochoczo Harry zdawał się zapewniać Snape'a, że jego własna głowa była prywatnym i osobistym sanktuarium Snape'a. Uparty palant o przetłuszczonym łbie. Czy on naprawdę nie potrafi po prostu ucieszyć się, że Harry znowu się śmieje, zamiast z miejsca zamartwiać, jak w ogóle do tego doszło? – Domyśliła się wszystkiego z mojego zachowania i pozbawionej kierunku magii, którą przypadkiem wyrzuciłem z siebie w czasie transmutacji. Kazała mi obiecać, że nigdy więcej tego nie zrobię.

Nastąpiła cisza. Connor zorientował się, że to była wyczekująca cisza. Zmarszczył brwi i postukał się różdżką w łokieć. Czego on tym razem chce?

– Już wiele razy składałeś taką obietnicę, Harry – powiedział Snape głosem nadciągającej burzy.

Wiem – wypalił Harry i Connor po raz pierwszy usłyszał w jego głosie zniecierpliwienie i napięcie. – To co innego. Złożyłem przysięgę. Jeśli jej nie dotrzymam, to mnie ukaże. Ta kara nie skrzywdzi mnie równie mocno, co skrzywdziłaby kogoś innego, ale będzie upokarzająca i oznajmi wszystkim, że odniosłem porażkę. Właśnie dlatego o nią poprosiłem. Obiecuję ci, Severusie, chcę uniknąć porażek związanych z kolejnym ograniczaniem emocji. Złożyłem tę przysięgę tak, że będzie mogła odwołać się do dowolnej metody ograniczania, nie tylko użytej wtedy techniki. Skorzystałem z lodu, ale...

– Skorzystałeś z lodu?

Connor usłyszał dość. Rozpoznał dźwięk, który nastąpił po krzyku Snape'a, bo był to długi krok naprzód. Po prostu wiedział, że Snape lada moment złapie Harry'ego za fraki. Już minął dzielącą ich przestrzeń.

Connor wbił do pokoju, wycelował różdżkę i z całą siłą rzucił zaklęcie, którego nauczył się ostatniego lata od Petera. Był z niego całkiem dumny i z podekscytowaniem chciał pokazać je Harry'emu, ale potem dowiedział się, że Harry już je znał. Nie oznaczało to jednak, że teraz nie mogło być użyteczne, zwłaszcza że to było świetliste zaklęcie, a Connor dobrze sobie z takimi radził.

Aurora ades dum!

W ustach Snape'a eksplodowało światło słoneczne, obejmując jego oczy i oślepiając. Wrzasnął i opadł do tyłu. Connor skorzystał z okazji, żeby stanąć między tym obślizgłym durniem, a swoim bratem, niemal dławiąc się okrzykiem bojowym. Nie był w stanie zdecydować, czy nazwa Lux Aeterny byłaby w tym momencie odpowiednimi słowami do wykrzyczenia.

Connor! – powiedział Harry z przerażeniem, popychając go w plecy.

Connor nie zwrócił na niego uwagi. Gdyby Harry naprawdę chciał go skrzywdzić, to skorzystałby z magii. W dodatku w czasie opadania Snape'a, Connor słyszał delikatne klik. To było ważniejsze od jęków jego brata o to, jak bardzo mu się oberwie za zaatakowanie profesora.

Z poczuciem absolutnej, pewnej siebie prawości, Connor wycelował różdżką w prawą dłoń Snape'a, która była połowicznie wzniesiona ku jego twarzy, jakby zdawał sobie sprawę z tego, że pocieranie oczu w żaden sposób nie pomoże mu w pozbyciu się ślepoty.

Accio fiolka z eliksirem!

Dłoń Snape'a otworzyła się i wyleciała z niej fiolka. Connor złapał ją w locie tak, jak pochwyciłby znicz, po czym obrócił ją w palcach, przyglądając się uważnie. Nie rozpoznał eliksiru w środku – oczywiście, nie radził sobie z rozpoznawaniem większości z nich – ale był pewien, że skojarzyłby, gdyby już kiedyś taki zobaczył. Był gęsty, srebrzysty i kleił się do szkła zupełnie jak Parvati do niego, ilekroć była absolutnie pewna, że nikt ich nie widział.

– Widzisz? – zapytał, obracając się i pokazując go Harry'emu. – Miał zamiar wlać ci to do gardła.

Harry spojrzał na niego karcąco. Connor niczego innego się po nim nie spodziewał.

– Wcale nie miał.

– No to może go zapytasz? – Connor niechętnie obrócił się i rzucił na Snape'a przeciwzaklęcie, dzięki któremu światło wezwania świtu przestało go oślepiać. – Trzymał to w ręce. Słyszałem jej kliknięcie, kiedy wylądował na podłodze. Wiedziałeś, że ją miał? Wiesz, do czego służy? – Ponownie przechylił fiolkę, tym razem żeby Harry mógł zobaczyć, jak światło migocze na powierzchni eliksiru.

– To jest... – Harry urwał. Connor zobaczył w jego oczach ślad niepokoju. Pewnie wciąż nie wierzył, że Snape kiedykolwiek spróbowałby go otruć, nawet jeśli prawie do tego doszło, ale nie rozpoznał tego eliksiru, co było wystarczającym dowodem dla Connora, że Snape knuł coś niedobrego.

Obrócił się szybko, kiedy usłyszał za sobą narastający syk, ponownie stając przed Harrym, który spróbował minąć go w drodze do Snape'a. Ich profesor wyglądał na wpół–oszalałego z gniewu, mrugał i potrząsał głową jak niedźwiedź pokąsany przez osy, ale Connor miał to gdzieś. Miał zamiar ochronić swojego brata. Harry wystarczająco często robił to dla niego, kiedy byli mali. Teraz jego kolej.

– Czy pan zdaje sobie sprawę, że atak na profesora może się skończyć wydaleniem ze szkoły, panie Potter? – Głos Snape'a nie był głośny, ale w bardzo wyraźny sposób miał być cięty. Connor nie raz widział, jak nawet trzecioroczni wybuchali płaczem na dźwięk tego tonu.

Connor nie był już na trzecim roku.

– Nie, jeśli zaatakowałem w samoobronie, profesorze – powiedział, a jego głos był chłodny jak górski śnieg. Zawsze pozostawaj opanowany zaraz po bitwie, wyszeptała część jego umysłu, która brzmiała zupełnie jak Peter. Nic tak nie wyprowadza wrogów z równowagi jak spokój. – Albo w czyjejś obronie. Oczywiście, mogłem się pomylić. Jestem pewien, że musiał pan mieć idealnie odpowiedni powód do zbliżenia się do Harry'ego z nieznanym mu eliksirem w ręce, którego fiolkę trzymał pan tak, że nawet jej nie zauważył. – Zamilkł na moment, rzucając Snape'owi wyczekujące spojrzenie.

– Bezczelny gnoju – powiedział Snape, nadając obu słowom pełny ciężar swojego temperamentu. – Będziesz miał szlabany przez miesiąc. Zorganizuję wszystko z Minerwą, Gryffindor straci wszystkie punkty przed końcem roku...

– Już i tak wygraliśmy Puchar Quidditcha, więc kogo obchodzi jeszcze Puchar Domów? – powiedział beztrosko Connor, ignorując wściekłe łypnięcie Snape'a. – Chcę dowiedzieć się, co to za eliksir. Chcę dowiedzieć się, czemu Harry nie wiedział, że pan go ma. – Właśnie wtedy Harry postanowił tylko wszystko skomplikować, podejmując kolejnej próby przepchnięcia się do przodu. Connor zmagał się z nim tylko przez chwilę, ale zdołał go zmusić do pozostania w miejscu. Byli tego samego wzrostu, ale Connor był silniejszy, prawdopodobnie dlatego, że Harry wciąż nie przyzwyczaił się w pełni do korzystania z obu dłoni.

Snape milczał. Connor wycelował w niego różdżką.

– Cze–kaaa–my – powiedział śpiewnie.

– To mój eksperymentalny eliksir – powiedział niechętnie Snape. Connor miał wrażenie, że facet odwracał wzrok, by uniknąć spojrzenia Harry'ego, a nie jego, ale Connorowi to nie przeszkadzało tak długo, jak profesor wyglądał na odpowiednio zawstydzonego. – Leczy rany oklumencyjne, jak te, od których Harry ucierpiał w czasie swojej walki z Tomem Riddle'em podczas drugiego roku. Miałem zamiar podać mu ją, żeby wyleczyć dowolne rany, jakie mogły w nim pozostać po korzystaniu z lodu.

– Podać Harry'emu? – powtórzył Connor. – Raczej wlać mu siłą do gardła.

Wystarczy, Connor.

Harry użył tego swojego Głosu. Connor niechętnie zszedł mu z drogi, a Harry łypał na niego przez chwilę, w czasie której jego oddech był widoczny w powietrzu przez tworzący się wokół niego mróz. Wreszcie westchnął i spojrzał na Snape'a.

– Doceniam pańską pomoc, profesorze – powiedział stanowczo. – Ale złożyłem przysięgę i nie zniosę upokorzenia, jakie wiązałoby się z ograniczaniem emocji, więc więcej do tego nie dojdzie. Przejrzałem już swój umysł i poprosiłem, żeby Draco też mu się przyjrzał. Nie ma żadnych ran. W samą porę stopiłem swój lód. Doceniam pańskie intencje. Ale niczego pan nie osiągnie, zmuszając mnie do wypicia eliksiru.

Wiedziałem, że to właśnie planował! Connor założył ręce na piersi, pozwalając by różdżka wisiała mu nad lewym łokciem. Zwalczył w sobie pokusę do zapiania ze szczęścia na widok twarzy Snape'a. Była oszołomiona i pełna zgrozy, jakby sam nie wierzył, że zaplanował sobie coś takiego. W normalnej sytuacji Connor pewnie nawet zacząłby mu współczuć, bo jego zauważanie wciąż nie zanikało. Ale nawet to oszołomienie teraz świadczyło przeciw Snape'owi. Oznaczało, że mógłby wlać Harry'emu eliksir do gardła siłą, gdyby tak było najłatwiej. Czas najwyższy wyjść ze swojego wyparcia, że nigdy by tego nie zrobił.

Harry wziął głęboki, roztrzęsiony oddech i potrząsnął głową. Connor miał wrażenie, że jego głos był jak lód na rzece w czasie wczesnej wiosny, skrzeczący i pękający od ciepła pod powierzchnią.

– Wiem, że chce pan pomóc. Zawsze to ceniłem. A przysięga złożona Henrietcie może kiedyś okazać się błędem. Ale to będzie mój błąd... W dodatku nie byłbym w stanie złożyć tego rodzaju przysięgi panu, albo Draconowi. Ale, jak sam pan zauważył, już wielokrotnie składałem tego rodzaju przysięgi i jak do tej pory każdą z nich złamałem. Tej... kto wie, może nie złamię. Przynajmniej to coś innego. Uważam, że warto spróbować.

Więcej ciszy. Connor przestał stukać różdżką, kiedy tak im się przyglądał. Miał niezwykle dziwne wrażenie, że nie powinno go tam być, że był świadkiem czegoś tak prywatnego, że to aż bolało.

Snape kiwnął głową, tylko raz, ale wbijając wzrok w Harry'ego.

– Nigdy nie wlałbym ci tego eliksiru na siłę do gardła – powiedział cicho. – Powiedziałbym ci, do czego służy i ostatecznie dałbym ci wybór.

Kłamczuch, kłamczuch, pomyślał Connor.

Na twarzy Harry'ego pojawił się jednak uśmiech, co oznaczało, że w pełni to zaakceptował.

– Dziękuję panu – powiedział, a Snape nawet nie spróbował go ochrzanić za tytuł, którego Harry bardzo wyraźnie wolał używać wobec niego. Connor uważał, że Snape w ogóle nie powinien był się tak upierać przy nazywaniu go po imieniu. – A teraz naprawdę muszę już iść na zaklęcia, ale obiecuję, że wrócę po południu, żebyśmy mogli o tym porozmawiać. W porządku?

Snape kiwnął głową. Wyraz jego twarzy sprawił, że Connor musiał odwrócił z zakłopotaniem wzrok.

Wtedy Harry obrócił się do niego i pokręcił głową.

– Proszę go nie wyrzucać ze szkoły, proszę pana – powiedział, jakby to Connor zrobił tu coś nie tak. – Naprawdę wydawało mu się, że atakuje pana w mojej obronie.

– Bo tak było – zauważył Connor.

Harry spojrzał na niego cierpliwie.

– Wciąż nie wiemy, czemu miał tę fiolkę schowaną w dłoni – powiedział z uporem Connor.

– Bo chciał mi pomóc i czasami nie zabiera się za to w najlepszy możliwy sposób – powiedział Harry, rzucając Snape'owi ciepłe, zirytowane spojrzenie. – Jak i z innych powodów, o którym potem sobie z nim porozmawiam. – Zacisnął dłoń na ramieniu Connora, po czym zaprowadził go w kierunku drzwi, gdzie nachylił ku niemu głowę i wyszeptał mu na ucho, choć Connor podejrzewał, że Snape i tak był w stanie ich usłyszeć. Miał tak dobry słuch, że był w stanie usłyszeć, kiedy na powierzchni eliksiru pojawiał się niewłaściwy bąbel. Connor był przekonany, że to wrodzony sadyzm pozwalał mu ignorować tego rodzaju eliksiry, póki nie eksplodowały na znienawidzonych przez niego Gryfonów. – Ale dziękuję, że spróbowałeś mnie ochronić. Doceniam to.

Connor został wyprowadzony za drzwi, które Harry zamknął za sobą, po czym ogłosił wyścigi na zaklęcia.

To jednak nie usunęło z głowy Connora tego incydentu. Podobnie jak faktu, że kiedy zaczął kwestionować zachowanie Snape'a, ten wyglądał na zagubionego, jakby nie pamiętał co się przed chwilą stało.


Draco czuł, jak po barkach wspina mu się niespokojny, swędzący tik, jakby nagle wszystko stało się tym jednym miejscem w samym środku pleców, którego nigdy nie był w stanie należycie podrapać. Okręcanie się nie dawało ulgi. Jedzenie nie dawało ulgi. Ocieranie pleców o kamienną ścianę, albo proszenie Harry'ego o podrapanie go, też nie dawało ulgi.

Oczywiście wiedział, co to musiało być. Był to wieczór czwartego czerwca, co oznaczało, że zostały mu niespełna dwadzieścia cztery godziny do siedemnastej rocznicy urodzin. Stanie się pełnoletni, a wraz z nim dorośnie jego magia. Ta właśnie magia teraz przebiegała mu pod skórą, narastając w potrzebie wykorzystania.

Nieco zbyt wiele razy warknął dzisiaj na Harry'ego. Harry wreszcie po prostu na niego spojrzał, więc Draco wyszedł z sypialni, żeby przejść się po korytarzach w nadziei, że coś odwróci jego uwagę. Miło byłoby wdać się z kimś w pojedynek, zwłaszcza że prawdopodobnie wybaczono by mu lekkie przekroczenie granic, gdyby wyjaśnił, że po prostu potrzebował coś zrobić ze swoją magią.

W korytarzu przed nim pojawił się cień. Draco ocknął się i wyciągnął różdżkę.

Connor wyszedł zza rogu. Draco opuścił z rozczarowaniem różdżkę. Harry nie będzie się do niego jutro odzywał, jeśli teraz przeklnie mu brata, a Harry potrzebował się do niego jutro odzywać, jeśli prezent, jaki Draco planował od niego dostać, miał jakkolwiek wypalić.

Connor zatrzymał się gwałtownie na jego widok, po czym kiwnął nerwowo głową. Draco podniósł brwi. Coś było nie tak. Connor zwykle łypał na niego spode łba, bo Gryfoni wciąż rywalizowali ze Ślizgonami, nawet jeśli oni sami nie brali już w tym udziału. Teraz jednak tylko wyjrzał ponad ramieniem Dracona w kierunku drzwi do pokoju wspólnego Slytherinu, jakby spodziewał się, że Harry lada moment wyjdzie.

– Co z nim? – zapytał wyczekująco.

Co z nim? Draco z niedowierzaniem przeczesał ręką włosy i syknął, po czym musiał nią potrząsnąć, bo kleiły mu się do dłoni, jakby naelektryzowane. Tak pewnie właśnie było, a z lekkiego uśmieszku w kącikach ust Connora wywnioskował, że wszystkie włosy musiały już lekko odstawać mu od głowy.

– Czekaj tylko na swoje siedemnaste urodziny – powiedział z nadąsaniem Draco, starając się przygładzić włosy.

– Mam w lato, dzięki wielkie – powiedział wesoło Connor. – Zdecydowanie mniej ludzi mnie zobaczy i spróbuje komentować wszystko, co będę robił. – Uśmiech spełzł mu z twarzy. – Chcę się dowiedzieć, jak Harry się czuje po tym incydencie ze Snape'em tego ranka.

Draco zmarszczył brwi.

– Jakim incydencie ze Snape'em?

Brwiom Connora niebawem skończy się czoło, po którym mogłyby się wspinać w górę.

– Nie powiedział ci?

– Nie, nic nie mówił. – Draco odsunął od siebie wspomnienie, że Harry próbował mu o czymś powiedzieć podczas obiadu, ale ucichł, kiedy Draco zaczął narzekać na kumulującą się w nim magię i ponownie poprosił Harry'ego o podrapanie go w plecy. – Co się stało?

– Usłyszałem, jak się kłócili – powiedział Connor. – O to ostatnie ograniczanie emocji i przysięgę złożoną profesor... Belluspersonie. – Draconowi nieco zaimponowało, że Connor zachował dość trzeźwości umysłu, żeby nawet w tak odosobnionym miejscu użyć fałszywego nazwiska profesor Bulstrode. – Wtedy Snape zrobił krok w jego kierunku, więc wtrąciłem się i rzuciłem zaklęcie, żeby go powstrzymać. Okazało się, że miał przy sobie srebrny eliksir, który leczył rany oklumencyjne. Twierdził, że dałby Harry'emu wybór, czy chce go wziąć czy nie, ale wiesz, coś mi tu nie pasuje, bo trzymał tę fiolkę w dłoni tak, że Harry jej nie widział, no i jak zacząłem go o to pytać, w pierwszej chwili wyglądał, jakby nie wiedział, skąd ona się tam wzięła i co właściwie chciał z nią zrobić. Harry w ogóle nie rozpoznał tego eliksiru. – Orzechowe oczy Connora praktycznie lśniły bursztynowo z furii, jakby samo sprawozdanie rozbudziło w nim ten sam gniew, co wtedy. – Zdaje się, że Harry miał zamiar potem z nim o tym porozmawiać i jakoś to naprostować, ale nie dałem rady złapać go po obiedzie i zapytać, jak poszło. Więc. Co z nim?

– Zamyślony – powiedział miękko Draco, którego uwaga już kompletnie została odwrócona od faktu, że już jutro będzie miał siedemnaście lat. – Nie tak cierpliwy, jak zwykle.

– Cholera jasna. – Connor postukał palcami różdżkę. – Nawet kiedy nie ogranicza emocji, trzeba czegoś naprawdę wielkiego, żeby go tak wkurzyć.

– Tak.

Draco miał zamiar winić o to swoją magię. Nie tylko otwierała w jego ciele ścieżki, dzięki którym przyjdzie jej potem łatwiej płynąć – siedemnaste urodziny czarodzieja wiązały się z okazją osiągnięcia pełnej magicznej potęgi – ale w jego umyśle też pojawiały się nowe ścieżki. Właśnie dlatego przychodziły mu do głowy tego rodzaju myśli. Nie był w stanie przed nimi uciec i to nie była jego wina, że je miał.

Ale teraz myślał, jak taki incydent ze Snape'em musiał się odbić na Harrym, zwłaszcza jeśli nie zdążyli się potem pogodzić – a z reakcji Harry'ego nie sądził, żeby tak było. A on jeszcze tylko dolewał oliwy do ognia swoimi narzekaniami i żądaniem, żeby jutro dokumentnie go rozpieszczono.

Cholera jasna.

Znowu zachowywał się jak rozpieszczone dziecko. Draco miał wrażenie, że tego rodzaju osunięcie się było dla niego równie proste, co dla Harry'ego osunięcie się w sprawowanie kontroli nad emocjami i uzależnienie od krycia przed nimi ze wszystkim.

Głupie myśli. Głupia magia!

Ale fakt pozostawał taki, że już jutro będzie legalnie dorosły, nawet w magicznym tego słowa znaczeniu i nie chciał się z tego powodu zachowywać jak rozpieszczone dziecko. Niektórzy ludzie tak robili. On robił tak do tej pory. Ale teraz już nie chciał.

Po raz kolejny zmienił też zdanie na temat swojego urodzinowego prezentu. Będzie musiał powiadomić o tym Harry'ego.

Już miał zawrócić i ruszyć z powrotem do pokoju wspólnego Slytherinu, kiedy zorientował się, że Connorowi pewnie należały się jakieś podziękowania, czy coś w tym styli. Głupia magia, zmuszająca mnie do myślenia w głupi, dorosły sposób.

Westchnął i obrócił się.

– Zrobię... co tylko będę w stanie. Zajmę się nim – powiedział. – Dzięki za zwrócenie mi uwagi, że powinienem.

Connor otworzył oczy tak szeroko, że zrobiły się niemal okrągłe, przez co Draco pogratulował sobie z wyższością. Wyglądało na to, że to były idealne słowa na tę okazję, od ich doboru, do tonu, z jakim je wymówił.

– Nie ma sprawy – powiedział chwilę potem Connor, wciąż się gapiąc. – Ale powiedz mi potem, co z nim. Tylko odpuść sobie wszelkie opisy bzykania, do którego pewnie dojdzie. – Wzdrygnął się przesadnie, po czym obrócił i ruszył w kierunku wieży Gryffindoru.

Żadnego bzykania, pomyślał Draco, wymawiając hasło i czekając, żeby ściana otworzyła się przed nim. Tym razem to raczej nie zadziała. Chcę po prostu, żebyśmy obaj byli jutro szczęśliwi. Nie chcę żadnych rytuałów i nie chcę, żeby Harry miał wrażenie, że powinien coś dla mnie zrobić. Po prostu normalny dzień.

Tak byłoby najlepiej.


Nie pamiętał.

Harry miał wrażenie, kiedy leżał na łóżku z rękami założonymi za głową, przyglądając się zwieńczeniu baldachimu, że to właśnie było najdziwniejsze z jego rozmowy ze Snape'em. Snape nie pamiętał, kiedy właściwie podniósł tę fiolkę, kiedy uznał, że oklumencyjne rany Harry'ego powinny zostać wyleczone tak hop siup, ani co właściwie miał zamiar zrobić z tym eliksirem w chwili, w której Connor zdecydował się zainterweniować. Harry rozmawiał z nim przez dobrą godzinę, skorzystali nawet z myślodsiewni, a i tak nie zdołali wyciągnąć na wierzch żadnych wspomnień.

A potem Harry znowu nazwał go „panem" i pokłócili się o imiona, a potem Harry wyszedł akurat w porę, żeby otrzymać list od Scrimgeoura, który poprosił go o przyjęcie na siebie roli łącznika ministerstwa z watahami wilkołaków, a potem Draco zademonstrował światowej klasy popis narzekania, ale Harry nie mógł nawet na niego warknąć, bo przecież już jutro miały być jego urodziny i Harry zdawał sobie sprawę, że oznaczało to, że nie miał wtedy pełnej kontroli nad swoją magią. Ale wszystko to wymęczyło Harry'ego okrutnie i pozostawiło z bólem głowy i perspektywą, że jutro będzie tylko gorzej.

Po wyjściu Dracona napisał odpowiedź do Scrimgeoura, akceptując nową pozycję – co innego mu pozostało? – po czym położył się i zamknął oczy, ciesząc kilkoma chwilami ciszy.

Nie trwały zbyt długo, oczywiście. Drzwi po prostu musiały się otworzyć, a Draco musiał wrócić i usiąść na łóżku. Harry zebrał się w sobie przed kolejnym wybuchem jęczenia, przypominając sobie raz za razem, że nie powinien się na niego gniewać, ale też nie mógł ograniczać swoich emocji. Czasem pomagał stały ciąg sarkastycznych komentarzy, który przebiegał mu w głowie.

– Harry?

No proszę. Nie spodziewał się tego tonu. Był miękki, ostrożny, jakby Draconowi naprawdę zależało na jego zdaniu. Harry podniósł wzrok.

Draco przygryzał wargę i patrzył na niego z powagą i namysłem, których Harry nie widział u niego... cóż. Od dawna. Wreszcie nabrał głęboko tchu.

– Zmieniłem zdanie co do mojego prezentu na urodziny.

– Och. – Harry zignorował wzbierające w nim, tępe rozczarowanie. Może i musiał odczuwać swoje emocje, ale nie musiał ich wyrażać. I doprawdy, okazja do ukończenia pełnoletności w czarodziejskim świecie zdarza się tylko raz w życiu. Powinien być gotów do zrobienia wszystkiego, czego Draco by tylko pragnął. Byłoby lepiej, gdyby mógł to robić z radością, ale po prostu nie miał na nią sił. Trudno, będzie musiał ją udawać. Zmusił się do uśmiechu. – Czego byś chciał?

– Normalnego dnia.

Harry zamrugał.

– Co?

– Takiego, kiedy nie będziemy się jakoś szczególnie starać, żeby się nawzajem nie wkurzyć, ani jakoś specjalnie przypodobać – powiedział Draco, przyglądając się mu intensywnie. – Czasami wydaje mi się, że to wszystko staje się dla nas zbyt intensywne, Harry. Mamy nasze rytuały i mamy takie dni jak ten, kiedy ja intensywnie cierpię, a ty się intensywnie martwisz o Snape'a, ale wydaje ci się, że nie możesz mi tego okazać, bo mogę to źle odebrać. – Harry już miał zapytać, skąd Draco dowiedział się o jego kłótni ze Snape'em, ale Draco mówił dalej. – Dlatego chciałbym po prostu normalnego dnia. Żebyś czuł się jak tylko chcesz. Mówił mi co tylko chcesz, albo niczego nie mówił; jeśli wolisz coś przemilczeć, to nie szkodzi. A w zamian ja też spróbuję być normalny i reagować na ciebie jak dorosły człowiek, z powagą, której wyraźnie mi ostatnio brakowało.

Harry'emu zabrakło słów. Jedyne, co przychodziło mu do głowy to:

– Draco, przecież to twoje urodziny.

– I tego właśnie chcę.

Nie ufam mu, że tylko tego chce, pomyślał Harry i zalał się zgrozą, że w ogóle coś takiego przyszło mu do głowy. Ale taka była prawda. Nie ufał Draconowi na tyle, żeby uwierzyć mu, że nie zmieni zaraz zdania, albo nie zażąda później jakiegoś drogiego i wykwintnego prezentu.

Prędzej uwierzyłby, że Draco go okłamywał, żeby poprawić mu humor. Nie był w stanie uwierzyć, że Draco naprawdę tego chciał.

Draco albo zobaczył to na jego twarzy, albo wskoczył mu do głowy i wyczytał. Pokręcił surowo głową.

– To prawda, Harry – powiedział. – Po prostu... chcę zobaczyć, czy to w ogóle możliwe. – Brzmiał, jakby po omacku szukał odpowiednich słów. – Jeśli nie, to przynajmniej tyle z tego wyciągniemy. A jeśli tak, to cóż, zawsze coś nowego, a mnie i tak przyjdzie jutro doświadczyć kilku nowych rzeczy.

Harry dalej mu się przyglądał, ale mina Dracona nawet się nie zachwiała. Nie spróbował też nachylić się i pocałować Harry'ego, jak to zwykle robił, ilekroć chciał go przekonać do podążenia jakąś nową ścieżką. Po prostu... chciał i wyglądało na to, że to będzie musiało wystarczyć. I może powinno.

Harry kiwnął głową, po czym ostrożnie zrzucił z siebie obowiązek, który sobie przypisał w ramach upewniania się, że urodziny Dracona okażą się wspaniałe i idealne, bo wiedział, że Draco tego właśnie by po nim oczekiwał.

– Niech będzie.

– Dzięki. – Draco też przytaknął, po czym obrócił się i sięgnął do swojego kufra. – Czy masz może tę książkę, którą Peter polecał, bo mogła nam pomóc z tym wypracowaniem na obronę? Byłem w bibliotece, ale ktoś już ją wypożyczył.

– Chyba Hermiona, ale i tak znam odpowiedzi – zaoferował Harry. – Dam ci spisać.

– Dzięki – powtórzył Draco.

Zabrali się za pracę domową. Harry zwalczył pokusę do szturchania ostrożnej ciszy, która zapadła między nimi, odprężając go bardziej, niż cokolwiek innego teraz by mogło.

Możliwe, że jutro zaraz po pobudce Draco powie mi, że znowu zmienił zdanie. Muszę być na to gotowy.


Prawda była taka, że jedynym, na czym Draco był skupiony zaraz po obudzeniu się, był intensywny nacisk w samym środku jego klatki piersiowej.

Spodziewał się go jednak. Leżał kilka chwil w bezruchu z mocno zaciśniętymi oczami, starając się zapanować nad płytkim oddechem i czekając, aż magia zgromadzi się w tym miejscu i zacznie ponownie rozbiegać po całym ciele. Tworzyła żelazne odciski jego płuc i serca, co na szczęście nie było nawet w połowie równie przerażające, co klątwa dominacji płuc. Po prostu miał przez jakiś czas problemy z oddychaniem, ale nabierał nadziei w miarę mijających chwil. Im dłużej musiał czekać, tym potężniejszy potem się okaże – czy też rozwinie się z niego więcej magii.

Czmychnęła jednak z jego płuc po zaledwie kilku minutach i owinęła się wokół reszty ciała niczym liany. Draco wzruszył ramionami na tyle, na ile mógł w pozycji leżącej. To był normalny dzień, a on był zdeterminowany, by z opanowaniem stawić czoła temu, co będzie dla niego normalne przez resztę życia. Zawsze wiedziałem, że nie byłem najpotężniejszym czarodziejem w szkole. Ten tytuł został zajęty na długo zanim zdążyłem się tu pojawić. Poza tym tu nie chodzi o to, ile ma się tej mocy, ale jak się z niej korzysta.

– Wszystko w porządku?

Draco zerknął w bok. Harry podpierał się na łokciu, przyglądając mu. Draco kiwnął głową.

– To dobrze. – Harry dotknął jego włosów w geście na powitanie, po czym wysunął się z łóżka i ruszył do łazienki. Podążyła za nim fala, wyglądająca jak rozmyte szkło. Draco uśmiechnął się. Argutus. Wąż omenu pojawił się zeszłej nocy i uparł się, że chce spędzić trochę czasu z Harrym, który wdał się z nim w dyskusję w wężomowie, a może po prostu sobie żartowali; dla Dracona wszystkie te syknięcia brzmiały tak samo. A teraz udawał się z nim, żeby podzielić ciepłą wodą pod prysznicem, którą uwielbiał. Może nawet znowu się podroczą ze sobą.

Draco upomniał się surowo, że to nic nie szkodzi. W życiu Harry'ego istnieli też inni ludzie, nie tylko on. Nawet, jeśli niektórzy z nich byli wężami, Draco powinien dać im trochę czasu na osobności.

Poza tym właśnie przyleciał jego pierwszy prezent.

Eskortowały go dwie sowy, prawdziwa – Regina jego matki, ze swoimi surowymi oczami i lśniącymi pazurami; nie miała czasu na nic i nikogo poza swoją panią – i magiczny twór, stworzony do wspierania przesyłki. Draco odprężył się, kiedy zobaczył, że pudło było dokładnie takich rozmiarów, jak miał na to nadzieję. Nie potrzebował, żeby Harry go rozpieszczał. Miał otrzymać tego wystarczająco wiele od innych osób.

Otworzył pudło, kiedy Regina zatoczyła już krąg wokół jego głowy, żeby okazać swoje zniesmaczenie jego istnieniem, a magiczny twór rozwiał się. Zagapił się. Wiedział, że matka z okazji wejścia w dorosłość powierzy mu skarb, który okazałby się zbyt skomplikowany czy niebezpieczny dla niego w młodszym wieku, ale nie spodziewał się czegoś tak wytwornego.

Wyciągnął go powoli. Lśnił i migotał nawet w przytłumionym świetle ich sypialni. Draco nie był pewien, czy zrobiony był ze złota, platyny, czy brązu, ale czymkolwiek ten metal by nie był, dawał wrażenie słońca w wodzie. Była to wąska obręcz, idealna by nosić ją na głowie – jak koronę, czy też diadem, bo brakowało jej szpikulców i gałek. Z przodu, w miejscu, które będzie dotykało jego czoła, owijały się wokół siebie żmija z psem, żmija była zrobiona ze srebra, a pies z obsydianu.

Istniały legendy, że rodzina Blacków wywodziła się z królewskiej linii, ale żaden historyk nie był w stanie ustalić, kto właściwie do niej miał należeć, ani nawet w którym wieku miało do tego dojść. Narcyza powiedziała kiedyś Draconowi, że w skarbach Blacków wciąż leżały artefakty, które świadczyły, że te powieści były prawdziwe. Nie spodziewał się jednak, że kiedyś zobaczy któryś z nich.

Dopiero po dłuższej chwili zauważył, że w pudełku leżała również notatka, ale kiedy skupił się na niej, zrozumiał w pełni, czemu matka przysłała mu tę koronę.

5 czerwca 1981

Mój najdroższy,

Piszę tę notatkę, kiedy masz zaledwie roczek. Widzę jak wijesz się w swoim kojcu, czasami obracasz głowę, żeby na mnie spojrzeć. Nie wiem, czy kiedykolwiek ją przeczytasz. Zależy to wyłącznie od tego, czy potencjał, który w Tobie widzę, jest prawdziwy, czy też zaślepiła mnie matczyna miłość. Otrzymasz ten list, wraz z załączoną z nim koroną, jeśli osiągniesz ten potencjał przed siedemnastymi urodzinami.

Korona była w legendach przedstawiana jako broń, ale nie polega ona na potędze. To broń wiedzy i mądrości, które zawsze były od niej silniejsze. Można w niej zapaść w świadomy sen, w których śniący może odegrać kłopotliwe sytuacje i zobaczyć ich alternatywne rozwiązania. Do tych sytuacji dojdzie tylko w Twojej głowie, więc będziesz mógł bezpiecznie eksperymentować z decyzjami, których normalnie nigdy byś nie zaryzykował.

Bądź jednak ostrożny, mój drogi. Korona wprowadza w poczucie bezpieczeństwa, którego tak niewiele mamy w naszym burzliwym życiu. Byli tacy, którzy pozwolili się pochłonąć swoim snom, ponieważ nic nie było w stanie ich tam skrzywdzić. Nie dopuść, żeby przytrafiło się to i Tobie. Korzystaj z korony powściągliwie i wyłącznie w wielkiej potrzebie. Czasem po prostu trzeba podjąć się ryzyka. Nie pojawiłabym się na tym świecie, gdyby Twoi przodkowie tego nie robili, bo nie byłoby w ogóle rodziny Blacków, a wówczas nie byłoby i Ciebie.

Mam nadzieję, że nie zawiedziesz moich oczekiwań i pewnego dnia zobaczysz ten list.

Twoja dumna matka,

Narcyza Black Malfoy

Draco gwizdnął cicho pod nosem i zagapił się na diadem. Korona Marzycieli. Tak, słyszał o niej i wiedział, że nie należała oryginalnie do rodu Blacków. Musiała kiedyś zostać ukradziona, wygrana, albo przehandlowana; w dawnych czasach czystokrwiste rodziny były zbyt dumne, żeby legalnie nabywać tego rodzaju skarby.

Cóż, teraz należała do niego, więc będzie ją traktował z szacunkiem, na jaki zasługiwała. Ostrożnie odłożył ją z powrotem do pudełka, na które zaczął rzucać osłony. Nikt nie zdoła mu jej ukraść, albo nosić bez jego zgody.


Harry czekał... na cokolwiek. Coś powinno się stać. Ktoś powinien na niego nakrzyczeć. Z ministerstwa powinien przybyć kolejny list, oczekujący od niego przyjęcia roli, na którą nie był gotów, albo nie miał odpowiednich kwalifikacji. Draco powinien zmienić zdanie i zażądać uwagi. Cokolwiek.

Ale do niczego takiego nie dochodziło. Tego ranka w ogóle nie otrzymał żadnej poczty, a wszyscy przy stole Slytherinu zdawali się być bardziej zainteresowani własnymi sprawami. Draco obecnie droczył się z Millicentą; już parokrotnie spróbowała zgadnąć, co takiego otrzymał na urodziny od matki i póki co nawet nie zbliżyła się do poprawnej odpowiedzi. Millicenta, przekonana, że zgadła już kilka minut temu, zaczynała nabierać rumieńców z irytacji, podczas gdy uśmiech Dracona robił się tylko coraz bardziej bezczelny i wywyższający się.

Kiełbaska – powiedział Argutus, wisząc na ramieniu Harry'ego i opuszczając łeb tuż przy jego karku. – Pamiętaj o tym, co ważne w życiu. Jedną z najważniejszych spraw jest karmienie swojego węża omenu kiełbaskami.

– Zdajesz sobie sprawę, że już nawet nie próbujesz udawać, że wyglądają jak świerszcze – upomniał go Harry, nabijając jedną na widelec i podając ją Argutusowi. Wąż pochwycił ją z delikatną mieszanką gracji i pośpiechu.

Bo nie wyglądają – zgodził się Argutus. – Teraz cenię je sobie przez wzgląd na ich smak, ponieważ jestem znacznie bardziej wyrafinowanym wężem omenu niż kiedyś. – Obrócił łeb i musnął językiem ucho Harry'ego. – Czy mówiłem ci, że ostatnio w lesie spotkałem kogoś mojego gatunku?

Harry zamrugał.

– Nie.

Tak było. – Argutus owinął się dwukrotnie wokół szyi Harry'ego najwyraźniej po prostu dlatego, że chciał poczuć ciepło jego skóry na łuskach karku. – Opowiedziałem jej o tobie i o zamku, jak tu o mnie dbasz i dobrze karmisz. Nie miała własnego człowieka, ani czarodzieja, ani mugola. Zazdrościła mi.

– Mógłbyś ją tu zaprosić, podzielić się swoim jedzeniem i luksusami – zasugerował Harry.

Nie. Są moje. – Kark Argutusa zdawał się nieco naprężyć, a Harry zorientował się, że jego wąż właśnie zbierał się w sobie, jakby chciał się owinąć wokół zdobyczy i zmiażdżyć ją na śmierć. Byłoby to bardziej imponujące, gdyby w tej chwili nie był cokolwiek owinięty wokół Harry'ego. Harry szturchnął go parę razy, żeby mu o tym przypomnieć i Argutus po chwili nieco poluźnił uchwyt. – To moje terytorium. Wszystkie zwierzęta mają terytoria; słyszałem, jak czarodzieje tak mówili w tym swoim czarodziejskim języku. Ten zamek jest mój. Ludzie mogą w nim przebywać, i sowy też, i skrzaty, i twoja kobra Wielu, i smaczne szczury. Ale nie inne węże omenu.

– Tylko dlatego, że ktoś ci powiedział, że możesz mieć terytorium, wcale nie znaczy, że koniecznie musisz je mieć – zauważył Harry, próbując ukryć się ze swoim uśmiechem. Ciągle bawił go fakt, że Argutus zdołał nauczyć się łaciny, ale wciąż nie pojmował angielskiego. – Twój gatunek chyba nawet nie ma takich instynktów. Nie miałoby to dla was większego sensu. Sami wybieracie sobie swoich kompanów, sami wybieracie, gdzie chcecie zamieszkać. Mógłbyś podzielić się z kimś tym zamkiem, gdybyś naprawdę tego chciał.

Nie chcę. – Harry miał wrażenie, że Argutus jeszcze nigdy nie brzmiał na tak bardzo nadąsanego. – Moje. – Stuknął Harry'ego końcówką ogona w skroń. – A teraz pociesz swojego biednego, nieszczęśliwego węża omenu.

Harry wywrócił oczami, ale od razu się za to zabrał. Gdzieś pośród serii kojących syknięć, których zadaniem było przede wszystkim zaspokojenie próżności Argutusa, zorientował się, że odprężył się i nie doszło do niczego złego. Dalej siedzieli przy stole i rozmawiali jak każdy inny wąż i jego wężousty.


Prezent od Lucjusza przybył w południe.

Draco spodziewał się tego. Urodził się o zachodzie piątego czerwca tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego. To byłoby typowe dla jego rodziców, żeby przysłali mu prezenty o szczególnych porach dnia. Ten od matki musiał przybyć o jakoś o świcie. I choć Draco dostawał w ciągu dnia niewielkie kartki i proste prezenty, jak na przykład zwój pergaminu od Millicenty, wiedział, że jego ojciec wybierze południe.

Był eskortowany przez trzy sowy, które wleciały przez okno Wielkiej Sali. Draco dopiero co doszedł do siebie po tym, jak magia zdawała się trzymać mu głowę w imadle, przez co krew wciąż tętniła mu w skroniach, ale ponieważ poprawnie domyślił się czasu prezentu, miał czas, żeby się na niego przygotować. Wstał mu na powitanie i zignorował mamrotanie wokół siebie. Na przestrzeni lat wielu czarodziejów ukończyło już siedemnaście lat w tej sali, nawet w tym roku i praktycznie każdy otrzymywał tego rodzaju prezent. Poza kilkoma czystokrwistymi rodzinami, które zadeklarowały, że ich potomkowie osiągają pełnoletność w wieku piętnastu lat, te urodziny zawsze były wymówką dla wystawnych uroczystości.

Dwa magiczne twory w kształcie sów zniknęły, jak tylko Draco dotknął pudełka. Prawdziwa złożyła skrzydła i usiadła na wieczku z pohukiwaniem. Draco zamrugał. Lucjusz przysłał Juliusza, puchacza wirginijskiego, którego wysyłał wyłącznie w taki sprawach, jak przysłanie Harry'emu darów na taniec sojuszu. Draco nie spodziewał się takiego zaszczytu, zwłaszcza po swojej ostatniej awanturze z ojcem. Lucjusz załatwił tylko najbardziej niezbędne formalności w ramach upewnienia się, że posiadłości Malfoyów przejdą na właściwego dziedzica. Taki gest wychodził znacznie ponad tego rodzaju minimum.

Wyglądało też na to, że Juliusz nie miał zamiaru pozwolić mu na odebranie prezentu, póki nie upewni się, że Draco jest go godny. Nachylił się, przykładając jeden z pazurów do dłoni Dracona na tyle mocno, że pociekła krew i przyjrzał mu się swoimi mądrymi, zawziętymi, żółtymi oczami.

Draco patrzył na niego, powstrzymując przed wzdrygnięciem, albo zabraniem ręki. Nie wiedział, czego Juliusz w nim wypatrywał, dlatego musiał po prostu pozwolić mu na zobaczenie wszystkiego, co w nim było.

Wyglądało na to, że podziałało. Z praktycznie bezszelestnym skokiem i uderzeniem skrzydeł, Juliusz wzbił się w powietrze, zatoczył koło i wyleciał tym samym oknem, przez które wcześniej wleciał. Draco spojrzał w dół i otworzył rzeźbione pudełko.

W środku leżał sztylet. Draconowi wydawało się w pierwszej chwili, że ostrze miało osobliwą krawędź, pokręconą i zdającą się wznosić ponad klingę, ale kiedy je podniósł, zorientował się, że rzeczona krawędź była tak naprawdę lśnieniem mrocznej magii. Nieważne, czy oryginalne zaklęcie było świetliste, czy nie, teraz była to agresywna i zdeprawowana magia. Draco ukrył się z dreszczem, który go przeszedł. Ten sztylet został stworzony do zabijania. Nie był inteligentny, ale nie musiał być. Świadczyło o tym wszystko, od falujących wzorów na stali, po surowej rękojeści – zrobionej z kości, a Draco wiedział, że okaże się ona ludzką kością. To było wyrzeźbione morderstwo, tylko czekające na swoją kolej.

Notatka od ojca spoczywała na dnie pudełka, wyjaśniając dar, choć Draco tak naprawdę nie potrzebował jej, bo już się domyślał, co to było. Tak mógł wyglądać tylko jeden rodzaj sztyletu.

5 czerwca 1997

Mój synu,

Szczęśliwych urodzin i gratulacje, że mimo wszystkich przeciwności losu udało Ci się dożyć czarodziejskiej pełnoletności. Życzę Ci zdrowia i szczęścia w czymkolwiek, czego podejmiesz się w życiu, a jeśli kiedykolwiek zostaniesz złapany i pozbawiony możliwości ucieczki, życzę Ci honorowej śmierci. Ostrze tego sztyletu nigdy nie stępieje. Bez wahania otworzy Twoje gardło i nadgarstki; jeśli będzie trzeba, jeśli ręce Ci zadrżą, sam wykona potrzebne cięcia. Spodziewaj się lekkiego bólu w przedramionach, jeśli z niego skorzystasz.

Twój ojciec,

Lucjusz

Draco odetchnął i odsunął się, wbijając wzrok w sztylet. Można było popełnić nim wiele morderstw, ale tylko jedno samobójstwo. Rozpuści się, jak tylko uderzy w niego krew Dracona. Odbuduje się jednak, wyrywając z przedramienia kość, by wyrzeźbić sobie nową rękojeść, wyciągając żelazo z krwi, by wykuć sobie nowe ostrze. A potem utknie w nim odrobina umysłu samego Dracona, jego najmroczniejsza i najbardziej agresywna część, która przebudzi się, kiedy nowy właściciel użyje go do popełnienia morderstwa.

Co za mroczny dar, ojcze. Ale fakt, że uznałeś, że jestem go wart jest... godny pochwały. Honorowy. Nie spodziewałem się tego po tobie.

Draco miał wrażenie, kiedy odkładał sztylet z powrotem do pudełka i zamykał wieczko, że właśnie dlatego Lucjusz mu go wysłał. Żeby zmusić go do myślenia o tym, co Lucjusz zrobił. Większość czynów jego ojca zwykle się do tego sprowadzała.

– Wszystko w porządku?

Dłoń Harry'ego na ramieniu i jego głos tuż obok ucha były dokładnie tym, czego w tamtej chwili potrzebował, choć nigdy by o to nie poprosił. Oparł się o niego przelotnie i kiwnął głową.

– Pewnie.

Zdawał sobie sprawę, nawet jeśli Harry tego nie zauważył, że niektóre czystokrwiste dzieci w sali osądzały go teraz swoimi spojrzeniami. Usiadł wreszcie i zaczął jeść obiad, świadom, że przyglądają się jego ruchom.

Zjadł wszystko spokojnie i nawet na chwilę nie zawahał się, ani nie obejrzał na drewniane pudełko obok siebie, w którym leżał sztylet.


Harry zerknął w bok, zagapił się lekko i zamrugał.

Cóż. Tego nigdy nie spodziewałem się zobaczyć. Draco zasnął na numerologii.

Harry zdawał sobie sprawę, że to najprawdopodobniej wina magii nucącej w ciele Dracona, ale i tak wyglądało to zabawnie. Draco leżał rozwalony na ławce z głową przekrzywioną pod kątem, od którego kark będzie go potem bolał jak diabli, z ręką połowicznie owiniętą wokół twarzy, jakby chciał przykryć równania, nad którymi pracował. Druga ręka wisiała swobodnie, drżąc lekko. Harry zastanawiał się, czując bąbelkujący w nim śmiech, że pewnie ruszała się od jego chrapania, albo magii przebiegającej mu pod skórą, przygotowującej ciało na wybuch, do którego dojdzie o zachodzie słońca.

Spróbował stłamsić swoje rozbawienie, ale przypomniał sobie, co Draco mu powiedział. Normalny dzień. Mogę pozwolić sobie na rozbawienie, jeśli tylko chcę. A to jest zabawne.

Jeszcze zabawniejsza była mina profesor Vector, która pojawiła się nagle za biurkiem Dracona.

Panie Malfoy – powiedziała nieco głośniej, niż to było konieczne. Czy też, jak się okazało, ciszej niż to było konieczne, bo Draco nawet nie drgnął. Harry musiał przytłumić swój chichot.

Profesorka zerknęła na niego z ukosa. Harry nachylił się niewinnie nad własnymi równaniami i pracował nad nimi równie niewinnie, jak grzeczny uczeń, który nie zasnął na jej zajęciach.

Panie Malfoy – powiedziała Vector, co wreszcie podziałało. Draco usiadł gwałtownie, mrugając i kilku ludzi z tyłu klasy zaśmiało się głośno, choć oczywiście urwali i pracowali nad swoimi równaniami równie niewinnie co Harry, kiedy profesorka obejrzała się na nich groźnie. Draco dotknął swoich rozwichrzonych włosów, odcisku po blacie na policzku i zarumienił się, wyglądając na speszonego.

– Oczekuję pana jutro na szlabanie o siódmej wieczorem, panie Malfoy – powiedziała surowo Vector. – Slytherin traci dziesięć punktów. – Obróciła się i ruszyła przed siebie, promieniując godnością i szukając ludzi, którzy jednak okażą się nie tacy niewinni.

Siedząca za Draconem Millicenta jęknęła pod nosem. Harry wiedział czemu. Prowadzili bardzo wyrównany wyścig o Puchar Domów z Hufflepuffem i utrata dziesięciu punktów mogła wystarczyć, by wymknął im się z rąk.

Draco obejrzał się na nią wściekle, po czym zerknął z ukosa na Harry'ego i na jego twarzy pojawił się namysł. Harry zamrugał, zastanawiając się, czy nie oberwie mu się zaraz jakimś pomniejszym zaklęciem za to, że nie obudził Dracona na czas.

Zamiast tego Draco po prostu się lekko uśmiechnął i wrócił do swoich równań, dzięki czemu Harry wreszcie pojął, że Draco naprawdę miał to na myśli, kiedy powiedział, że chciał by Harry czuł się normalnie i nie będzie go ochrzaniał za tego rodzaju emocje.

Musiało minąć naprawdę wiele czasu, choć krążąca po sali profesor Vector też w tym pomogła, nim Harry zdołał ponownie wyglądać niewinnie. Odczuwana radość była po prostu zbyt silna i słodka.


Słońce zaszło.

Draco wiedział, kiedy do tego doszło, nawet jeśli nikt inny w zamku nie zwrócił na to uwagi. Matka mówiła mu raz za razem, że urodził się dokładnie o zachodzie słońca. Dlatego jego magia skropliła się i zebrała w sobie, rzeźbiąc ostateczne ścieżki w chwili, kiedy doszło do siedemnastej rocznicy jego urodzin.

Doszło do tego w czasie kolacji, kiedy czerwone i pomarańczowe światło przelewało się ponad rozmawiającymi uczniami.

Draco czuł, jak zaczyna narastać. Kosmyki magii zebrały się i przemknęły mu przez uszy i umysł, jakby do tej pory unosiły się swobodnie w Wielkiej Sali i teraz nagle zostały do niego przyciągnięte. Wiedział, że tak naprawdę to była tylko jego własna moc, wyciągnięta z miejsc na jego ciele, w których zwykle spoczywała bezczynnie. Teraz wsunęła się do piersi, a potem zeszła niżej, zbierając w splocie słonecznym. Było to jednocześnie przyjemne i nieprzyjemne, jakby zjadł za dużo naprawdę dobrego jedzenia i teraz miał problemy z utrzymaniem tego wszystkiego w sobie.

Nachylił się nad stołem i poczuł, jak Harry głaszcze mu pocieszająco plecy. Jakby nagle ożywiona tym gestem, reszta magii sięgnęła ku niemu z zewnątrz i zanuciła mu w uszach. Czuł swoje powiązania z osłonami rezydencji Malfoyów i innymi ich posiadłościami, które zwykle przebywały uśpione w jego umyśle, o ile specyficznie nie ściągnął na siebie ich uwagi.

– Odsuń się teraz, Harry – zdołał wyszeptać, kiedy poczuł się, jakby lada moment miały mu wyrosnąć skrzydła.

Harry tak zrobił i właśnie wtedy wokół Dracona wybuchło bezgłośnie światło i ukrop.

Po raz pierwszy w swoim życiu miał na podorędziu całą swoją magię na raz. Draco westchnął i potrząsnął głową, radując się tym uczuciem, kiedy jedna potęga piętrzyła się na drugiej. Nie, nie był równie silny co taki Harry, czy nawet Snape, albo Henrietta Bulstrode, ale był też niedołężny i znajdował się wystarczająco ponad przeciętniakami, by móc się z tego cieszyć. Mógłby dać komuś mocno popalić, gdyby wyzwano go na pojedynek. Był w stanie bronić swoich posiadłości; osłony będą go słuchały nawet w obronie przeciw jego własnemu ojcu, dzięki wszystkim papierom, jakie podpisał Lucjusz. Jego dar opętania lśnił mu w głowie niczym gwiazda i po raz pierwszy Draco był absolutnie pewny, że powstał z połączenia empatii Malfoyów i przymuszenia Blacków; czuł te składniki, jakby były obiema połówkami mózgu.

Pełen chwały moment szybko minął. Draco westchnął wtedy. Zdecydowanie pojmował już, czemu większość czarodziejów postanawiała świętować właśnie siedemnaste urodziny jako osiągnięcie pełnoletności.

– Gratulacje, Draco – powiedział głośno Harry, wyciągając do niego rękę. Draco zdołał wstać i ścisnąć mu ją mocno.

Wtedy zaczęli podchodzić inni Ślizgoni, żeby mu pogratulować i powitać, a potem pojawili się nawet uczniowie z innych domów, którzy już osiągnęli odpowiedni wiek. Nawet Connor pochwycił jego spojrzenie i puścił mu oczko ze swojego miejsca przy stole Gryffindoru, mimo że w tej chwili tylko dorośli mogli zagadywać do Dracona. A Connor, pomyślał bezczelnie Draco, wciąż zdecydowanie nie jest dorosły.

Snape wzniósł swój puchar w toaście ze strony prezydialnego stołu. Wyglądał na bladego i zmęczonego. Dyrektorka, profesor Vector i profesor Sinistra, która go lubiła, bo Draco w dalszym ciągu okazywał się absolutnie znakomity z astronomii, kiwnęły do niego głowami.

Przeciągnął się i usiadł z powrotem, uśmiechając się do Harry'ego.

– Wyobraź sobie, jak będą wyglądały twoje siedemnaste urodziny – mruknął.

Harry wyglądał na zaskoczonego i pozwolił Draconowi to zobaczyć. Już to samo w sobie było drogocenne.

– Nie sądzę, żeby doszło do czegoś takiego – powiedział z powątpiewaniem. – Jing–Xi powiedziała, że czarodzieje o lordowskiej mocy byli inni pod wieloma względami, a dzięki... wszystkiemu, co się stało, i tak już osiągnąłem pełnię swojej mocy. Wydaje mi się, że jeśli już coś, to po prostu potwierdzę sobie w te urodziny wszystko, co i tak już wiem. Może moja magia rozwinie się nieco bardziej. Ale nie sądzę. – Potrząsnął głową, po czym obejrzał się na drugą stronę sali. – Bardziej interesuje mnie, jak to będzie wyglądało w przypadku Connora.

Draco go szturchnął.

– Pewnie okażę się od niego potężniejszy.

Harry wywrócił oczami i wrócił do posiłku.

– Dla mojego własnego dobra mam nadzieję, że okażecie się tacy sami. Może zaznam trochę spokoju.

Draco zjadł nieco przed odpowiedzeniem. Magia przemknęła po nim i zmieniła go, ale już nie uważał, że zmieniała mu przy okazji umysł. Ten normalny dzień był dokładnie tym, czego chciał i kompletnie sam wpadł na ten pomysł. To było zadowalające.

– Harry?

– Hmmm? – Harry zerknął na niego. Argutus też przechylił łeb, choć Draco wiedział, że nie wiedział, o czym była mowa; zdawał się po prostu rozpoznawać imię Harry'ego w rozmowie.

– Prześpisz się dzisiaj ze mną?

– Oczywiście.

Draco pokręcił głową.

– Nie w ten sposób. Chodzi mi o... po prostu spanie. Połóż się w moich ramionach i odpocznijmy razem. – Wykonał przepraszający gest, który miał objąć jego plecy, klatkę piersiową i całą resztę wymizerowanego jestestwa. – Raczej nie jestem w nastroju na cokolwiek więcej.

Harry przyglądał mu się przez chwilę w ciszy. Następnie twarz mu złagodniała i uśmiechnął się do Dracona tak normalnie, że Draco zapragnął zagruchać z radości.

– Z przyjemnością – powiedział cicho. – Tak.

Wrócił do swojego posiłku, a Draco wrócił do własnego. Czasami miał wrażenie, że Światło może jednak miało kilka dobrych pomysłów. Z całą pewnością przyjmowanie szczerości za standard zdawało się sprawdzać za każdym razem.

Sięgnął w bok i dłoń Harry'ego już na niego czekała. Spletli palce i w tamtej chwili nie potrzebowali już niczego więcej.