Rozdział dziewięćdziesiąty szósty: Ostrze o trzech krawędziach: Trzecie cięcie

Uderzyło w niego niczym wzbierająca fala, czarna i usiana resztkami wraków. Uderzyło poprzez Mroczny Znak w jego lewym przedramieniu i przytłoczyło mu umysł niczym pajęcza sieć szronu rozprzestrzeniającego się po głazach.

Lucjusz zachwiał się, zaciskając rękę na lewym przedramieniu, dysząc ciężko i usiłując odnaleźć się pośród morza emocji.

Obca obecność w jego umyśle przebiła się przez jego słabe próby zapanowania nad sobą niczym lodowe ostrze. Lucjusz z goryczą żałował w tym momencie, że nie nauczył się legilimencji, albo że przeprowadzone nad Mrocznym Znakiem badania, których podjął się cokolwiek chaotycznie kilka lat temu, nie przyniosły wyników.

Słyszał śmiech Mrocznego Pana, co nie było dźwiękiem, który chciał kiedykolwiek jeszcze usłyszeć. Pochylił głowę i prawą ręką zaczął na ślepo szukać swojej różdżki. Jakiejś części jego wydawało się, że gdyby tylko rzucił w Mroczny Znak zaklęciem, to uciszy dochodzący z niego zew, który nakłaniał go do opuszczenia bezpiecznych osłon i aportowania się.

Ostrze przecięło jednak powierzchowne warstwy jego umysłu i wyciągnęło coś, o czym zapomniał nawet Lucjusz.

Sny, sny, sny. Czarne, fioletowe i w kolorze głębokiego błękitu, przetaczały się po nim i Lucjusz przypomniał sobie, jak strasznie nienawidził świetlistych czarodziejów po pierwszym upadku swojego Lorda. Kpili z niego, jakby wydawało im się, że nawet on powinien wierzyć, że wszystko co zrobił jako śmierciożerca, było w jakimś stopniu złe, a Lucjusz chciał po prostu wyciągnąć na nich różdżkę i ich wszystkich przekląć.

I szlamy, które promowały Wielką Ujednoliconą Teorię i tę odrażającą sugestię, że ród Malfoyów wymieszał kiedyś swoją krew z pyłem tej ziemi...

Thomas Rhangnara, człowiek, nad którym chciał przejąć kontrolę, zabić...

Lucjusz spróbował wznieść miłość do swojej żony i syna przeciw tej narastającej fali pogardy, ale szybko zrozumiał, jak mizerna była to obrona. Kochał tylko dwójkę ludzi na tym świecie i nigdy nie wierzył w rzekomą „potęgę" miłości, o której lubili mówić świetliści czarodzieje. Nie był w stanie ukryć się za czymś, w co sam nie wierzył.

Sieć zacisnęła się mocno i spętała tę część jego, która stawiała się i wolała pozostać w domu. Lucjusz wstał płynnie, schował różdżkę do kieszeni i wyszedł poza zasięg osłon, gotów do aportacji.

Jakaś niewielka część, która wciąż była wolna, przypomniała sobie, co myślał, kiedy pierwszy raz spotkał Harry'ego, jak Draco przyprowadził go na święta do rezydencji Malfoyów. Czuł wtedy agresywną radość, że pewnego dnia stawi czoła przeciwnikowi takiemu jak Harry Potter.

Ta część zaśmiała się teraz sucho. Wygląda na to, że jednak spełni się twoje życzenie.

I wtedy aportował się i klęczał u boku swojego Lorda z głową pochyloną i czekającą na dotknięcie jego dłoni, podczas gdy część niego, która znała już lepsze życie, przyglądała się temu za stalową ścianą nienawiści i legilimencji, uwięziona przez niemożność do kochania i niezdolna do działania.


I znowu znalazł się w Azkabanie, w zimnej, szkaradnej celi, otoczonej przez dementorów i smród, nie ludzką nienawiść, a ludzką obojętność, która była gorsza, a sieć feniksa lśniła mu w umyśle, wieczne przypomnienie tego, jak wiele kosztowała go przyjaźń z Jamesem i Lily Potterami, oraz lojalność wobec Albusa Dumbledore'a.

– Nie! – wrzasnął Peter i odsunął od siebie tę wizję.

Ale powróciła, wzmocniona tym razem obrazami z jego snów, sunąca w kierunku powierzchni jego umysłu niczym delfiny wypatrujące promieni słońca. Stracił w tym więzieniu dwanaście lat, nigdy już nie wróci do dawnej wagi, zdrowia, czy karnacji wyrobionej w słońcu, z których zawsze był znany. Wyrwał się na wolność tylko po to, by pomóc komuś innemu, kto też okazał się ofiarą i to miało być sprawiedliwe? To miało być słuszne? Czy nie powinien nienawidzić swoich przyjaciół? Czy nie miał pełnego prawa do nienawidzenia ich, kiedy tak mu zaszkodzili?

Peter czuł pieczenie Mrocznego Znaku, zew do aportacji, ale były to przytłumione i odległe wrażenia. Nienawiść i walka z nienawiścią zajmowały większość jego uwagi.

Pytania odbijały się echem w jego głowie, zadawane przez głos, którego nie rozpoznawał w swoich koszmarach, ale wreszcie zrozumiał, kto to musiał być i kto teraz z niego kpił.

Peter odpowiedział uderzeniem miłości.

Zadawał sobie te pytania, kiedy krył się w Zakazanym Lesie podczas trzeciego roku Harry'ego, zziębnięty i głodny, wypatrując uważnie wszelkich okazji, żeby złapać Harry'ego na osobności i słabości w sieci feniksa, które pozwolą mu na powiedzenie prawdy. Nie miał innego wyjścia, jak zadać je wszystkie ponownie w Sanktuarium, kiedy Vera przyglądała się jego duszy i żądała odpowiedzi na swój własny, niezrównany, subtelny sposób. Odpowiedzi uderzały w nim niczym dzwony, kiedy widział jak Remus odsuwa się od Harry'ego, po raz kolejny podążając za najpotężniejszą osobą w okolicy i Peter płonął od pragnienia ukarania go za takie zachowanie.

Tu nie chodziło o wybaczenie jego przyjaciołom i Dumbledore'owi za wszystko, co zrobili. Tu chodziło o to, by miłość okazała się silniejsza od nienawiści, żeby martwić się bardziej o przyszłość, a nie przeszłość. Nie był w stanie zmienić przeszłości. Ale mógł zmienić siebie.

Poczuł, jak hak traci na nim uchwyt, macha dziko, starając się złapać jakąś reprezentację jego duszy...

I wreszcie poczuł, jak opada, zalany i odrzucony samym faktem, że Peter już ruszył przed siebie, pozostawiając przeszłość za sobą. Mroczny Pan warknął mu w uszach, kiedy jego cień rozmywał się w umyśle Petera niczym koszmar, którym był.

Peter siedział, dysząc i nie wiedząc, ile właściwie mijało przy tym czasu. Wiedział, że powinien się ruszyć – skoro coś takiego przytrafiło się jemu, to pewnie coś podobnego właśnie przytrafiało się też innym byłym śmierciożercom – ale jedyne, o czym był w stanie w tej chwili myśleć, to to, że Voldemort wezwał go z powrotem do Ciemności, a on się temu oparł. Uwolnił się od tego zagrożenia i już nie będzie musiał się go obawiać.

W dodatku już lepiej pojmował, czemu w ogóle miewał tego rodzaju sny, za każdym razem skupione na jego wrogach i przeszłości, a skażenie Mrocznego Znaku sprzed niemal roku też nabrało więcej sensu. Voldemort musiał wtedy wysłać część siebie do Znaków, starając się zasiać w umysłach swoich byłych sojuszników ziarna, których zadaniem było rozrośnięcie się i zmuszenie ich do ponownego zaakceptowania służby.

Ktoś zaczął bić mocno pięścią w jego drzwi. Peter wstał, wciąż mrugając i podszedł chwiejnie.

Kiedy je otworzył, odkrył, że znajduje się na drugim końcu różdżki Regulusa, a potem jego spojrzeniu, a potem w jego objęciach. Peter zazipiał. Miał wrażenie, że Regulus często zapominał, że fizycznie wciąż był młodym, zaledwie dwudziestoparoletnim człowiekiem, podczas gdy Peter miał już prawie czterdzieści lat i nie cieszył się najlepszym zdrowiem.

– Udało ci się uciec, dzięki Merlinowi – wyszeptał Regulus. – Jak tylko zorientowałem się, co się działo, że próbował mnie zabrać, pomyślałem, że też mu uciekniesz, ale nie mogłem być pewny.

– Jak ci się to udało? – zapytał Peter.

Regulus odsłonił swoje lewe przedramię, pokazując ciemnego psa na swojej skórze.

– Już nie ma do mnie żadnych praw – powiedział cicho Regulus. – Należę teraz do innej pani. – Jego cień kłapnął zębami w potwierdzeniu.

Peterowi na chwilę zaparło dech w piersiach.

– A Severus?

– Obawiam się, że nie wiem. – Oczy Regulusowi pociemniały. – Przejdziesz się ze mną, żeby się przekonać?

W drodze do wyjścia Peter niemal deptał mu po piętach.


Jej wilk wyszedł temu na spotkanie, oczywiście. Dyszał i machał ogonem i wydawało mu się, że to było najwspanialsze, co kiedykolwiek powstało na tym świecie od czasu wynalezienia krwi.

Hawthorn walczyła. Nie spodziewała się, że kiedykolwiek zdoła włożyć w coś równie wiele wysiłku. Hak drapał ją, przywołując obrazy ze snów, w których biegała na czterech łapach za Lucjuszem i aurorami i Glorianą Giffinsnest, a i tak je odpychała, odrzucała je od siebie, odpowiadała obrazami Harry'ego o burzliwym świecie i jak ta wizja oznaczała, że jedna burza nie oznaczała końca świata.

Jej osłony rozbrzmiały. Mając nadzieję, że to Harry, albo jakiś inny sojusznik przybył jej na ratunek, Hawthorn podźwignęła się na kolana, starając się zignorować pieczenie w lewym przedramieniu i wyglądając niepewnie przez okno.

Na jej trawniku stała Indigena Yaxley.

Wilk w niej zawył. Chciała odzyskać swoją córkę.

Och, Merlinie, Pansy, Pansy rozrywana przez rośliny tej potwornej kobiety, jej złamany kark, jej piękna córeczka rozszarpana na strzępy, najpiękniejszy element życia Hawthorn zniszczony niczym róża w czasie przymrozków...

Wilk skoczył. Równowaga przechyliła się. Hak ją złapał, a Hawthorn poczuła ulotną desperację, tak wykwintną, że doceniłaby ją należycie, gdyby tylko nie została zadana przez wroga.

Jej nienawiść była potężniejsza od miłości, co kosztowało ją dokładnie w ten sam sposób, w jaki Harry to zapowiedział w czasie przemowy w zeszłym roku, podczas spotkania sojuszników na równonoc wiosenną, że zemsta zawsze miała wysoką cenę.

– Chodź, siostro – zawołała Indigena łagodniejszym głosem, niż Hawthorn po niej kiedykolwiek oczekiwała. – Od dawna chciałam porozmawiać z tobą o ogrodnictwie. Wiem, jakie to ciężkie musi dla ciebie być i że będziesz potrzebowała kilku dni na pogodzenie się z nową sytuacją. Bezmyślne paplanie może ci w tym pomóc.

Hawthorn wstała, złapała za różdżkę i wyszła z domu. Wilk i oszalała z pragnienia krwi czarownica kroczyli na samym przedzie jej umysłu. Palce czarownicy przeczesywały leniwie wilcze futro. Jej poczytalna część kuliła się daleko w tyle głowy i płakała, czasami szlochając, a czasami wydając z siebie wilcze skamlenie. Miała przerażające wrażenie, że już nie pozostanie poczytalna na długo.

Indigena położyła dłoń na jej ramieniu, uśmiechając się do niej ze współczuciem. Następnie zamknęła oczy i wspólnie się aportowały.


Opętanie Adalrico spotkało się ze znacznie mniejszym oporem, niż praktycznie w każdym innym przypadku. Adalrico zdawał sobie z tego sprawę, wiedział o tym od chwili, w której nienawiść zaczęła zalewać mu duszę i niemal powitał ją ze zwykłej przekory.

Miał wszelkie prawo nienawidzić. Harry powinien był pozwolić mu zabić Pharosa Starrise'a. Ten młokos postawił się prawu, tradycji, zwyczajom, honorowi, wszystkiemu, kiedy powiedział niewymownym, że mają porwać Adalrico. Tego było po prostu za wiele. To było... nie istniały nawet słowa na to, co to właściwie było, ale gdyby tylko zabił Pharosa, albo przynajmniej wykonał na nim jakiś rytuał zemsty, to Adalrico był przekonany, że zaleczyłoby to większość jego ran.

Wówczas zdołałby oprzeć się zewowi Voldemorta.

Chwila poczytalności sprawiła, że w ogóle wezwał do siebie Harry'ego, chwila desperacji, kiedy odkrył, że zaczyna planować, jak właściwie przemycić zarodniki Czarnej Plagi do Pharosa w ministerstwie. Ale kiedy Harry wreszcie się pojawił, Adalrico zapragnął posłuchać się snów. Robił się przez nie nieco bardziej niezgrabny, nieco mniej ślizgoński, ale czy to miało jakieś znaczenie? Powinien był z nich skorzystać i mieć to wreszcie z głowy, mieć Pharosa wreszcie z głowy.

Na swój sposób była to wina Harry'ego.

Więc Mroczny Znak zapłonął, a Adalrico zrezygnował z długiej walki o wzniesienie swojej duszy z zatrutego ogrodu, w którym się znajdowała. Prawdopodobnie i tak by mu się nie udało, skoro tak łatwo się do niego osunął. W dodatku złożył Harry'emu przysięgę rodziną. I tak nie był w stanie działać przeciw Harry'emu, albo jego krewniakom, inaczej wykrwawi się na śmierć.

Więc może jednak nie będzie tak źle.

Ale nawet, kiedy klęczał przed tronem Mrocznego Pana, Adalrico nie był pewien, czy splótł te wyjaśnienia z pragmatyzmu, czy desperacji.


Indigena pojawiła się pośród śmierciożerców z Hawthorn Parkinson u swojego boku i pokręciła głową na ich widok. W tym właśnie punkcie wyczerpywała się jej aprobata wobec planu jej Lorda. Nie lubiła walczyć u boku zdrajców. Nie mieli honoru. Mogli udawać, że go odzyskali, że ich powrót do Lorda oznaczał, że wciąż go mieli, ale nic nie było w stanie wynagrodzić tej pierwszej zdrady.

Rzuciła Hawthorn pełne współczucia spojrzenie, kiedy wilkołaczyca uklękła. Tej roli też nie chciała odegrać, ale jej Lord pozostawał pod tym względem nieugięty. Hawthorn opierała mu się najmocniej z nich wszystkich, ponieważ przywykła już do walki ze swoim wilkiem, stworzeniem czystej nienawiści i agresji. Kiedy jej Lord postanowił przetestować swoją kontrolę nad Evanem Rosierem, zmuszając go do ściągnięcia Connora Pottera w specyficzne miejsce, nie bez powodu wybrał właśnie ogród Hawthorn. Indigena miała tam trzy cele: upewnić się, że Evan zrobił dokładnie to, co mu kazano, upewnić się, że Connor Potter nie zginie, zanim nie zdoła go sięgnąć kara wymierzona przez jej Lorda, oraz sprawdzić, czy Hawthorn zareaguje na nią z nienawiścią. Kiedy tak zrobiła, Mroczny Pan przekonał się, że będzie w stanie wykorzystać Indigenę jako ostatnią przynętę do przechylenia równowagi w jej umyśle, jeśli spełnią się jego najgorsze oczekiwania i jednak oprze się snom.

Rozglądając się po komnacie, Indigena zauważyła nieobecność Regulusa Blacka, Petera Pettigrew i, co było najbardziej zaskakujące, Severusa Snape'a. Zmarszczyła brwi. Doprawdy! Żeby ten właśnie zdrajca oparł się wezwaniu opierającemu się na jego własnym pragnieniu zemsty i postanowił pozostać przy Harrym? W sumie imponujące, ale bardziej zaskakujące. Mój Lord był w jego głowie od tak dawna, wyglądając przez jego oczy i kształtując mu sny, że nie przypuszczałam, że okaże się zdolny do czegoś takiego.

Zamarła, kiedy zobaczyła sylwetkę, której w ogóle spodziewała się tu zobaczyć, przez co zacisnęła pięści. Wpatrywały się w nią czarne oczy Evana, oczy czegoś szalonego, pochwyconego, warczącego. Nie zdziwiłaby się, gdyby zaczął toczyć pianę z pyska, jakby miał wściekliznę.

– Odpręż się, mój cierniu.

Indigena opadła obok pozostałych na kolano, kiedy Lord Voldemort wzniósł się ponad swoje łoże. Przebywając w pobliżu tak wielu Mrocznych Znaków był w stanie kontrolować magię ich nosicieli. Krążyła w ich ciałach, odrobiny jego, które nosili w przedramionach, po czym przemykała z powrotem do niego; ilekroć dziura w jego magicznym rdzeniu usiłowała ją osuszyć, wracała z powrotem do byłych śmierciożerców. Zwykle wyjątkowo niechętnie korzystał w ten sposób z Indigeny, ponieważ przebywała przy nim z własnej woli i chciał wykorzystać jej magię do wyższych celów. Ale ci śmierciożercy byli karani za kochanie Harry'ego i odwracanie się do niego plecami, więc stanowili idealne ręce i nogi.

– Evan przybył do mnie zupełnie jak pozostali – powiedział Voldemort, opadając na swój tron – i mam nad nim pełną kontrolę.

Indigena nie była tego taka pewna, kiedy oglądała się na Evana – równie wiele kontroli można sprawować nad burzą – ale nie odezwała się. Wiedziała, że Lord Voldemort nie dopuściłby kogokolwiek w pobliże swojego horkruksowego pucharu, o ile nie miałby absolutnej pewności, że ta osoba go nie zdradzi.

– A teraz, mój panie? – zapytała.

– Teraz, mój cierniu – powiedział jej Lord, głaszcząc ją po włosach, podczas gdy wąż opleciony wokół jego pasa przyglądał się jej czerwonymi ślepiami – udasz się na spotkanie z naszymi nowymi sojusznikami, jak to wcześniej ustaliliśmy.

Indigena westchnęła. Ta część planu jej Lorda również jej się nie podobała. Nie sądziła, żeby wampirom chciało się słuchać Voldemorta, o ile nie zapłaci za to jakiejś bajecznie wysokiej ceny. Ale przysięgała swoją lojalność i honor nie pozwalał jej zrobić niczego innego.

– A Harry? – zapytała, podnosząc wzrok.

Voldemort zaśmiał się, a jego wąż poruszył płynnie.

– Drogi Harry był świadkiem tego wszystkiego – odpowiedział Voldemort – choć, oczywiście, tylko tych części, które zechciałem mu pokazać. Obawiam się, że naprawdę rozzłościłem tym mojego magicznego dziedzica. – Wąż kiwał się coraz szybciej i szybciej w jakimś dzikim tańcu. – Obawiam się, że właśnie zalałem nienawiścią kogoś, kto jest ze mną połączony blizną, czy piętnem.

Indigena, pamiętając czytany bez końca rozdział o „Piętnach i Bliznach" z książki „Odi et Amo", wiedziała co to oznacza i wiedziała, gdzie udał się jej Lord, kiedy zamknął oczy i pomknął wzdłuż kolejnej legilimencyjnej więzi. Niebawem, o ile nienawiść Harry'ego okaże się wystarczająco potężna, możliwe że powitają dziedzica ich Lorda w swoich szeregach.

A ponieważ Indigena wyczuła falę mrocznej magii, która zniszczyła Falco podczas nocy Walpurgi, była teraz całkiem przekonana, że okaże się wystarczająca. Harry miał temperament, ilekroć sobie na niego pozwalał.

Teraz jeszcze bardziej żałowała, że nie była w stanie podążyć za swoim Lordem w kierunku tej wizji i będzie musiała po prostu cierpliwie czekać na rezultat.