To bardzo stara historia. Obecnie piszę ją od nowa. Chętnie przeczytam Wasze komentarze.

Prolog

Siódmy rok Hogwartu

Harry Potter obudził się w zupełniej ciemności. Zamrugał oczami, ale to nic nie pomogło. Tym razem to nie były zwykłe mroczki, powidok po omdleniu. Naprawdę znajdował się w jakiejś przestrzeni wypełnionej jedynie chłodną nicością. Zadrżał. Ciało pokrywała mu gęsia skórka. Rozejrzał się dokładniej, potarł oczy. Zdał sobie sprawę, że na czymś leży. Po omacku badał otoczenie. Łóżko. Poduszka. Przykryto go prześcieradłem. To dziwne – pomyślał. - Pachnie zupełnie, jak skrzydło szpitalne pani Pomfrey...

─ Harry Potter – prychnął ktoś z ciemności. ─ Nawet tutaj muszę być na ciebie skazany? To żałosne, jak niewiele zmienił się twój sposób postrzegania świata. Wciąż tak samo naiwny dzieciak.

─ Profesorze? To pan? ─ Harry musiał przyznać, że wbrew samemu sobie odczuł ulgę słysząc głos Mistrza Eliksirów. Dupek z Lochów, czy nie, był to ktoś znajomy, ktokolwiek, kto dzielił z nim tę czarną pustkę. Usiadł na łóżku. – Gdzie jesteśmy? - zapytał spokojnie.

─ Nic nie pamiętasz? ─ chłopak mógłby przysiąc, że dostrzega w mroku twarz starszego czarodzieja wykrzywioną w złośliwym grymasie. ─ Doprawdy, Potter, tyle lat, a ty wciąż nie przestajesz mnie zadziwiać.

─ PROFESORZE – chłopak podniósł głos – czy mógłby pan łaskawie oszczędzić mi tych osobistych wynurzeń i wyjaśnić, co się właściwie wydarzyło i co to za miejsce?

─ A co pamiętasz? - Snape odpowiedział pytaniem na pytanie.

─ Wieżę. Draco. Walkę. Ale wszystko jest jakieś wodniste...

─ Nic dziwnego, Potter, w końcu to TWOJE wspomnienia. Pochodzą więc z TWOJEGO mózgu. Jakie mogą zatem być?

─ To nie jest zabawne...

─ Nie jest, tu masz rację, ─ prychnął Mistrz Eliksirów ─ ale obawiam się, że Gryfindor nie zyska dzięki temu żadnych punktów.

─ Co za ulga, profesorze. Po tej krótkiej rozmowie wiem przynajmniej, że pański czarny humor nie oberwał specjalnie mocno.

─ Do rzeczy, Potter – wysyczał Nietoperz z Lochów.

─ Jak najbardziej. Czekam już jakiś czas, aż pan do niej przejdzie.

Lumos – mruknął nauczyciel. Musiał przerwać tę bezsensowną dyskusję. Mrok wypełniła delikatna, chłodna poświata, która sączyła się z otwartej dłoni profesora.

─ Nie mam różdżki Potter – warknął mężczyzna chcąc uprzedzić kolejne pytanie chłopaka. – I ty też nie – skwitował zaskoczoną minę Chłopca-Który-Przeżył. – I nie patrz tak na mnie tymi wytrzeszczonymi gałami – dodał. - Niedobrze mi się robi.

Harry odwrócił wzrok od nauczyciela. Dupek. Jak zawsze. Nawet po tym, gdy obydwoje narazili życie wspólne ratując dyrektora. Nawet teraz, gdy razem utknęli w tym cholernym... Szpitalu? Wzrok chłopca mimowolnie błądził po pomieszczeniu. W mroku nie dostrzegał jego ścian, ani sufitu, widział tylko kilkanaście rzędów identycznych szpitalnych łóżek majaczących w ciemności. Trafili do Świętego Munga? Nie, to niemożliwe, to miejsce wcale nie przypominało magicznego szpitala.

─ Chodź – warknął Snape i zaczął przedzierać się pomiędzy ciasno ustawionymi łóżkami. – Wyciągnę nas stąd.

Harry wstał i powoli ruszył za swym wrednym przewodnikiem. Minęli całe mrowie szpitalnych prycz, nim mozolna wędrówka w końcu zaprowadziła ich do wąskiego korytarza komunikacyjnego pomiędzy dwoma szeregami łóżek. Teraz poruszali się znacznie szybciej. Mistrz Eliksirów szedł tak szybko, że Harry musiał prawie biec, by dotrzymać mu kroku.

─ Gdzie idziemy? - zapytał odruchowo.

─ Po pierwsze – mruknął – nie wiem. Po drugie, na Merlina Potter, zamknij się wreszcie raz na zawsze.

Obecnie, osiem lat później

Lochy były ciemne, wilgotne i pachnące czymś nieokreślonym. Stęchłe bobki nietoperza, tak zwykł mawiać Ron, a Hermiona śmiała się wtedy szczerze, nie ważne ile razy to powtarzał. Lubiła tę część Ronalda Weasley'a, jego zgrabny humor i niewymuszony dowcip. Jednak, jak ostatnio zauważyła, były to jedne z nielicznych cech, które ją przy nim trzymały, które sprawiały, że chciała być dla niego czymś więcej niż przyjacielem. Kiedyś to wystarczało – śmiech, jego cudowna umiejętność rozpraszania jej podczas nauki. Jego dotyk, w którym była tylko prawda. I chociaż Ron pozbawiony był jakiejkolwiek finezji, nigdy jej to nie przeszkadzało. Z nim wszystko było proste, bo rudzielec widział świat w ostrych, kontrastowych barwach. Kiedyś jej to odpowiadało. A teraz? Musiała w końcu znaleźć czas i siłę, żeby zebrać myśli, żeby odpowiedzieć sobie na dręczące ją pytania.

─ To jest zupełnie nie do przijęcia – krzyknął starszy czarodziej teatralnie rwąc sobie włosy z głowy.

─ Co takiego? - Hermiona popatrzyła na swojego Mistrza Eliksirów wzrokiem pełnym zmęczenia i rezygnacji. Nie zrobiła niczego źle, była tego absolutnie pewna, wszystko tak, jak rozkazał nauczyciel, a jednak...

─ Trzi obhoty w phawo, mówiłem, ale nie kazałem ci khęcić chochlą jak w zupie cebulowej! Co ty chcesz zhobić? Elikrih, czy polewkę? - zapytał z francuskim akcentem, który – Hermiona mogłaby przysiąc – w wystudiowany sposób udawał.

─ Eliksir, Mistrzu – przyznała znużonym tonem. Miała już dość wszystkiego. Ten stary zgred potrafił być naprawdę uciążliwy... - mieszałam powoli, jestem pewna, że z wywarem nie dzieje się nic niepokojącego...

─ Więc jestem pewna, ha? A cziego ti moszesz być pewna, ha?

─ Mistrzu Lupin – odezwała się dziewczyna, starając się, by jej głos był opanowany i przekonujący, otrzymała jak zwykle jedną ze znienawidzonych przez siebie piskliwych nut. Musi pójść do jakiegoś mugolskiego terapeuty, albo coucha bo zwariuje, ─ Mistrzu – powtórzyła – ukończyłam Szkołę Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie z najlepszymi wynikami w historii, pracuję jako asystentka Severusa Snape'a, jestem najmłodszą Mistrzynią Eliksirów w Zjednoczonym Królestwie, pomagałam Zakonowi Feniksa w walce z Tym-Którego-Imienia-Nie-Wolno-Wymawiać oraz Harry'emu Potterowi, opublikowałam sześć prac naukowych z dziedziny Eliksirów, trzy dotyczące Historii Magii oraz dwie z pogranicza Zaklęć i Transmutacji sądzę, że...

─ Cósz sądzisz? ─ Alexander Lupin, który dotąd słuchał wywodu młodej uczennicy z dumą prezentującej listę swoich imponujących dokonań, wszedł jej w słowo ze złośliwym uśmieszkiem błąkającym się na wydatnych wargach. Po lewej stronie, koło nosa dorysowany miał pieprzyk, rzadkie, siwe włosy udrapował w coś na kształt barokowej peruki. Twarz miał upudrowaną, zielone oczy pozostały jedynym punktem łączącym go z bratankiem.

─ Że mogę... ─ Hermiona na moment straciła tupet, ale nie rezon – mogę wypowiadać się na temat naszej pracy, sir – dokończyła jednym tchem.

─ Tak sądzisz?!

─ Tak.

─ Ha!

Zapadła cisza, podczas której groteskowy mistrz i jego uczennica wpatrywali się w siebie nawzajem. Mężczyzna wyglądał, jakby oceniał szanse swoje i rywalki w tym sporze.

─ Dobrzie – powiedział wreszcie – masz hację.

─ Tak? ─ Hermiona nie potrafiła ukryć zdziwienia. Przez ostatnie tygodnie była non stop poniżana, raz po raz wytrącana z równowagi; Alexander, jakby dla sportu podważał jej kompetencje, drwił z osiągnięć, krytykował umiejętności.

─ Tak.

─ Tak po prostu? ─ Granger miała paskudne przeczucie, że za tą nagłą zmianą kryje się jakiś paskudny podstęp.

─ Oczywiście, zie nie – Lupin popatrzył na dziewczynę zupełnie tak, jak bajkowy kot na swoją ofiarę. ─ Chciałbym, żiebys pomogła mi w moim wielkim dziele. ─ Hermiona przymknęła oczy. Mistrz i jego dzieło. Fantastycznie.

─ Co to takiego? ─ zapytała, zdając sobie sprawę, że Alexander dokładnie tego od niej oczekiwał, jednak nie potrafiła oprzeć się własnej ciekawości.

─ Od wielu lat phacuję nad pewnym medikamentem.

─ Słucham...

─ Lek na likanthopię.

─ Słucham? ─ dziewczyna patrzyła na mentora z niedowierzaniem. Czyżby? ─ Więc jednak zależy panu na Remusie?

─ To czisty zbieg okoliczności – odparł wymijająco. Nie wierzyła mu. Lek na lykantropię? To mogłoby uratować tylu ludzi, a przede wszystkim jej przyjaciela.

─ Dobrze – powiedziała Hermiona bez zastanowienia, a twarz francuza pojaśniała uśmiechem pełnym satysfakcji.

─ Zaćniemy od jutha – oświadczył. ─ Dzisiaj możesz już iść – to powiedziawszy złapał dziewczynę delikatnie, chodź stanowczo za ramię swoimi wypielęgnowanymi palcami i wyprowadził ją z mieszkania, po czym zatrzasnął szybko drzwi, zostawiając zszokowaną na wycieraczce.

Idąc ciemnymi uliczkami Londynu, Hermiona zastanawiała się, czy wszyscy Mistrzowie Eliksirów to dziwaki. Zaczęła wyliczać na palcach. Podczas siedmiu lat szkoły i pięciu latach nauki po ukończeniu Hogwartu, spotkała sześcioro wybitnych ludzi. Był oczywiście Severus Snape. Okaz nad okazy. Sarkastyczny, nieludzki w zachowaniu, pozbawiony podstawowych emocjonalnych odruchów mężczyzna. Potem Slughorn. Ekscentryk, hedonista, bawidamek i – co tu kryć – dziwkarz. Potem, na studiach, praktykowała u Petylli Hillenstraub, pochodzącej z austriacko – brytyjskiej rodziny dziedziczki ogromnej fortuny, posiadającej niebywałą kolekcję wypchanych sów. Kiedyś nawet oferowała jej kupno Hedwigi, jeśli tylko Harry byłby skłonny do oddania ptaka przed naturalną śmiercią. Kolejnym posiadaczem osobliwego hobby był Herbert Zavidsky, Amerykanin o wschodnioeuropejskich korzeniach. Prowadził katalog wejść i wyjść odpowiednio do i z swojego laboratorium. Odnotowywał każdą przerwę, każde uchylanie drzwi. Ogólnie był miłym człowiekiem, ale to dziwactwo (Hermiona podejrzewała u niego nerwicę natręctw) ogromnie utrudniało funkcjonowanie. Były dwie podstarzałe siostry bliźniaczki, Anna i Hanna Strought, które od ćwierć wieku poszukiwały identycznych bliźniaków na mężów. Uważała je za nieszkodliwe, dopóki, przypadkiem, nie wspomniała o Fredzie i George'u, czyniąc z ich życia piekło na następnych kilka tygodni. I był wreszcie on, wisienka na torcie jej prywatnego zbioru osobliwości. Alexander Lupin, wuj Remusa był człowiekiem trudnym do opisania. On nie miał nietypowych zainteresowań, hobby, czy choroby. Był chodzącą definicją dziwactwa. To skłoniło Hermonę do zastanowienia się, czy ona także nie stawała się podobna swoim mentorom. Zauważyła pewną prawidłowość: im większym kunsztem obdarzony był Mistrz Eliksirów, tym bardziej szokująca była jego anormalność. W czołówce, poza Lupin, znajdowali się Snape i Petylla. I rzeczywiście, to oni posiadali największy talent. Gdzie w tej grupie plasowała się ona? I czy naprawdę chciała prześcignąć swoich mistrzów? Kim mogła się stać? Kociarą kolekcjonującą głowy zmarłych pupili? Zaśmiała się. Odkąd Krzywołap odszedł do lepszego świata blisko rok temu, często zastanawiała się nad przygarnięciem jakiegoś zwierzaka. Ale czy kota? Obawiała się, że nowy towarzysz tylko przypominałby jej o zmarłym przyjacielu co w efekcie budziłoby tylko jej niechęć do zwierzaka. Nie. Tym razem musiało to być coś innego.

Pies?

Zbyt wymagający. Nie miałaby czasu wyprowadzać go po kilka razy dziennie.

Rybki. Nie były wymagające. Były jednak zupełnie nieme.

Zwierząt klatkowych nie lubiła. Zwłaszcza gryzoni. Przypominały jej o klątwie, jaką na jej zęby rzucił Draco.

Pozostawały owady i gady.

Mogłaby mieć jakiegoś ładnego gekona. Albo węża. Jak Voldemort, Zachichotała.

Pomimo zmęczenia była z siebie naprawdę zadowolona. Alexander pozwolił jej wziąć udział w swoim prywatny projekcie który z kolei mógł pomóc Remusowi wrócić do normalnego życia. Automatycznie chciała napisać przyjacielowi krótka notkę, ale powstrzymała się. Nie chciała mu robić płonnych nadziei. Od dzieciństwa borykał się z uprzedzeniami innych ludzi i własnymi dotyczącymi jego osoby. Nie chciała dokładać mu kolejnych rozczarowań. Uśmiechnęła się mimowolnie na myśl o mężczyźnie. Było w nim coś niesamowicie interesującego, przynajmniej dla niej. Podczas, gdy większość jej i jego bliskich znajomych miała go za nudziarza, Hermiona wprost ubóstwiała towarzystwo wilkołaka. Był oczytany, inteligentny i spokojny, wydawałoby się małomówny. Jednak gdy któreś z nich wyciągnęło temat interesujący ich oboje – zwykle historię wysp Brytyjskich, niekoniecznie te magiczną, lub mity arturiańskie, mógł godzinami opowiadać o tym, co przeczytał. Lubili podobną muzykę, obydwoje liznęli sporo mugolskiego świata (matka Remusa była walijską nauczycielką). Lupin miał specyficzne poczucie humoru, które jej koledzy określali jako „suche". Gdy miała dość kłótni z Ronem, zmartwień związanych z powojennym chaosem, pracy i praktyk, czasem po prostu wysyłała Remusowi liścik z pytaniem o plany na weekend. Co raz częściej, gdy patrzyła w jego zielone oczy, zastanawiała się, co tak właściwie widzi w Ronaldzie Weasley'u i co u licha skłoniło Tonks do odejścia.

Spojrzała na zegarek, który dostała od rodziców na dwudzieste czwarte urodziny. Wiedziała, że w tym roku szykowaliby dla niej coś specjalnego. Poczuła wzbierający w głębi żal, ale odepchnęła od siebie to uczucie. Nie miała ochoty roztrząsać tego wszystkiego na nowo, zwłaszcza, że był dopiero poniedziałek, a do weekendu zostały jeszcze cztery długie dni. Westchnęła. Poczuła się nagle taka mała i samotna, jak jeszcze nigdy dotąd. Ron miał rację, w gruncie rzeczy, gdy mówił, że swoim sposobem bycia w końcu odpycha od siebie większość ludzi. Otarła wilgotne oczy rękawem szaty.

Trudno.

Kątem oka zobaczyła ruch. Odwróciła się, by zerknąć w minięta dopiero co przecznicę. Była pusta. Wzruszyła ramionami, ale postanowiła, że dość już kuszenia losu i czas skorzystać z teleportacji. Już miała wykonać obrót, gdy nagle poczuła jak czyjeś silne palce łapią ją za szyję, potem nadeszło uderzenie i cicha ciemność...