Lipcowe słońce ciepło otula brytyjską szkołę magii i czarodziejstwa, pobudza Hogwart do tego, żeby wykrzesał z siebie ostatnie iskierki tak samo ciepłej jak słońce magii. Zamek zdaje się kwitnąć w tych warunkach klimatycznych tak, jakby faktycznie jego mury potrzebowały wytchnienia od nieustannego gwaru rozmów, romansów i kłótni. Kamienie wygrzewają się i nawet w lochach powietrze zdaje się być świeższe, a światło jaśniejsze. Wieża Południowa pochyla się ku ziemi jeszcze bardziej, niż zwykle, a raz dziennie obraca się wokół własnej osi, żeby być równomiernie nagrzaną. Hagrid dogląda Zakazanego Lasu w samych tylko spodniach z norek i nawet Minerwa, przed wyjazdem na wakacje, z marsową miną poluzowuje nieco kołnierz u szyi, kiedy strużka gorącego potu ścieka jej po skroni. Hogwart, dość paradoksalnie, tętni życiem.
Severus w swoich czarnych szatach czuje się jakby żywcem trafił do piekła (należy mu się, myśli podczas śniadania, kiedy poranne słońce za punkt honoru stawia sobie wypalenie w nim dziury) i ma naprawdę zły humor, bo nie potrzeba mu więcej problemów; wystarczą tępi Carrowowie, podejrzliwy Czarny Pan i wściekłe ciało nauczycielskie. Do tego wścibski portret Dumbledore'a, dumnie zachowujący klauzulę milczenia Zgredek i ciężar dyrektorstwa – jego życie jest wystarczającą katastrofą, żeby miało je uprzykrzać jeszcze natarczywe słońce, a trwający dzień jest tak okropny, jak rzadko który.
– Przypuszczam – warczy Snape, dokonując bezpardonowego szturmu na drzwi dyrektorskiego gabinetu – że będziesz potrafił mi to wyjaśnić, profesorze Dumbledore?
Jego poprzednik poprawia okulary połówki, które zjechały na sam czubek długiego nosa i przygląda się wymachującemu zwitkiem papieru mężczyźnie, jak wyjątkowo interesującemu okazowi w zoo. Severus, wciąż dzierżąc w dłoni kawałek pergaminu, podchodzi szybko do ram obrazu Dumbledore'a, rozwija papier i patrzy z wyczekiwaniem na portret.
– Severusie, naprawdę nie wiem, o co chodzi – mówi Dumbledore.
– Przypomnę, bez obaw. Mój drogi Severusie, jeśli to czytasz, umarłem. Mam czytać dalej?
– Kontynuuj, proszę. Odkąd zabrakło mi miętowych pastylek miewam problemy z pamięcią.
Snape prycha pogardliwie, ale kontynuuje.
– Nie wiem, w jaki sposób, ale jeśli udało ci się doprowadzić nasz plan do końca, gratuluję. Zawsze w ciebie wierzyłem. Koniec ze starczym przynudzaniem, do rzeczy. Mam nadzieję, że zostałeś mianowany dyrektorem i że magia Hogwartu cię za niego uznała – jeśli nie, prawdopodobnie doświadczyłeś już, co oznacza poparzenie, kiedy niepowołana osoba zajmie dyrektorski stołek. Tak czy owak pewnie wiesz już, że musisz chronić zamek. Obawiam się, że Hogwart czeka najciemniejszy czas w całej jego historii.
– Hmm – mruczy Dumbledore, drapiąc się po nosie – faktycznie, chyba musiałem napisać ten list parę dni przed śmiercią… przeszkodziłem ci, wybacz. Dalej, proszę.
– Proszę cię o przysługę, Severusie, bo sam nie mam już możliwości, żeby doprowadzić tę sprawę do końca. Idź do Zakazanego Lasu, kieruj się ścieżką wydeptaną przez centaury, przy ścieżce znajdziesz polanę, o której rozmawialiśmy. Po tym, jak wejdziesz na polanę, stanie się coś magicznego – to bardzo stara magia, trudna do okiełznania, ale potężna. Znajdziesz tam pomoc, której potrzebujemy.
– Teraz sobie przypominam – przerywa Snape'owi Dumbledore – że na końcu zdradziłem ci, gdzie schowałem swoje najlepsze pióra cukrowe. Koniecznie musisz zajrzeć do szafki pod Tiarą Przydziału, klucz jest w drugiej szufladzie biurka…
Severus zaciska pięści i zgniata trzymany kawałek pergaminu. Głęboki wdech i wydech, zanurzyć się w spokojny ocean własnego umysłu, odłożyć zbędne myśli na bok, wdech i wydech…
– Pomoc, Dumbledore? Jak sobie wyobrażasz, jak uda mi się tam dotrzeć niezauważonym?
Portret zsuwa okulary połówki na koniuszek nosa i patrzy na Severusa z nad okularów, uśmiechając się łagodnie.
– Kiedy ostatnio się widzieliśmy, byłeś szpiegiem, dodam, że piekielnie dobrym szpiegiem. Coś wymyślisz – odpowiada.
– Dlaczego mnie to spotyka… – wzdycha Snape, mając na myśli współpracę z mężczyzną.
– Zjedz sobie cukrowe pióro, to cię rozluźni – serdecznie doradza Dumbledore.
Severus, jeśli nie zginie w walce, oszaleje.
Gustuje w wycieczkach pod osłoną nocy. Czuje się wtedy wspaniale, w grobowej ciszy pokonując kilometry podziemnych i naziemnych korytarzy. Jak kret: wybiera tylko sobie znane drogi, wszędzie przetrwa, ucieknie z każdego ślepego zaułka. Niezbyt dumne porównanie, myśli Severus, prześlizgując się przez zawilgocone przejście za portretem szczerbatej wiedźmy. Przecina kilka skrzyżowań z innymi ukrytymi przejściami i wychodzi, ubłocony i oblepiony pajęczynami, tuż za krawędzią Zakazanego Lasu. Czuje, jak w dłoni różdżka wibruje, kiedy wyczuje drzemiącą tam magię. Ściska ją odrobinę mocniej i czując się odrobinę pewniej, wyrusza w drogę.
Po kilku minutach drogi i zbyt wielu potknięciach o wystające korzenie, ośmiela się rzucić Lumos. Blade, wątłe światło nieznacznie oświetla ścieżkę, ale robi to wystarczająco skutecznie, żeby Severus mógł unikać bardziej podstępnych korzeni i kamieni. Centaurza ścieżka jest dość ponura i kiedy w niedalekiej odległości od siebie słyszy podejrzane szelesty, przyspiesza kroku. Zawsze brzydziły go magiczne zwierzęta, te wścibskie, te puchate i te krwiożercze. Ma zresztą poważne podejrzenia, że Mroczny Znak może tak silnie śmierdzieć czarną magią, że to centaury zastawią na niego pułapkę i szybko zakończą jego wędrówkę.
Może jednak nie jest tak wspaniałym kretem, jak by chciał, skoro nie potrafi pokonać całkiem przyzwoitej drogi w Zakazanym Lesie.
Po kilkunastu minutach myśli już tylko o krwiożerczych: wilkołakach, pająkach, rusałkach, mantykorach i Hagridzie, który od śmierci Dumbledore'a sprawia wrażenie bardziej spragnionego krwi Severusa, niż wszystkie te stworzenia razem wzięte. A nie ulega wątpliwości, że Hagrid zna centaurze szlaki (może lepiej, niż same centaury) i bez trudu wytropiłby go, gdyby pragnienie krwi obezwładniło jego zdrowy rozsądek. O ile Hagrid w ogóle takowy posiada, to zastanawiająca kwestia – w końcu mowa o półolbrzymie, który pod nosem Ministra Magii hodował sklątki tylnowybuchowe. Tak, być może obawy o własne życie są w tej sytuacji uzasadnione, jeśli uzwględnić wszelkie okoliczności…
Przyspiesza kroku. W ostatniej chwili unika zderzenia z gałęzią, której, jest pewien, nie było w tym miejscu sekundę wcześniej. Drzewa pochylają się coraz niżej i coraz trudniej omijać ich pnie, i kiedy jest już pewien, że utknie w lesie na dobre, ten przerzedza się i oczom Severusa ukazuje się polana. Jest dość zwykła, jak to polana: kilka krzaków, dużo trawy i mało drzew, dzięki Merlinowi. Severus nie jest i nie był koneserem przyrody, nie wzrusza go więc nawet fantastyczna gra światła rzucanego przez księżyc ani niebo upstrzone gwiazdami, ani maleńkie dzikie bahanki z kolorowymi skrzydełkami, których gniazdo ukryło się w zaroślach. Dobra wiadomość jest taka, myśli Severus, że nie czeka tu na niego Hagrid. Zła jest taka, że może na niego czekać w drodze powrotnej.
Kolejną dobrą wiadomością okazuje się to, że jest zupełnie, nie licząc bahanek, sam, bo kiedy po kilku minutach spędzonych na polanie nie wieje magiczny wiatr, Severus nie słyszy magicznego głosu, a ziemia nie rozstępuje się, do głowy uderza mu desperacja. Najpierw próbuje zagadywać polanę (z marnym skutkiem) i bahanki (skutek jeszcze gorszy, bo kończy pogryziony); później zatacza różdżką koła i wkłada jej czubek w ziemię w nadziei, że odblokuje jakiś mechanizm; skupia się na Oklumencji i wysyłaniu polanie dobrej energii. Żadna z obranych metod nie działa i musi przyznać, że jest nawet rozczarowany, że odbył tę wycieczkę na marne, choć biorąc pod uwagę szaleństwo, w jakie wpadł Dumbledore na skraju życia, powinien był się tego spodziewać. Zbiera z ziemi różdżkę i ostatni raz poklepuje podeszwą buta polanę, a kiedy nic to nie daje, wraca do zamku.
Ten dzień jednak mógł być gorszy, o dziwo.
– Czołem, dyrektorze. – Alecto nie zdaje się być zaskoczona jego widokiem, kiedy wpadają na siebie korytarz dalej od obrazu szczerbatej wiedźmy. O tej porze zamek oświetlają już tylko kandelabry i drżące światło kładzie cienie na tępą twarz kobiety. Severus przygląda się jej strojowi, dość oryginalnemu, musi przyznać, i postanawia, że musi jak najszybciej ułożyć regulamin dotyczący nauczycieli, żeby zapobiec innym wybrykom.
– Alecto – kiwa jej głową na przywitanie – mieliśmy zachować dyskrecję i nie nosić tych szat.
– No tak, ale pomyślałam sobie, że jak mamy sobie ich podporządkować, to muszą wiedzieć, z kim mają do czynienia.
– Uważasz, że to strój, który można po prostu nosić?
Alecto gniecie w potężnej dłoni skraj swojej szaty śmierciożercy, a drugą ściska różdżkę. Na tępej twarzy odmalowują się teraz próby myślenia – zmarszczone brwi, oczy utkwione w jednym punkcie, wysunięty w skupieniu język – i w końcu dochodzi chyba do połączenia odpowiednich trybików, bo tę samą twarz rozjaśnia zrozumienie.
– Ty się, Snape, wstydzisz chodzić w tej szacie, co nie?
Severus czasem naprawdę ma nadzieję, że Czarny Pan odkryje spisek czający sję tuż pod jego wężowym nosem, zabije go i zwolni z obowiązku użerania się z Carrowami. Są głupi do granic możliwości i oporni na wszelkie próby resocjalizacji. Miał nadzieję, że w Hogwarcie zostanie sam, a jeśli ktoś zostanie mu przydzielony do pomocy, będzie to ktoś, kto nie sprawi, że sam będzie wyglądał jak niekompetentny idiota, że przyjął tę osobę do pracy. Tymczasem Amycus, według jego najlepszej wiedzy, nie ruszał się nigdzie z komnat, bo rzucając Lumos podpalił sobie pośladki. Ta sytuacja miała plusy, bo Carrowowie nie mogli stanowić wiarygodnego źródła informacji o jego poczynaniach, gdyby Czarny Pan nabrał podejrzeń, więc działał prawie na wolną rękę, ale sama ich obecność była drażniąca.
– Nie, Alecto – odpowiada, siląc się na spokój. – Te szaty to moja duma i nie będę traktował ich, jak zwykłego ubrania.
– Aha – potakuje nieobecnie kobieta. – Dobra. Słuchaj, szukałam cię, bo Amycus mówi, że mamy przygotować jakieś listy nauczania. Powiedziałam mu, że na pewno żartowałeś, ale…
– Programy nauczania – przerywa jej szybko Snape. – Przygotujcie je do połowy sierpnia.
Alecto wyraźnie ma problem ze zrozumieniem nowej informacji, bo znów marszczy grube brwi.
– Ale po co ci to – mówi podejrzliwie.
– Wszyscy je robią, musimy utrzymywać pozory. W końcu jesteśmy nauczycielami. – On sam jest, dodaje w duchu, a oni są kiepską parodią nauczycieli, ale to już lepiej przemilczeć. – To wszystko?
– Taaa… nie zostało ci jeszcze trochę tej maści na oparzenia?
– Nie. Coś się stało? – pyta niewinnie Snape, powstrzymując się od mściwego uśmiechu na myśl, że Amycus jej potrzebuje.
– Nie, nie – odpowiada Alecto, zmieszana. – To tak profilaktycznie, wiesz, eee… żeby się nie poparzyć, eee… herbatą?
Było tak wiele ścieżek zawodowych do wyboru i pomyśleć, że on wybrał akurat tę, na której spotkał Carrowów. Kiedy idzie ciemnym korytarzem do swojego gabinetu, lodowaty ciężar spada mu na dno żołądka – bo wie, że to najmniej szkodliwa z możliwości, lepsza niż Bellatrix albo Macnair.
– Wróciłem. Nic tam nie było – melduje Dumbledore'owi, po czym bez słowa kieruje się do swoich komnat.
