Tytuł tego rozdziału pochodzi z wiersza Swinburne'a, "Hymnu do Prozerpiny" (przekład: Dio Chrysostomos vel Kris van der Graaf), z który nie bez powodu wywodzi się również tytuł siódmego tomu, "Ja też jestem twym bratem". To również ostatni rozdział "Pieśni w czasie rewolucji". Następny tom będzie wrzucany od 30 kwietnia.
Rozdział dziewięćdziesiąty siódmy: Widziałem wyraźnie, że miłość się kończy
Wizje wylały się z Harry'ego, pozostawiając go wstrząśniętym i wydrążonym. Przez dłuższą chwilę był w stanie wyłącznie leżeć na kamiennej posadzce wieży astronomicznej, z krwią cieknącą mu z czoła, dłonią Snape'a potrząsającą jego ramię, i stopniowo absorbować to, co przed chwilą zobaczył.
Kiedy wreszcie to do niego dotarło – kiedy zorientował się, że minister nie żył, a trzech jego sojuszników będzie musiała znowu z nim walczyć – zaczął wrzeszczeć.
Magia eksplodowała wokół niego, skrzydła feniksa zalały się czernią, zjeżyły od stalowych kolców i poszarpanych krańców. Harry słyszał wokół siebie szum wiatru i wiedział, że nieszkodliwe tornada, które wzniósł, by ograniczyć opary zielonego eliksiru w lochach, były śmieszne w porównaniu do potęgi, która teraz narastała. Jakby w odpowiedzi na tę myśl, przeszedł nad nim grzmot. Jego potęga ściągała burzę.
I czemu by nie miała? pomyślał Harry, zaciskając pod sobą pięści tak mocno, że wydawało mu się, że chyba palec mu się złamał. Czemu by nie miała? Mam wszelkie prawo go nienawidzić. Wydawało mi się, że do tej pory nienawidziłem go za wszystko, co zrobił wcześniej. Ale ewidentnie nie znałem do tej pory mocy prawdziwej pogardy.
Chmury nad nim zachwiały się i ściągnęły, przesłaniając miejsce, w którym zwykle pojawiłby się księżyc, gdyby nie było tego dnia nowiu. Harry poderwał głowę i ponownie ryknął. Skrzydła uderzyły mocno, niemal posyłając go naprzód i zrzucając z wieży.
Snape ponownie nim potrząsnął i Harry słyszał, że coś do niego mówił, ale nie był w stanie poświęcić uwagi jego słowom w ten sam sposób, w jaki nie był w stanie słuchać wężomowy Argutusa, kiedy wydawało mu się, że Draco umierał od zielonego eliksiru. Snape był bezpieczny i nie podąży za pozostałymi do Voldemorta, ponieważ pokonał Voldemorta we własnym umyśle. Ale pozostali...
Pozostali.
Istnieli ludzie, którzy teraz cierpieli, albo już nie żyli i to wyłącznie dlatego, że spróbowali pomóc Harry'emu, albo go pokochali. Voldemort prawdopodobnie i tak zaatakowałby Scrimgeoura, ponieważ był ministrem, nawet gdyby był wrogiem Harry'ego, ale przynajmniej pozostali byliby bezpieczni.
Plugawię wszystko, czego się dotknę.
Nienawiść narastała, zakrzywiała się, nakładające się na siebie płaty ciemności, składające się w połowie z nienawiści do Voldemorta, a w połowie do niego samego. Gdyby tylko chodziło o jedną z nich, to Harry'emu prawdopodobnie udałoby się powstrzymać ją przed takim rozbestwieniem się. Ale jak niby miał się temu oprzeć? Nikt, kogo kiedykolwiek pokochał, już nigdy nie będzie bezpieczny. Harry wyczuwał tryumf Mrocznego Pana. Skoro zaplanował sobie coś takiego na Scrimgeoura i Percy'ego, oraz Hawthorn, Adalrico, Lucjusza i Snape'a, to zaplanuje coś innego dla Dracona i znowu dla Snape'a, skoro jego pierwszy plan zawalił, a potem pewnie też dla Connora, McGonagall i Regulusa. Tak długo, jak Harry żył, wszystko i wszyscy, których kiedykolwiek pokochał, będą znajdowali się w niebezpieczeństwie.
Chyba, że uda się od razu do Voldemorta. Chyba, że zniszczy go, zanim zdoła przejąć kogokolwiek innego, albo przyłożyć rękę do czyjegoś cierpienia.
Skrzydła na jego plecach stały się solidnymi, czarnymi kształtami, które przewodziły wiatr. Harry wstał i ruszył w kierunku blanków, nastawiając swój umysł w kierunku jednego, statecznego celu. Znajdzie Voldemorta. Nie wiedział, gdzie w tej chwili mógł przebywać, więc nie mógł się tam aportować, ale mógł podążać za pieczeniem w bliźnie, potraktować ja jako przewodnika. Znajdzie go i go zniszczy. Dopilnuje, żeby Mroczny Pan zaznał tak wiele bólu, ile to tylko będzie możliwe, przynajmniej póki nie powie Harry'emu, gdzie ukrył swoje horkruksy.
Doszło do tego wszystkiego, ponieważ nie miał w sobie dość nienawiści, dość złości, nie był wystarczająco stanowczy.
Harry zebrał swoją magię w sobie z przetaczającym się trzaskiem. Osłona na schodach za nim zniknęła. Będzie potrzebował zawartej w niej potęgi, żeby stawić Voldemortowi czoła.
Skoczył w niebo i skrzydła pochwyciły go i poniosły na wiatrach, jak to kiedyś potrafiła tylko miotła. Statecznie zwrócił się ku zachodowi.
– Harry!
Obrócił się szybko. Draco stał na szczycie wieży, najwyraźniej wbiegając na nią, jak tylko zniknęła osłona. Wyciągał do niego rękę, a jego głos był surowy od czegoś gorszego od furii, mimo że na twarzy nie pojawiły się łzy.
– Gdzie ty się wybierasz?
Harry zaśmiał się. Burza zaśmiała się wraz z nim. Jego magia była wszędzie wokół niego, głodna i niespokojna, wyczekująca swojej ofiary, dziksza od wilka, który przybył do niego podczas nocy Walpurgi.
– Idę do niego, Draco. Zabiję go, jak to powinienem był zrobić już dawno temu. Wtedy nie doszłoby do tego wszystkiego.
– Harry, nie! – Draco wychylił się. – Zabraniam.
Harry podniósł brew, a skrzydła na jego plecach drgnęły.
– Jak właściwie – zapytał, utrzymując swój głos łagodnym – masz zamiar mnie powstrzymać?
Draco wziął głęboki oddech i zamknął oczy.
Harry jednak czekał na znajome wrażenie jego daru opętania. Pochwycił je, złapał i wyrzucił ze swojej głowy. Draco jęknął z bólu i zachwiał się do tyłu. Może i by upadł i rozbił sobie głowę o kamienie, ale Snape go złapał. Harry był poniekąd z tego rad.
Zawrócił, ponownie gotów do poddania się otchłani furii. Magia mruczała wszędzie wokół niego, szczęśliwa, że wreszcie jest na wolności. Inni ludzie ciągle mówili Harry'emu, że musiał być przywódcą w tej wojnie z Voldemortem, musiał puścić swoją magię wolno i z niej korzystać. Powinien był ich posłuchać.
Zauważył niewielką postać, wznoszącą się z ziemi i lecącą mu na spotkanie, przez co warknął z irytacją. Naprawdę nie miał na to czasu.
Connor jeszcze nigdy nie był równie rad ze swojej Błyskawicy, co wtedy, kiedy musiał stawiać się tym wiatrom.
Od świąt spędził naprawdę wiele czasu z tą cholerną miotłą. Był mistrzem w jeżdżeniu na niej. Nikt poza nim nie powinien być w stanie odbić się równie szybko od ziemi i dotrzeć równie szybko do Harry'ego. Jasne, Connor najpierw musiał wykraść się ze szkoły i dostać na boisko quidditcha, bo żaden prefekt nie życzył sobie, żeby uczniowie opuszczali pokoje wspólne, kiedy po Hogwarcie biegał szalony Snape, więc zajęło mu to trochę czasu. Ale jak tylko usłyszał, dzięki plotkującym prefektom, że Harry ostatni raz był widziany, kiedy biegł coraz wyżej, Connor wiedział, że będzie potrzebował swojej miotły.
A teraz to. Burza. Magia jego brata, niespokojna, miotająca się wokół Connora w podmuchach powietrza.
Harry tuż nad nim na czarnych skrzydłach.
Connor nie miał zamiaru odlecieć i go tak zostawić. Co byłby z niego za brat, gdyby zrobił coś takiego?
Harry obracał się w jego kierunku z szeroko otwartymi oczami. Connor zobaczył jego nabrzmiałą od krwi bliznę w kształcie błyskawicy akurat wtedy, kiedy wokół nich zaczęły uderzać prawdziwe błyskawice i wraz z nimi wzmógł się wiatr. Connor zignorował to wszystko. Grał w quidditcha w znacznie gorszych warunkach. Usadził się solidniej na miotle i zrobił grymas w kierunku Harry'ego, krzywiąc się, kiedy ból zaczął narastać i w jego bliźnie. Zwykle go nie czuł – ostatnim razem tak naprawdę go czuł, kiedy spędził miesiące w pobliżu Voldemorta, który opętywał ciało Syriusza – ale jeśli kiedykolwiek miało dojść do jakiegoś wieczoru, kiedy miało znowu to poczuć, to musiało to być właśnie dzisiaj.
Voldemort pewnie maczał paluchy w zatruciu dyrektorki. Connor był w stanie wyobrazić sobie, że to pewnie była próba skrzywdzenia Harry'ego, bo ten dureń nigdy nie wiedział, jak właściwie obchodzić się z Harrym. Ale krzywdzenie McGonagall za pomocą trucizny było po prostu niezgrabne. Gdyby Snape'owi naprawdę zależało na zabiciu dyrektorki, zrobiłby to znacznie subtelniej.
– Co ty tu robisz?
Głos Harry'ego był tak niski i dudniący, że Connor dopiero po chwili rozróżnił go od burzy. I wtedy skrzywił się jeszcze bardziej, bo po prostu nie był w stanie uwierzyć, że Harry mógł być aż tak głupi.
– Powstrzymuję cię – powiedział po prostu.
– Nie możesz – powiedział Harry.
– Czemu nie? – odparł Connor. – Wydaje mi się, że na zmianę jesteśmy czasem głupi. I teraz to ty jesteś głupi. Pewnie przekonał cię jakoś, że to wszystko twoja wina i musisz to jakoś załatwić sam. Do tego właśnie przekonał cię na trzecim roku i w sumie na drugim też, choć wtedy miałeś przy sobie przynajmniej Draco. Dlatego tym razem to ja jestem ten mądry. I kocham cię, Harry, więc nie dam ci się tam udać samemu.
Wiatr zawył mu w uszach. Connor podniósł brwi, pytając swojego brata samą miną, czy to niby miało mu zaimponować.
– Nie możesz mnie powstrzymać – powtórzył Harry, na którego twarzy pojawił się grymas. Connor wycenił to na trzy czwarte winy Voldemorta i jedną czwartą obwiniania samego siebie. Jakkolwiek Voldemort postanowił go opętać, musiało mieć to korzenie w poczuciu winy i nienawiści do samego siebie, co było dwoma najpotężniejszymi emocjami Harry'ego. – Jestem od ciebie potężniejszy.
– No jesteś – powiedział Connor. – A czy umiesz zrobić tak?
I strzelił przymuszeniem niczym liną, owijając ją wokół umysłu Harry'ego. W tej chwili wracaj na wieżę i przestań zachowywać się jak idiota.
Nucił sobie, nucił Lord Voldemort, śpiewał, ponieważ zanurzył hak w części umysłu swojego dziedzica, która należała do niego i spoczywała naprawdę głęboko w chłopcu, ale prawie nikt nie zdawał sobie z niej sprawy, choć Harry wyczuwał jej poruszenie raz czy drugi, ilekroć ponosił go temperament.
Ich magia spoczywała między nimi. Podobnie jak więź, zapoczątkowana w bliźnie i poprzez nią Lord Voldemort wyczuwał nienawiść i szeptał do tej zagrzebanej części, by powstała i otuliła sobą Harry'ego. Już dwukrotnie niemal się jej poddał – raz przez swoją matkę i raz przez Lorda Voldemorta, na cmentarzu, kiedy stracił dłoń. Za pierwszym razem uratowali go zdrajca i potomek Lucjusza, za drugim był to nekromanta. Ale tym razem nikt nie był w stanie zbliżyć się do Harry'ego, żeby go uratować. Harry odepchnie od siebie wszystkich, żeby nic im się czasem nie stało, ponieważ dzięki zaoferowanym przez Lorda Voldemorta wizjom, był już świadkiem wystarczająco wielu strat.
Idealny układ.
Dlatego właśnie naprawdę zirytowało go, kiedy w umyśle swojego dziedzica poczuł przymuszenie, którego tam nie narzucił. Sięgnął ku niemu, choć szło mu to ślamazarnie, ciężko i topornie, bo ta więź była już niezwykle przytłumiona i spróbował zmusić jadącego na miotle chłopca do zostawienia Harry'ego w spokoju. Jeszcze nie był na niego czas. Och, tak, Lord Voldemort dobrze wiedział, co zrobi z Connorem Potterem, ale opadnięcie z miotły, albo śmierć w wyniku eksplozji magii jego brata, były dla niego zbyt łagodnym końcem.
Chłopiec po prostu prychnął i obrócił się, żeby na niego spojrzeć. Lord Voldemort otrzymał wizję jego twarzy, połowicznie wspartą ich mentalnym połączeniem, a połowicznie przez oczy Harry'ego i zobaczył w nich koszmarne zniesmaczenie.
– Też jestem przymuszającym – powiedział mu Connor Potter. – Przymuszający są odporni na przymuszenie.
A to rozzłościło go jeszcze bardziej.
Connor czuł w głowie już wyjątkowo intensywny ból. Ściekał on jednak statecznie, podjudzając jego gniew. Nie miał zamiaru ustąpić łajdakowi, który usiłował zabrać mu brata. Pociągnął za linę, którą zawiesił na umyśle Harry'ego.
A Harry zawył i zerwał tę smycz, jak by to zrobił każdy vates w chwili, w której wyczułby na sobie dowolne przymuszenie.
I wtedy cały jego gniew skupił się na Connorze.
Ogromny podmuch wiatru ruszył w jego kierunku i Connor wiedział, że coś takiego rozerwie Błyskawicę na drzazgi, a z niego zrobi mielonkę. Oczywiście, najpierw musiałby go złapać, więc zatoczył koło i zszedł mu z drogi.
Wówczas spróbowały go schwytać krzyżujące się ze sobą podmuchy. Connor przyłożył kolano do piersi i posłał Błyskawicę śrubą między nimi, następnie schwytał ją ponownie obydwoma kolanami i śmignął ponad Harrym, zmuszając go do zaskoczonego uskoczenia mu z drogi. Jego czarne skrzydła zatrzepotały nerwowo. Wciąż nie był do nich przyzwyczajony, podczas gdy Connor wiedział wszystko o miotle pod swoimi rękami i kolanami, praktycznie śpiewała pod nim.
– Zachowujesz się jak idiota, Harry – zawołał Connor. – Na litość Merlina, nie musisz iść tam sam. Zawsze tak robisz i patrz, do czego to prowadzi. Prawie umierasz z upływu krwi. Albo udaje ci się wyłącznie dlatego, że ktoś nagle i niespodziewanie odzyskuje kontrolę nad swoim opętanym ciałem, a Peter jest w pobliżu, żeby podrzucić ci różdżkę poświęcenia. Ale udawanie się tak całkiem w pojedynkę jest głupie. – Nabrał głęboko tchu. Może i Harry dzięki temu zawahał się i zaczął go słuchać, ale Connor wiedział, że będzie musiał jeszcze zaatakować jego pogardę do samego siebie. – A gdyby nie było ciebie, mnie, czy Neville'a, Voldemort i tak by kogoś prześladował. Ludzie i tak by cierpieli i umierali. Magiczne stworzenia same się nie uwolnią, Harry. Potrzebujemy się tutaj. Zbyt wiele cię tu trzyma. Wróć do nas. – Wyciągnął rękę ze swojej Błyskawicy, unosząc się nieco nad swoim bratem, patrząc w jego ogromne, zdewastowane oczy, w których furia zaczynała słabnąć, a rozsądek zaczynał powracać.
Wraz z nim, oczywiście, pojawiło się też poczucie winy.
– Ale zginęli, bo byli ze mną połączeni – wyszeptał Harry. – Zginęli, bo ich kochałem.
Connor wywrócił oczami. Och, na litość Merlina...
– Czy potrzebujesz, żeby ktoś cię przytulił, Harry? – zapytał.
To przynajmniej sprawiło, że Harry zagapił się na niego z zaskoczeniem, przerywając w rozżalaniu się nad sobą.
– Co?
– Potrzebujesz, żeby ktoś cię przytulił – zdecydował Connor. – Chodź, przytulę cię.
Po czym, nie dając sobie czasu na zastanowienie się nad tym, zeskoczył z Błyskawicy w kierunku Harry'ego.
Lord Voldemort był bardzo, bardzo, bardzo rozgniewany. Głęboko zirytowany. Ogólnie zniesmaczony życiem.
Nienawiść Harry'ego odtoczyła się od niego zdecydowanie za łatwo przy pierwszej, lepszej przeszkodzie. To sugerowało, że może jednak przyciągnięcie umysłu jego dziedzica do siebie nie będzie równie łatwe, jak mu się wydawało.
A teraz jeszcze Lord Voldemort odkrył, że uwaga Harry'ego odwraca się już kompletnie od zabijania, czy obwiniania siebie, ponieważ nie przewidział, że przyjdzie mu nagle złapać spadającego z wysokości brata.
Lord Voldemort był w stanie zobaczyć, kiedy go pokonano. Poza tym miał plany, o których Harry nie miał najlżejszego pojęcia, plany ukarania wszystkich, którzy go kiedykolwiek pokochali, a które wreszcie mógł wpuścić w ruch. Te plany mogą zebrać w Harrym dość nienawiści, dzięki której on, Lord Łowca, Lord Mroku, prędzej czy później będzie mógł podjąć się kolejnej próby. Uciął swoje połączenie z kotwicą w umyśle Harry'ego.
Odchylił się na tronie.
– Wygląda na to, że mój dziedzic jednak nas dzisiaj nie odwiedzi – ogłosił i zobaczył, jak jego cierniowi rzednie mina. Lord Voldemort nachylił się i ponownie pogłaskał ją po głowie. – Nie mam jednak wątpliwości, że niebawem do nas dołączy.
To nie ma znaczenia. Wiem o trzecim.
Connor skakał z miotły, bo już do reszty oszalał i Harry przecież musiał go złapać, zanim runie w dół. Nie zniósłby, gdyby na jego oczach ktoś jeszcze zginął tej nocy.
Albo kiedykolwiek.
Rozpostarł szeroko swoje postrzępione skrzydła, żeby przypadkiem nie nacięły Connora i rozłożył ręce. Następnie musiał polecieć nieco w tył, ponieważ skok Connora, jak by nie był odważny i głupi, poniósł go szerokim łukiem ponad głową Harry'ego.
Poczuł, jak powietrze zostaje z niego wyciśnięte, kiedy jego bliźniak uderzył w niego ciężko, po czym spędził chwilę na rozpaczliwym łapaniu jego szat. Wreszcie ręce Connora owinęły się wokół jego karku, a jego ramiona owinęły się wokół pleców Connora i tak wisieli w powietrzu, dysząc ciężko, podczas gdy Harry usiłował poczuć jakąkolwiek emocję, która nie byłaby zgrozą, żalem, nienawiścią do Voldemorta, albo głęboką irytacją na swojego brata.
– Po co to zrobiłeś? – zapytał wreszcie Harry, bo po prostu musiał wiedzieć.
– Żebyś... przestał myśleć o tym, o czym myślałeś wcześniej – wydyszał Connor. – Żebyś mógł kogoś uratować. Tylko w ten sposób można przestać myśleć o martwych. Trzeba się zmusić do myślenia o żywych.
Harry zamknął oczy i zaczął koić burzę, ściągać moc z powrotem do siebie i przywracać tę spokojną, ciemną, czerwcową noc do stanu, w którym się zaczęła.
Spokojna, ciemna noc, którą wypełniło tak wiele śmierci.
Harry zadygotał. W bardzo krótkim czasie dowiedział się o sobie naprawdę mnóstwa nieprzyjemnych prawd. Nie zdoła ochronić wszystkich w czasie tej wojny. Był zdolny do odczuwania bezmyślnej nienawiści wobec Voldemorta na tyle, że pragnął go zabić. Jeszcze nigdy nikogo aż tak nie nienawidził. Był w stanie zignorować żyjących wokół siebie ludzi i martwić się o uwięzionych martwych. Wciąż miał tendencje do działania w pojedynkę przy pierwszej możliwej okazji, zwłaszcza kiedy był powodowany impulsem.
A za każdym razem, kiedy zacznie odczuwać dość nienawiści – a Harry wiedział, że to uczucie będzie tylko rosło w miarę, jak Voldemort dalej będzie atakował niewinnych ludzi, albo tych, których Harry kochał – Voldemort ponownie spróbuje go złapać. Jego przeklęta blizna była jego słabością w ten sam sposób, w jaki Mroczny Znak był dla śmierciożercy.
– Ja tylko chcę, żeby to wszystko wreszcie się skończyło – wyszeptał Connorowi na ucho, czując jak zalewają go ogromne fale zmęczenia.
– Ty i wszyscy inni – odpowiedział Connor stanowczym głosem. – Właśnie dlatego nie możesz tak sobie uciekać, kiedy tylko ci się podoba, Harry. Potrzebujemy cię, żebyś dowodził tą wojną, walczył w niej, pomógł przy zniszczeniu horkruksów, uwalniał magiczne stworzenia... no, do tak wielu spraw. – Ponownie ścisnął go ramionami. – Więc lepiej zostań tutaj, albo będę musiał cię znaleźć i znowu przymusić, żebyś przestał zachowywać się jak idiota.
– Jeśli coś mi się stanie...
– To jesteśmy skończeni – powiedział Connor bez ogródek. – Więc przynajmniej spróbuj jakoś utrzymać się przy życiu, dobra, Harry? I nawet nie próbuj mówić czegokolwiek o tym, że przepowiednia może wybrać mnie na trzecią rundę – dodał z agresją, której Harry jeszcze nigdy wcześniej od niego nie słyszał. – Może, ale nie musi, a nawet to nie zwalnia cię ze wszystkiego, czym tylko ty możesz się zająć. Przeżyjesz tę wojnę, Harry, i dzięki tobie świat stanie się lepszym miejscem. Pokaż Voldemortowi, że jest zaledwie niewielką chmurką na niebie twojego życia.
Harry niczego nie powiedział, ale zaczął lecieć z powrotem w kierunku wieży astronomicznej, powoli przetrawiając słowa Connora.
Czyli to o to chodziło innym ludziom, ilekroć mówili, że moje życie jest ważniejsze od kogokolwiek innego. Chyba już... rozumiem. Zarówno emocjonalnie, jak i intelektualnie.
Jestem największą słabością Światła, ponieważ Voldemort wszczął tę wojnę, żeby mnie skrzywdzić. Ale muszę też dalej działać jako jego najpotężniejsza broń. Muszę się tym zająć. Naprawdę nie ma innego wyjścia. Nie mogę poddać się nienawiści, ani impulsowi skrzywdzenia go niezależnie od moich sojuszników.
Zszedł nisko, postawił Connora na blankach i wylądował miękko, rozwiewając skrzydła i wtapiając je z powrotem w siebie. Następnie opuścił głowę i odprężył się, kiedy jednocześnie przytuliły go dwie pary rąk, Dracona i Snape'a. Słyszał też głosy na schodach. Brzmiały, jakby należały do Petera i Regulusa. Wiedział, że ich nie przejęto, inaczej Voldemort pokazałby mu i to, ale miło było otrzymać potwierdzenie, że byli tutaj, wolni i żywi.
Podniósł głowę ku niebu i spojrzał na miejsce, w którym powinien znajdować się księżyc, na chmury przelatujące pod gwiazdami.
Wyczuwał obecność Voldemorta w swojej bliźnie, niczym drugi, śmierdzący oddech, bijące serce bestii.
Harry obnażył zęby. W takim razie na śmierć i na trzecią rundę przepowiedni. No chodź, łajdaku. Jestem gotów.
Tym razem, kiedy wzniósł swoją magię, stworzył z niej parę feniksowych skrzydeł i posłał za nimi swój głos, żywe przypomnienie o nieśmiertelności i najpotężniejszym Świetle, ostrzeżenie dla Voldemorta przed tym, co nadchodziło, żałobę po zmarłych i przygotowanie się na przyszłość i jej niekończące się poświęcenia.
Koniec
