Rozdział dziewięćdziesiąty piąty: Ostrze o trzech krawędziach: Drugie cięcie
Rufus podniósł wzrok z lekkim uśmiechem, kiedy wreszcie zapukano do jego drzwi.
– Wejdź, Hope – zawołał.
Aurorka zajrzała do środka, starając się ukryć ze swoim uśmiechem i kompletnie sobie z tym nie radząc.
– Jest tutaj, ministrze – powiedziała. – Chce pan, żebym ją wpuściła?
– Przeszła wszystkie testy? – zapytał Rufus. Wiedział, oczywiście, że Wyzwolicielka musiała je przejść, inaczej Hope nie pytałaby teraz, czy ma ją wpuścić. Przetrzymywano ją samą w pokoju przez godzinę, nie dając nawet niczego do picia, żeby nie mogła ukradkiem wypić wywaru wielosokowego, oraz rzucono na nią najpotężniejsze znane ministerstwu zaklęcia zdejmujące uroki. Lepiej nie ryzykować, nawet jeśli to faktycznie była ta sama osoba, która pisała do ministra i pomogła jemu i Harry'emu w walce z Falco Parkinsonem.
– Tak, proszę pana – powiedziała Hope. – No i... wie pan, po prostu wygląda na nią. Dokładnie, czego się spodziewałam po przeczytaniu jej listów. Młoda i tak podekscytowana, że wygląda, jakby miała zaraz wybuchnąć.
Rufus zaśmiał się.
– To faktycznie brzmi jak nasza Wyzwolicielka – zgodził się i odchylił w swoim fotelu. Wyglądało na to, że jego życie było ostatnio pełne dobrych wieści. Harry przyjął pozycję łącznika między stadami i ministerstwem, a Wizengamot uspokajał się i zaczynał go słuchać, nawet ci, którzy zagłosowali za jego propozycją tylko dlatego, że wszyscy za nią głosowali. A teraz Wyzwolicielce udało się uciec z domu rodzinnego i czekała na niego zaledwie kilka pokoi dalej. Rufus już nie mógł doczekać się spotkania z nią.
Zerknął na Percy'ego, który siedział za swoim biurkiem, ukryty za osłoną i uśmiechał się równie szeroko co on. Percy dzielił troski Rufusa dotyczące Wyzwolicielki częściej od dowolnej innej osoby w ministerstwie. Sprawiedliwie było pozwolić mu być świadkiem ich pierwszego spotkania.
– Wprowadź ją – powiedział Hope.
Aurorka kiwnęła głową i odchyliła się, znikając za drzwiami. Rufus odsunął na bok swoją robotę papierkową i wyprostował się, czekając z praktycznie zapartym tchem aż do chwili, w której para uśmiechniętych aurorów zaprosiła do środka młodą kobietę i zamknęli za nią drzwi. Osłony wzniosły się.
Rufus nie spodziewał się, że Wyzwolicielka okaże się jeszcze młodsza, niż to sobie wyobrażał. Miała wielkie, brązowe oczy, a miękkie, brązowe włosy o blond pasmach sięgały jej do ramion. Zarumieniła się pod jego spojrzeniem aż po linię włosów i pochyliła głowę, jakby mimo całej swojej wolności wciąż wiedziała, co to wstyd. Rufus upomniał się, że przecież opuszczała dom w kontrolowanych warunkach i tylko raz na miesiąc. To było po prostu niewiarygodne, że zdołała zebrać w sobie dość odwagi, by przebyć całą Anglię i dostać się do ministerstwa.
– Wyzwolicielka, jak się domyślam? – zapytał, wstając.
– Tak, proszę pana – wyszeptała.
– Czy mogę poznać pani imię? – Rufus wyciągnął rękę.
Spojrzała na niego z oszałamiająco słodkim uśmiechem, jakby ta prośba odnowiła jej pewność siebie.
– Iris Raymonds, proszę pana – powiedziała i złapała jego dłoń swoją lewą.
Rufus już zaczynał odpowiadać, chcąc ją powitać i ponownie zapewnić Iris, że będzie bezpieczna w ministerstwie, kiedy przerwało mu ostre ukłucie. Zabrał szybko i zaskoczeniem rękę i zagapił się. Zaraz pod nadgarstkiem znajdowała się niewielka ranka, z której sączyła się krew. Odrętwienie zaczęło rozlewać się wzdłuż przedramienia.
A Iris zmieniała się.
Pod jej skórą pojawiły się cienie przesuwających się liści i kwiatów, a ich zmarszczki z czasem sprawiły, że zaczęła wyglądać na kompletnie inną kobietę – była to magia przewyższająca wszelki wywar wielosokowy, wszelki znany Rufusowi urok. Pasma zieleni zalały jej włosy. Potrząsnęła głową i wokół jej ramion zalśniły liany, a w ciemnych oczach zamigotała potęga. Tak, jak Iris Raymonds wydawała się czarownicą o przeciętnej magii, tak teraz stała przed nim przerażająca wiedźma.
Rufus pewnie nawet by jej nie rozpoznał, gdyby nie przeczytał informacji i opisów, jakie otrzymał od Harry'ego w kwestii śmierciożerców.
– Cierniowa Zdzira – wyszeptał, wciąż za bardzo zbity z tropu, by czuć cokolwiek poza szokiem.
– Tak – powiedziała po prostu Indigena Yaxley. Przyglądała mu się z tęsknym uśmiechem, który był jedynym, co w niej pozostało po Wyzwolicielce, po czym kiwnęła w kierunku jego prawego nadgarstka i podniosła lewą rękę, żeby był w stanie zobaczyć kolczastą różę, owiniętą wokół dłoni. – Moja trucizna jest już w panu, ministrze. Pozostały panu mniej więcej dwie minuty życia.
Rufus nie był w stanie się odezwać. Nie istniała na to odpowiedź, żaden sposób na wyjaśnienie, jak właściwie życie eksplodowało mu właśnie w twarz i co to w ogóle znaczyło. A przede wszystkim nie był w stanie uwierzyć, że zaraz umrze. Przecież wciąż miał tak wiele do zrobienia.
Percy wyskoczył nagle zza swojego biurka, w jego gardle zaczął tworzyć się bitewny okrzyk. Indigena obróciła głowę i pochyliła ją, a dwa ciernie zawieszone na długich, smukłych lianach wystrzeliły z jej pleców.
Jeden przebił Percy'emu gardło. Drugi wbił się w jego pierś, przebijając go niczym kołek wampira. Kiedy został wyciągnięty, jego koniec obciążało coś czerwonego i kapiącego, od czego Rufus już musiał odwrócić wzrok.
Wiedział już, że ogarniające go otępienie nie było wynikiem zwykłego szoku. Trucizna Indigeny biegła po całym jego ciele, gryząc i kłując lodowatymi kolcami, kierując się wprost do serca. Spróbował podnieść różdżkę, żeby stawić jej czoła, ale nie był w stanie zacisnąć palców. Patrzył w oszołomionej oddali, jak jego dłoń otwiera się powoli i różdżka wypada na podłogę.
Indigena zabrała swoje ciernie z rozszarpanego ciała Percy'ego i usiadła na brzegu jego biurka, zakładając nogę na nogę i przyglądając mu się.
Rufus zmusił swój umysł do pracy, do myślenia. W swojej pracy aurora już nie raz był otruwany. Musiało istnieć jakieś wyjście z sytuacji.
– Jak ci się to udało? – wyszeptał.
Indigena podniosła brwi.
– Ależ, ministrze – powiedziała. – Jestem naprawdę dobrym kłamcą. Wydawało mi się, że już pan się tego domyślił.
– Ale na czym... miał polegać ten plan? – Rufus przecisnął te słowa przez zaciśnięte gardło. Trucizna zdawała się brzęczeć i grzechotać mu w uszach. A może to było jego słabnące tętno? – Czemu przysłałaś mi listy z wyjaśnieniami, jak pokonać Falco Parkinsona?
Indigena westchnęła i pokręciła głową.
– W gabinecie mogą znajdować się osłony nasłuchujące, ministrze – skarciła go. – Albo ktoś mógłby rzucić zaklęcie, które pozwoliłoby mu odczytać pamięć przedmiotów. Wolę nie wyjawiać panu moich przebiegłych planów. Lepiej, żebyśmy w ostatniej minucie pańskiego życia porozmawiali o czymś przyjemnym. – Jej twarz spoważniała. – Naprawdę uważałam pana za kogoś w rodzaju przyjaciela, wie pan? Był pan jedyną osobą, z którą mogłam się kontaktować w tym czasie, a która nie była moim Lordem. Naprawdę szkoda, że nie przyszło nam się spotkać w innych okolicznościach. Jest pan dobrym człowiekiem.
Nogi ugięły się pod Rufusem. Opadł na podłogę, a Indigena nachyliła się, podążając za nim.
– Niech pan śpi – powiedziała. – Zrobił pan już dość dla czarodziejskiego świata.
Rufus zamknął oczy. Zastanawiał się, o czym powinien myśleć w ostatnich chwilach swojego życia.
Niestety, jedyne, co mu przychodziło do głowy, to do czego w ogóle dojdzie po jego śmierci, kto zostanie kolejnym ministrem.
Juniper, oczywiście. Zwrócą się do niego z czystego przerażenia.
I zanim zdążył w pełni pojąć związane z tym konsekwencje, przybyło po niego Światło, fala po fali, witając go z powrotem w domu.
Indigena nachyliła się niżej i łagodnie zamknęła oczy ministra Scrimgeoura.
Wreszcie na jego twarzy pojawił się spokojny wyraz. Indigena zastanawiała się, o czym myślał. Chciałaby, żeby się z nią tym podzielił. Ale z drugiej strony zawsze wiedziała, że ich przyjaźń była skazana, w pewnym sensie, na pozostanie jednostronną.
Była rada, że już było po wszystkim. To był jej plan, jej pomysł, żeby pomóc Harry'emu w walce z Falco Parkinsonem, przy jednoczesnym upewnieniu się, że „pomoc" nie okazała się potem dla Harry'ego przewagą w późniejszych potyczkach z jej Lordem. Wpadła na ten pomysł, kiedy zorientowała się, że kolejny Lord stanął w szranki dotyczące Światła i Mroku. Pod koniec gry trzeba było zabić ministra, co zadałoby potężniejszy cios od dowolnej pomniejszej informacji, którą mogła podzielić się po badaniu poczynań Falco i o niej napisać. A same listy, porozrzucane w czasie, nigdy tak na dobrą sprawę nie opisujące w pełni żadnej z istniejących, świetlistych rodzin, zachęcą ministra do zaufania jej i usuną przeszkody na drodze do ich spotkania.
Miała czas na napisanie trzech listów i pozostawienie ich ze swoim kontaktem w „Proroku Codziennym" – Giną de Rousseau, kobietą, która jej nie znała, ale była gotowa podjąć się praktycznie wszystkiego dla pieniędzy – z informacją, kiedy należy wysłać każdy z listów. Jej Lord przygotowywał się wówczas do bitwy o Hogwart na letnie przesilenie, a Indigena nie była tak do końca pewna, czy w ogóle przeżyje tę walkę, albo czy będzie miała czas na pisanie listów, gdyby potem okazała się ranna, albo musiała uciekać. Co okazało się rozsądnym zabezpieczeniem, biorąc pod uwagę wszystko, co zrobiła z nią Hawthorn Parkinson.
Wprowadziła nieco poprawek do ostatnich kroków tego planu, kiedy zauważyła, że może zachęcić Scrimgeoura do podjęcia się działań przeciw Cupressusowi Apollonisowi, które kosztowały go świetlistego sojusznika. To jednak było ryzykowne i niepewne posunięcie. Była szczęśliwa, że i tak się powiodło.
Szczęśliwa i jednocześnie nieszczęśliwa, pomyślała, przyglądając się ministrowi. Nie chciałam cię zabijać. Ale nigdy nie przyjąłbyś Znaku, mój przyjacielu.
Obejrzała się po raz ostatni na Percy'ego Weasleya, kiedy wstawała i wyciągała z kieszeni liść. Jego też nie chciała zabijać; w ogóle miało nie dojść do jego śmierci. Ale przebywał w tym samym gabinecie co Scrimgeour, więc musiał zginąć.
Położyła liść na podłodze i ostrożnie go transmutowała, póki na jego miejscu nie leżał model ciała, który nosiła, ilekroć pojawiała się jako Iris Raymonds. Kiedy upewniła się, że transmutacja się powiodła, przebiła kilkukrotnie ciało swoimi cierniami. Nie miała zamiaru ukrywać faktu, że była to robota Cierniowej Zdziry, ale w miarę możliwości wolała też nie ujawniać swojego przebrania, które było potężniejsze od dowolnych wywarów wielosokowych i uroków. Możliwe, że kiedyś jeszcze się jej przyda w kontaktach z ludźmi, którzy nie będą aurorami ministerstwa.
Jej własna różdżka leżała bezpiecznie w kieszeni, owinięta w liście cisu w ten sam sposób, w jaki Indigena przemyciła ją, kiedy pojawiła się na rozprawie Potterów. Dzięki temu była w stanie pozostawić różdżkę Iris przy jej ciele. Rozstała się z nią z niewielkim żalem. Jej własna różdżka i rośliny były jej droższe od różdżki, z której naprawdę rzadko korzystała.
Wreszcie obróciła się i wzniosła swoje rośliny ku sufitowi. Opuści ministerstwo w ten sam sposób, w jaki kiedyś weszła do Tullianum, przebijając się przez lity kamień.
Po drodze rzuciła Mroczny Znak, żeby wznosił się i przeciekał przez sufity i wreszcie zawisnął nad ministerstwem, oznaczając miejsce, w którym śmierciożerca kogoś zabił. Śmierć ministra sprowadzi chaos na czarodziejski świat. Indigena właśnie zgrabnie wywróciła świat do góry nogami i mimo, że przed chwilą przyszło jej zabić dwóch mężczyzn, których wcale nie chciała zabijać, i tak uśmiechała się na myśl o wszystkich ekscytujących sytuacjach, do których teraz dojdzie.
W międzyczasie przyjdzie jej jednak wykonać swoje obowiązki. Po pierwsze uda się do pewnego sierocińca w mugolskim Londynie i przyniesie różdżkę Roweny Ravenclaw, horkruks swojego Lorda. Voldemort uznał, że sierociniec nie był już wystarczająco bezpiecznym miejscem dla niego. Jak tylko Indigena ją znajdzie, aportuje się z powrotem do Hali Cierni i zakopie w swoim ogrodzie.
A potem będzie musiała... zająć się czymś jeszcze. Zwykle bałaby się podejmować czegoś takiego, ale jej Lord upewnił się, że Harry będzie w tej chwili zajęty. Indigena wiedziała, że nie zdoła zainterweniować.
Mroczny Znak wznosił się coraz wyżej i wyżej, niosąc wiadomość o śmierci i zagładzie, a Indigena wspinała się coraz wyżej i wyżej, kiedy jej liany przebijały się statecznie przez kamienie przed sobą, owinięta w potęgę zieleni i wszystkiego, co żywe i rosnące, zaciągając ją ze sobą w kierunku wieczornego światła.
