Cmentarz

Myślisz, że to jakaś część trzeciego zadania?


— Razem — powiedział.

— Co?

— Chwycimy go jednocześnie. Tak czy owak to zwycięstwo Hogwartu. Dostaniemy tyle samo punktów.

Cedrik wytrzeszczył na niego oczy. Opuścił ramiona.

— Jesteś… jesteś pewny… że tego chcesz?

— Tak — odrzekł Harry. — Tak… Pomogliśmy sobie nawzajem, prawda? Obaj tu dotarliśmy. Więc po prostu weźmy go razem.

Przez chwilę Cedrik sprawiał wrażenie, jakby nie dowierzał własnym uszom. Potem wyszczerzył zęby.

— Dobra — powiedział. — No to chodź.

Chwycił Harry'ego pod ramię i pomógł mu dojść do cokołu, na którym stał puchar. Stanęli przed nim i obaj wyciągnęli ręce — każdy ku jednemu z rozjarzonych uchwytów pucharu.

— Na trzy, dobra? — powiedział Harry. — Jeden… dwa… trzy…

Równocześnie złapali za uchwyty.

Harry poczuł gwałtowne szarpnięcie gdzieś w okolicach pępka. Jego stopy oderwały się od ziemi. Nie mógł rozewrzeć dłoni ściskającej uchwyt pucharu. Kielich pociągnął go za sobą z zapierającą dech szybkością. Wiatr świstał mu w uszach, przed oczami migała mieszanina barw. Cedrik mknął u jego boku.

Harry poczuł, że uderza stopami w ziemię. Zraniona noga ugięła się pod nim i upadł do przodu, puszczając puchar trójmagiczny. Uniósł głowę.

— Gdzie jesteśmy? — zapytał.

Cedrik pokręcił głową. Podniósł się, pomógł wstać Harry'emu i obaj rozejrzeli się wokół siebie.

Nie ulegało wątpliwości, że byli daleko, o wiele, może o setki mil od Hogwartu, bo góry otaczające zamek zniknęły. Stali na ciemnym, zarośniętym cmentarzu. Za wielkim cisem widać było czarne zarysy małego kościoła. Na lewo wyrastało wzgórze, na którego zboczu majaczył jakiś piękny, stary dom.

Cedrik spojrzał na puchar trójmagiczny, a potem na Harry'ego.

— Czy ktoś ci mówił, że ten puchar jest świstoklikiem? — zapytał.

— Nie — odrzekł Harry, rozglądając się po cmentarzu. Był cichy i budził grozę. — Myślisz, że to jakaś część trzeciego zadania?

— Nie mam pojęcia — odpowiedział Cedrik nieco wystraszonym głosem. — Lepiej wyjmijmy różdżki, co?

— Słusznie — zgodził się Harry, rad, że to Cedrik zaproponował, nie on.

Wyciągnęli różdżki. Harry nadal rozglądał się dookoła. Znowu ogarnęło go dziwne uczucie, że są śledzeni.

— Ktoś idzie — powiedział nagle.

Wbili wzrok w ciemność, mrużąc oczy. Jakaś postać zmierzała ku nim pomiędzy grobami. Harry nie mógł dojrzeć twarzy, ale po kroku i po układzie rąk poznał, że idący coś niesie. Niski, w płaszczu z kapturem osłaniającym twarz, zbliżał się coraz bardziej i wydało mu się, że to coś, co nieznajomy niesie w ramionach, to niemowlę… A może tylko tobołek z ubraniem?

Harry obniżył trochę różdżkę i zerknął na Cedrika. Cedrik też na niego spojrzał, po czym obaj skierowali wzrok na nieznajomego.

Obcy zatrzymał się obok marmurowej tablicy nagrobnej, zaledwie sześć stóp od nich. Przez krótką chwilę patrzyli na siebie.

A potem, bez żadnego ostrzeżenia, blizna na czole Harry'ego eksplodowała bólem. Był to ból tak straszny, jakiego jeszcze nigdy w życiu nie poczuł. Różdżka wyśliznęła mu się z rąk, kiedy podniósł je do twarzy, kolana ugięły się pod nim, osunął się na ziemię i przestał cokolwiek widzieć. Czuł, że za chwilę pęknie mu czaszka.

Z daleka, gdzieś sponad jego głowy, napłynął piskliwy, zimny głos:

— Zabij niepotrzebnego.

To praktycznie był odruch, nie myślał co robi, nie mógł, ból był zbyt oślepiający. Zanim zielone światło dosięgnęło pierś Cedrika, rzucił na niego Petrificus Totalus – bezróżdżkowo i niewerbalnie. Zacisnął powieki, usłyszał jak chłopak obok niego upada na ziemię. Ból w czole osiągnął takie natężenie, że poczuł gwałtowne mdłości, a potem nagle ustąpił. Niepewnie uchylił zaciśnięte powieki.

Tuż obok niego leżał z rozpostartymi ramionami Cedrik. Wyglądał na martwego. Przez sekundę, która zdawała się wiecznością, patrzył w twarz Cedrika, i prawie uwierzył, że drugi chłopak nie żyje. Jego otwarte szare oczy były bez wyrazu. Jego półotwarte usta zastygły w lekkim zdziwieniu. A potem, zanim umysł Harry'ego zaakceptował to, co się działo, zanim ogarnęła go fala tępego niedowierzania, poczuł, że ktoś chwyta go za ręce i stawia na nogi.

Od tego momentu czuł się jakby był w transie. Został ściśle przywiązany do nagrobka Toma Riddle'a. Więzy oplatały go od szyi po kostki, nie mógł się poruszyć nawet o cal. Kaptur zsunął się z głowy mężczyzny i przelotnie przez myśl Harry'ego przebiegło, że to Glizdogon. Został zakneblowany jakąś czarną tkaniną. Jednak niewiele go to obchodziło. Wszystko otaczała mgła, nie czuł przerażenia, nie czuł bólu, wszystko było tak odległe i nieistotne w tym momencie.

Został rozproszony przez jakiś szelest u swoich stóp. Spojrzał w dół i zobaczył olbrzymiego węża, który wił się w trawie wokół płyty nagrobnej, do której był przywiązany. Gad syczał uspokajające słowa do zawiniątka. Tobołek odpowiadał mu w wężomowie. Voldemort – ale czy to istotne – zapytał sam siebie. Chyba tak. Spróbował się skoncentrować na tym co się wokół działo, przebić przez tę mgłę otaczającą jego umysł. Dobiegł go szybki, świszczący oddech Glizdogona, brzmiało to tak, jakby mężczyzna ciągnął coś ciężkiego po ziemi. A potem pojawił się w polu widzenia i Harry zobaczył, że Glizdogon popycha do stóp grobu kamienny kocioł pełen jakiegoś eliksiru. Wielki, pękaty kocioł, w którym ktoś mógłby spokojnie usiąść.

Glizdogon wyjął różdżkę i wycelował nią w dno kotła. Buchnęły płomienie. Wąż odpełzł w ciemność. Eliksir zabulgotał, a jego powierzchnia rozjarzyła się iskrami, jakby wsypano w nią garść diamentów. Harry patrzył na nie jak urzeczony. Znów jego myśli zaczęły się rozpływać, a umysł otoczył się mgłą. Gdzieś w podświadomości wiedział, że Glizdogon zrobił coś z tobołkiem, że rytuał trwał, jednak to wszystko nie miało znaczenia. Docierały do niego pojedyncze słowa, które nic nie znaczyły, kości ojca, ciało sługi, krew wroga…

Ponownie został ściągnięty do świata rzeczywistego przez nagły błysk, który odbił się od lśniącego noża. Poczuł, jak jego koniec wbija się w zgięcie ramienia i jak po ręce spływa mu krew. Glizdogon dysząc, wydobył z kieszeni szklaną fiolkę i przyłożył ją do rany tak, by krew skapywała do niej.

Kiedy napełnił fiolkę, odwrócił się i powlókł chwiejnym krokiem w stronę kotła. Wlał do środka krew Harry'ego. Eliksir natychmiast zbielał. Harry patrząc na powierzchnię stwierdził, że przypomina on księżyc w pełni. W kotle zawrzało, diamentowe iskry wystrzeliły we wszystkie strony, tak oślepiająco jasne, że wszystko inne zamieniło się przy nich w atłasową ciemność. Wspomnienie uderzyło w niego tak mocno, że gdyby nie oplatające go liny, to zwaliłoby go z nóg. Małe wróżki tańczyły nad brzegiem niewielkiego stawu podczas pełni. Ich skrzydła błyszczały jasno odbijając światło gwiazd. Był tak skupiony na wizji, że nie dostrzegł ciemnego zarysu postaci, wysokiej i bardzo chudej, wynurzającej się powoli przed nim.

oOo

Chuda postać wystąpiła z kotła, wpatrując się w Harry'ego… Bielsza od nagiej czaszki, z wielkimi, szkarłatnymi oczami i nosem płaskim jak u węża, ze szparkami zamiast nozdrzy…

Lord Voldemort odrodził się na nowo.

Czarnoksiężnik odwrócił wzrok od Harry'ego i zaczął badać własne, odzyskane ciało. Jego dłonie przywodziły na myśl wielkie, blade pająki. Długie, białe palce błądziły po piersi, ramionach, twarzy. Czerwone oczy, o wąskich jak u kota źrenicach, rozjarzyły się jeszcze bardziej w ciemności. Uniósł ręce, kilka razy zgiął i wyprostował palce, a jego twarz wykrzywiła się w niezadowoleniu. Dwoma długimi krokami podszedł do Harry'ego i ukląkł u jego stóp.

— Wybacz, że tak bezceremonialnie, jednak ta marna kreatura nazywająca się czarodziejem, zawiodła w tak prostym zadaniu.

Bezwłosa głowa przytuliła się do pierś chłopca, gdy usta dociskały się do rany na ramieniu i piły łapczywie krew. Oczy Harry'ego zatrzepotały, ciało zwiotczało a przez umysł zaczęły przelewać się strumienie wspomnień. Tak jakby ktoś otworzył wszystkie śluzy w tamie i woda z rzeki nieskrępowanie mogła płynąć z całą swoją prędkością.

Voldemort oderwał się od ramienia i patrzył na to w skupieniu. Cicho wyszeptał Legilimens i wtargnął do bezbronnego umysłu. Obrazy otoczyły go ze wszystkich stron. Chłopiec pojawiający się w różnym wieku, bardzo podobny do Harry'ego Pottera odkrywał świat magii. Bawił się z magicznymi zwierzętami, siedział nad brzegiem morza. Następnie dziecko zamieniło się w młodego mężczyznę, który z uśmiechem zdmuchiwał siedemnaście świeczek na torcie urodzinowym. Voldemort wycofał się z umysłu czternastolatka, jego usta wykrzywiły się w uśmiechu. Zwrócił swe szkarłatne oczy na Harry'ego i wybuchnął zimnym, bezlitosnym śmiechem.

— Ciekawe, jak bardzo ciekawe. Kim jesteś dziecko?

Glizdogon, który dotychczas leżał na ziemi zgięty wpół, jęcząc i szlochając, podniósł głowę.

— Panie mój… — wycharczał i zakrztusił się łzami — Panie… to jest Harry Potter. Tak jak kazałeś…

— Tak, z pewnością. Wyciągnij rękę — wycedził Voldemort.

— Och, Panie… dzięki ci, Panie…

I wyciągnął krwawiący kikut, ale Voldemort zaśmiał się ponownie.

— Drugą rękę, Glizdogonie.

— Panie, błagam cię… błagam…

Voldemort pochylił się, złapał jego lewą rękę i podkasał mu rękaw aż powyżej łokcia. Na skórze odcinał się czerwony znak, podobny do tatuażu — ludzka czaszka z rozwartymi szczękami, z których wyłaniał się wąż – Mroczny Znak. Voldemort przyjrzał mu się uważnie, nie zwracając uwagi na urywane szlochy Glizdogona.

— Wróciło — powiedział cicho. — Wszyscy to zauważą… i zaraz zobaczymy… zaraz się dowiemy…

Ucisnął mocno znak długim, białym palcem. Glizdogon wrzasnął przeraźliwie. Voldemort odsunął palce od przedramienia mężczyzny i patrzył jak krwawy znak zrobił się czarny jak węgiel.

Na bladej twarzy, na której uformował się już nos i wyostrzyły kości policzkowe, pojawił się wyraz mściwego triumfu.

Voldemort wyprostował się, odrzucił głowę do tyłu i rozejrzał się po cmentarzu.

— Ilu zachowało w sobie dość odwagi, by powrócić kiedy to poczują? — wyszeptał, patrząc teraz w gwiazdy. — A ilu okaże się takimi głupcami, by nie przybyć na moje wezwanie?

Zaczął się przechadzać tam i z powrotem przed Harrym i Glizdogonem, przez cały czas omiatając wzrokiem cmentarz. Po jakimś czasie znowu spojrzał na wciąż nieprzytomnego Harry'ego, a okrutny uśmiech wykrzywił jego twarz. Znów podszedł do chłopca i pogłaskał, prawie że czule, jego policzek. Wyciągnął knebel z ust i paznokciem przejechał po dolnej wardze kalecząc ją do krwi.

Zza nagrobka wychylił się wielki wąż w skupieniu przyglądając się poczynaniom swego pana.

— On pachnie jak ja lub ty, mój mistrzu.

— Co masz na myśli Nagini? — Voldemort zapytał w wężomowie, przez co Glizdogon zaczął zawodzić trochę ciszej.

— On jest taki jak my — odpowiedziała, owijając się delikatnie wokół nogi Harry'ego. — Należy go chronić, a w przyszłości da dobre potomstwo.

Czarnoksiężnik stał patrząc w skupieniu. Czerwone oczy nagle rozżarzyły się w zrozumieniu. Ręka sama wystrzeliła i opuszkami palców prześledził bliznę w kształcie błyskawicy.

— Tak, tak… masz rację najdroższa przyjaciółko. Jak mogłem wcześniej tego nie zauważyć…

Czoło Harry'ego przeszył ostry ból, na tyle silny, by wyrwać go z jego świata i sprowadzić do rzeczywistości. Zamrugał powoli, pierwszą rzeczą jaką zobaczył był wąż owijający się wokół niego, ten sam, który wcześniej rozmawiał z Voldemortem. A sam Voldemort stał przed nim. Gdy ich oczy się spotkały, czarnoksiężnik odszedł i w ciszy zaczął krążyć wśród grobów.

Nagle powietrze wypełniło się świstem i łopotem płaszczy. Między grobami, za wielkim cisem, w każdym cienistym miejscu aportowali się czarodzieje. Wszyscy byli zakapturzeni i zamaskowani. Zbliżali się ze wszystkich stron… powoli, ostrożnie, jakby nie dowierzali własnym oczom. Voldemort stał w milczeniu, czekając aż podejdą. A potem jeden ze Śmierciożerców padł na kolana, podczołgał się do Lorda Voldemorta i ucałował skraj jego czarnej szaty.

— Panie mój… Panie… — wymamrotał.

Pozostali Śmierciożercy uczynili to samo. Wszyscy zbliżali się na kolanach do Voldemorta, całowali skraj jego szaty, cofali się i powstawali, tworząc wielki, milczący krąg wokół grobu Toma Riddle'a, wokół Harry'ego, Voldemorta i rozdygotanego strzępu człowieka, jakim był Glizdogon. W kręgu pozostawili luki, jakby się spodziewali przybycia większej liczby osób. Natomiast Voldemort zdawał się nie czekać już na nikogo. Spojrzał po zamaskowanych twarzach, a choć nie było wiatru, wzdłuż kręgu przebiegł cichy szelest i szmer, jakby wszyscy zadrżeli.

Zanim Śmierciożercy przybyli wyglądał ponownie jak on, sprzed upadku. Nie był już potworem, pół wężem wzbudzającym tylko strach i obrzydzenie. Tyle lat jako coś mniej niż duch pozwoliło mu przemyśleć wiele rzeczy i zaplanować dokładnie swój powrót. Cóż, część z tych planów musi zmodyfikować, ale jeśli się nie myli, to ostatecznie wszystko obróci się na jego korzyść.

— Witajcie, Śmierciożercy — powiedział cicho Voldemort. — Trzynaście lat… już trzynaście lat minęło, odkąd widzieliśmy się po raz ostatni. A jednak odpowiedzieliście na moje wezwanie, jakby to było wczoraj… A więc nadal jednoczy nas Mroczny Znak. Lecz… czy na prawdę jednoczy?

Odchylił w tył swą głowę i zaczął węszyć, wydymając nozdrza.

— Czuję winę. W powietrzu jest odór winy.

Krąg lekko zafalował, zakapturzone postacie zadrżały ponownie, jakby pragnęły się cofnąć, lecz nie śmiały tego uczynić.

— Widzę, że wszyscy jesteście zdrowi, pełni sił fizycznych i czarodziejskich. Cóż za szybka odpowiedź na moje wezwanie! Zapytuję więc sam siebie: dlaczego taka doborowa paczka czarodziejów nie przyszła z pomocą swemu panu, któremu przysięgła wierność?

Wszyscy milczeli. Nikt nie drgnął, prócz Glizdogona, który wciąż kulił się na ziemi.

— I odpowiadam sobie… — wyszeptał Voldemort. — Na pewno uwierzyli, że moja moc została złamana na zawsze, że już nie wrócę. Wśliznęli się między moich wrogów, przysięgając, że są niewinni, że nie wiedzieli, że zostali zaczarowani… Więc pytam się dalej, jak oni mogli uwierzyć, że już nigdy się nie odrodzę? Oni, którzy dobrze wiedzieli, jakie podjąłem kroki, dawno, dawno temu, by uchronić się przed nieodwracalną śmiercią? Oni, którzy na własne oczy widzieli bezmiar mojej mocy w czasach, gdy byłem najpotężniejszym spośród wszystkich żyjących czarodziejów? I odpowiadam sobie: może uwierzyli w to, że istnieje jeszcze większa moc, taka, która może unicestwić nawet samego Lorda Voldemorta? Może przysięgli wierność innemu, na przykład temu idolowi i obrońcy prostaków, szlam i mugoli, Albusowi Dumbledore'owi?

Na dźwięk tego nazwiska zakapturzone postacie zadrżały ponownie; niektóre mamrotały coś i potrząsały przecząco głowami. Voldemort nie zwrócił na to uwagi.

— To dla mnie wielki zawód. Muszę przyznać, że jestem rozczarowany.

Jeden ze Śmierciożerców nagle wystąpił z kręgu. Drżąc od stóp do głów, runął do stóp Voldemorta.

— Panie! Panie, przebacz mi! Przebacz nam wszystkim!

Voldemort zaczął się śmiać. Uniósł różdżkę.

Crucio! — wyszeptał.

Śmierciożerca zadygotał, zaczął się wić i wrzeszczeć. Harry przyglądał się temu beznamiętnie. Część z niego, ukryta głęboko myślała, że teraz już na pewno usłyszą to w okolicznych domach i ktoś zawiadomi kogokolwiek… cokolwiek… Voldemort ponownie uniósł różdżkę. Udręczony torturą Śmierciożerca znieruchomiał na ziemi, dysząc ciężko.

— Weź się w garść, Avery — powiedział łagodnie Voldemort. — Wstań. Prosisz o przebaczenie? Ja nie przebaczam. Ja nie zapominam. Trzynaście długich lat… Musisz mi za nie odpłacić swoimi trzynastoma latami, wtedy może ci przebaczę. Glizdogon już spłacił część swego długu, prawda, Glizdogonie?

Spojrzał z góry na żałosną, wciąż szlochającą postać.

— Nie wróciłeś do mnie z wierności, ale ze strachu przed twoimi dawnymi przyjaciółmi. Zasłużyłeś na ból, Glizdogonie. Wiesz o tym, prawda?

Harry zastanawiał się co się stało z jego ręką, ale zgadzał się z Voldemortem. Glizdogon zasługiwał na każdą dawkę bólu jaką czuł – za zdradę jego i jego rodziców.

— Tak, Panie — jęknął Glizdogon. — Błagam cię, Panie… proszę…

— Ale jednak pomogłeś mi odzyskać ciało — rzekł Voldemort, przypatrując mu się chłodno. — Jesteś niewiernym zdrajcą, ale mi pomogłeś… A Lord Voldemort wynagradza tych, którzy mu pomagają.

Jeszcze raz uniósł różdżkę i zatoczył nią koło w powietrzu. Różdżka pozostawiła po sobie świetlisty ślad, który zawisł w powietrzu jak plama roztopionego srebra. Z początku bezkształtna, plama zaczęła się kurczyć i zwijać, aż uformowała się w replikę ludzkiej dłoni, rozjarzonej jak księżyc. Dłoń poszybowała w dół i przylgnęła do krwawiącego kikuta ręki Glizdogona.

Harry prychnął cicho z rozczarowaniem, nikt na niego nie zwrócił uwagi prócz Nagini, która zaczęła uspokajająco syczeć do jego ucha o tym, jak już niedługo zje tego bezwartościowego szczura.

— Panie mój… — wyszeptał Glizdogon. — Panie… jest cudowna… Dzięki ci, Panie… dzięki ci…

Podczołgał się na kolanach i ucałował skraj szaty Voldemorta.

— Oby twoja wierność już nigdy się nie zachwiała, Glizdogonie.

— Nigdy, Panie… już nigdy…

Glizdogon powstał i zajął miejsce w kręgu, wpatrując się w swoją nową rękę. Twarz lśniła mu od łez. Voldemort zbliżył się do mężczyzny stojącego na prawo od niego.

— Lucjuszu, mój niewierny przyjacielu — wyszeptał, zatrzymując się przed nim. — Powiedziano mi, że nie wyrzekłeś się dawnej drogi życia, choć światu ukazujesz inne oblicze. Jeśli się nie mylę, to wciąż jesteś gotów przodować w torturowaniu mugoli, prawda? A jednak, Lucjuszu, nigdy nie próbowałeś mnie odnaleźć. Twoje wyczyny podczas mistrzostw świata w quidditchu były całkiem zabawne, ale czy naprawdę nie mogłeś poświęcić tej energii na odnalezienie i wsparcie swojego pana?

— Panie mój, trwałem w ustawicznej gotowości — napłynął spod kaptura głos Lucjusza Malfoya. — Gdybyś tylko dał jakiś znak, gdyby dotarła do mnie choćby pogłoska o miejscu twego pobytu, natychmiast znalazłbym się u twego boku, nic nie mogłoby mnie powstrzymać.

— A jednak uciekłeś na widok Mrocznego Znaku, który wystrzelił w niebo mój wierny Śmierciożerca zeszłego lata — wycedził Voldemort, a Malfoy urwał w połowie zdania. — Tak, wiem o wszystkim, Lucjuszu. Rozczarowałeś mnie… W przyszłości oczekuję od ciebie prawdziwej wierności.

— Oczywiście, Panie mój, oczywiście… Jesteś wspaniałomyślny i miłosierny, dzięki ci, Panie…

Voldemort ruszył dalej i zatrzymał się, patrząc w lukę — dość dużą, by pomieściła przynajmniej dwie osoby — pomiędzy Malfoyem i następnym Śmierciożercą.

— Tu powinni stać Lestrange'owie. Niestety, są uwięzieni w Azkabanie. Byli mi wierni aż do końca. Woleli dać się zamknąć w więzieniu, niż wyprzeć się mnie. Kiedy otworzymy bramy Azkabanu, zostaną wynagrodzeni ponad swoje najśmielsze marzenia. Dementorzy też się do nas przyłączą… to nasi naturalni sprzymierzeńcy… Wezwiemy z wygnania olbrzymy… Sprawię, że powrócą do mnie wszyscy oddani mi słudzy… Przybędą zastępy potworów wzbudzających powszechną trwogę…

Ruszył dalej. Niektórych Śmierciożerców mijał w milczeniu, przed innymi przystawał i wypowiadał

kilka słów.

— A tu brakuje sześciu Śmierciożerców… Trzech zginęło w mojej służbie, jeden okazał się zbyt wielkim tchórzem, by powrócić… zapłaci za to. Jeden opuścił mnie na zawsze… czeka go śmierć… i jeden, który jest moim najwierniejszym sługą i już wykonuje moje rozkazy…

Krąg zafalował, Śmierciożercy spojrzeli po sobie ukradkiem przez dziury w maskach.

— Ten najwierniejszy sługa jest w Hogwarcie i to dzięki jego niestrudzonym wysiłkom gościmy tu naszego młodego przyjaciela… Tak — dodał, a nikły uśmiech wykrzywił jego kształtne usta, kiedy Śmierciożercy spojrzeli na Harry'ego — Harry Potter przybył łaskawie na tę małą uroczystość z okazji

mojego powrotu. Można by go nawet nazwać moim gościem honorowym.

Zapadło milczenie. Potem wystąpił Śmierciożerca stojący na prawo od Glizdogona i spod maski rozległ się głos Lucjusza Malfoya.

— Panie, bardzo chcemy się dowiedzieć… Błagamy, byś nam powiedział, jak dokonałeś tego cudu… Jak ci się udało do nas powrócić…

— Ach, to dopiero historia, Lucjuszu! A zaczyna się i kończy… na tym moim młodym przyjacielu.

Podszedł leniwym krokiem do Harry'ego, a wszystkie oczy zwrócone teraz były na nich dwóch. Wąż nadal oplatał ochronnie chłopca, sycząc groźnie na poniektórych, którzy odważyli się zbyt gniewnie spojrzeć na Harry'ego.

— Wiecie oczywiście, że tego chłopca nazywają moją klęską? — Voldemort utkwił czerwone oczy w Harrym, którego czoło przeszyło delikatne ukłucie bólu. — Wszyscy wiecie, że tej nocy, kiedy utraciłem swą moc i ciało, próbowałem go zabić. Jego matka oddała życie, osłaniając go własnym ciałem, i nieświadomie zapewniła mu ochronę, której, przyznaję, nie przewidziałem… Ale to nie ona przyczyniła się do mojego upadku, choć wielu naiwnych takich jak Dumbledore tak uważa.

Wśród Śmierciożerców przemknęło zaskoczone sapnięcie.

— Tak moi przyjaciele, tamtej nocy zdarzyła się kolejna rzecz, o której nie pomyślałem. Doprowadziło to do tego, że prawie popełniłem samobójstwo.

Czarne szaty zafalowały w niedowierzaniu. Część z postaci pochyliła się bliżej w podnieceniu, czekając na kontynuację mowy swego pana.

— Przyznaję, źle sobie to obliczyłem. Aaach… straszliwy to był ból, moi przyjaciele, i nic nie mogło mnie przed nim uchronić. Zostałem wyrwany ze swego ciała, stałem się czymś mniej niż duch, czymś mniej niż najmarniejsze widmo, ale jednak żyłem. Czym byłem, nawet ja sam nie wiem… Ja, który zaszedłem dalej niż ktokolwiek inny na drodze do nieśmiertelności. Znacie mój cel: zwyciężyć śmierć. A oto sam skazałem się na najcięższą próbę i okazało się, że powiódł się przynajmniej jeden z moich eksperymentów: nie umarłem, choć to zaklęcie powinno mnie zabić. Byłem jednak słabszy od najnędzniejszego stworzenia i nie byłem w stanie sobie pomóc… Nie posiadałem ciała, a każde zaklęcie, które mogło mi pomóc, wymagało użycia różdżki… Pamiętam, że tylko zmuszałem się nieustannie, dzień po dniu, noc po nocy, sekunda po sekundzie, bez wytchnienia, bez snu, do istnienia… Osiadłem w dalekim miejscu, w puszczy, i czekałem… czekałem… przecież na pewno odnajdzie mnie któryś z moich wiernych Śmierciożerców… Przyjdzie i dokona tego, czego ja nie mogłem dokonać, by przywrócić mi ciało… Ale czekałem na próżno…

Drżenie ponownie przebiegło po kręgu słuchających go Śmierciożerców. Voldemort odczekał, aż spirala ciszy zatoczy koło i ciągnął dalej.

— Pozostała mi tylko jedna magiczna zdolność. Mogłem posiąść ciała innych. Nie śmiałem jednak udać się tam, gdzie byli ludzie, bo wiedziałem, że aurorzy wciąż mnie szukają po całym świecie. Czasami nawiedzałem ciała zwierząt, oczywiście najchętniej węży, ale niewiele mi to dawało, bo nie były one przystosowane do uprawiania magii, a moja obecność w nich skracała im życie… żaden długo nie pożył… Aż później, cztery lata temu, pojawiła się niespodziewanie szansa powrotu. Pewien czarodziej, młody, głupi i naiwny, zawędrował do puszczy, która stała się moim domem. Och, to była szansa, o której marzyłem, bo był nauczycielem w szkole Dumbledore'a. Łatwo poddał się mojej woli. Sprowadził mnie z powrotem do kraju i po jakimś czasie opanowałem jego ciało, by mieć nadzór nad nim, gdy wykonywał moje rozkazy. Lecz niestety, mój plan zawiódł. Nie udało mi się wykraść kamienia filozoficznego. Nie zdołałem sobie zapewnić nieśmiertelności. Na drodze stanął mi, już po raz drugi, Harry Potter…

Zapadła głucha cisza, nikt się nie poruszał, nie drgnęła nawet jedna gałązka na cisowym drzewie. Śmierciożercy zamarli, utkwiwszy wyzierające spod masek oczy w Voldemorcie i w Harrym.

— Lecz znów, to nie była jego wina. Był tylko pionkiem sterowanym przez starego głupca. Choć muszę przyznać wam moi przyjaciele, że w momencie gdy ów sługa umarł, gdy opuściłem jego ciało i pozostałem sam, jeszcze słabszy niż przedtem, tak nie myślałem. Powróciłem do swej dalekiej kryjówki i… nie będę przed wami kłamał, zacząłem się bać, że już nigdy nie odzyskam swej mocy. Tak, to była chyba najczarniejsza godzina mojego życia… Straciłem wszelką nadzieję, że pojawi się jakiś czarodziej, którym mógłbym zawładnąć, a porzuciłem też wszelką nadzieję, że któryś z moich Śmierciożerców domyśli się, co się ze mną stało i zacznie mnie szukać…

Kilka zamaskowanych postaci w kręgu poruszyło się niespokojnie, ale Voldemort nie zwrócił na to uwagi.

— A później wstąpiła we mnie nowa nadzieja i w jakiś niewyjaśniony sposób powróciło do mnie część moich mocy. To dało mi siłę dalej czekać. I oto w końcu fortuna znów zaczęła mi sprzyjać. Niecały rok temu, powrócił do mnie sługa, ten oto Glizdogon, który udał własną śmierć, by uniknąć sprawiedliwości. Odnaleziony i wyciągnięty z kryjówki przez tych, których kiedyś uważał za przyjaciół, postanowił powrócić do swego pana. A jak mnie odnalazł? Od dawna krążyły pogłoski o tym, gdzie się ukrywam. Pomogły mu, oczywiście, szczury, które napotkał po drodze. Glizdogon ma dziwne powiązania ze szczurami, prawda, Glizdogonie? Jego mali, brudni przyjaciele powiedzieli mu, że jest takie miejsce w głębinach albańskiej puszczy, którego unikają, bo takie małe stworzonka jak one giną tam, gdy jakieś mroczne widmo bierze w posiadanie ich drobne ciałka…

Spojrzał na Glizdogona i uśmiechnął się blado.

— Lecz nie było łatwo wrócić do swojego pana, prawda, Glizdogonie? Bo oto pewnego wieczoru, głodny, już na skraju owej puszczy, gdzie miał nadzieję mnie odnaleźć, ten głupiec zatrzymał się w jakiejś gospodzie, żeby coś zjeść… i kogo tam spotkał? Bertę Jorkins, czarownicę z Ministerstwa Magii! Widzicie sami, jak okrutnie obchodził się ze mną los… Mógł to być koniec Glizdogona, koniec mojej ostatniej nadziei na odzyskanie ciała i mocy. A Berta Jorkins, która mogła wszystko zniszczyć, okazała się niespodziewanym darem, o którym nie marzyłem w najśmielszych snach. Po… lekkiej perswazji… stała się wiarygodną kopalnią informacji. Powiedziała mi, że w tym roku odbędzie się w Hogwarcie Turniej Trójmagiczny. Powiedziała mi, że wie o wciąż wiernym mi Śmierciożercy, który natychmiast mi pomoże, gdy tylko dam mu znać. Powiedziała mi wiele rzeczy, ale środki, których musiałem użyć, by przełamać rzucone na nią zaklęcie zapomnienia, były bardzo silne, i kiedy wydobyłem z niej wszystkie użyteczne informacje, jej umysł i ciało okazały się tak uszkodzone, że nie sposób już było ich naprawić. Nie mogłem zawładnąć jej ciałem. Pozbyłem się jej.

Na jego twarzy rozlał się ohydny uśmiech, ale oczy pozostały martwe i bezlitosne.

— Ciało Glizdogona również nie nadawało się do mojego celu, bo wszyscy uważali go za zmarłego, więc wzbudziłby zbyt wielkie zainteresowanie, gdyby go zobaczono. Był jednak sługą, jakiego mi było potrzeba, a choć marnym jest czarodziejem, wykonywał moje polecenia. Udało mi się w ten sposób powrócić do szczątkowego, słabego ciała, w którym mogłem zamieszkać, oczekując na istotne

ingrediencje niezbędne do mojego prawdziwego odrodzenia. Parę moich własnych zaklęć, pewna pomoc ze strony mojej ukochanej Nagini — jego czerwone oczy spoczęły na wężu — eliksir z krwi jednorożca i jad przez nią dostarczany… i wkrótce odzyskałem prawie ludzką formę, w której

mogłem już podróżować. Postanowiłem odzyskać swoje dawne ciało i dawną moc. Och, jak bardzo to stare czary, ten eliksir, który tej nocy mnie ożywił. I wiedziałem, że aby to osiągnąć będę potrzebował trzech bardzo silnych składników. Jeden z nich miałem pod ręką, prawda, Glizdogonie? Ciało mojego sługi… Drugi, kość mojego ojca, wymagał, rzecz jasna, przybycia na ten cmentarz, na którym został pochowany. Ale krew wroga… Glizdogon postarałby się o jakiegoś czarodzieja, prawda, Glizdogonie? Jednego z tych, którzy mnie nienawidzą, a jest ich przecież tylu. Wiedziałem jednak, kogo muszę do tego użyć, jeśli mam odrodzić się na nowo, i to obdarzony mocą większą od tej, jaką miałem, kiedy poniosłem klęskę. Chciałem mieć krew Harry'ego Pottera. Pragnąłem krwi tego, który wydarł mi władzę i potęgę trzynaście lat temu. Tego, o którym przepowiednia powiedziała, że będzie mi równy. Jak jednak dopaść chłopca? On sam nie wiedział, jak dobrze był chroniony przez różne wymyślne sztuczki Dumbledore'a, i to od dawna, od czasu, gdy to jemu przypadło w udziale zadecydować o przyszłości dziecka. Użył starożytnej magii, by zapewnić Harry'emu ochronę tak długo, jak będzie przebywał w domu swych krewnych. Nawet ja nie byłem w stanie go tam dosięgnąć. A potem chłopiec wrócił do Hogwartu, gdzie od rana do nocy znajdował się pod opieką tego krzywonosego miłośnika mugoli. Jak go stamtąd porwać? Oczywiście posługując się informacjami dostarczonymi mi przez Bertę Jorkins. Wykorzystałem mojego jedynego wiernego Śmierciożercę, przebywającego w Hogwarcie, aby nazwisko chłopca trafiło do Czary Ognia. Upewniłem się, że chłopiec zwycięży w Turnieju Trójmagicznym, że pierwszy dotknie pucharu. Pucharu, który mój Śmierciożerca zamienił w świstoklik. I w ten sposób Harry Potter znalazł się tutaj, poza zasięgiem pomocy i ochrony Dumbledore'a. Trafił prosto w me stęsknione ramiona! A gdy już tu się pojawił spłynęło na mnie oświecenie. I znów chłopiec nawet nie wie, jak wielkie go spotkało szczęście.

Zrobił parę powolnych kroków naprzód i odwrócił się twarzą do Harry'ego. Podniósł różdżkę i liny oplatające chłopca zniknęły. Harry osunął się bezwładnie, w ostatniej chwili złapany w ramiona przez Voldemorta. Mężczyzna przeczesał jego włosy i dotknął dłonią policzka. Oczy Harry'ego rozszerzyły się w szoku. Ból w jego bliźnie się nie pojawił, a Voldemort jakby czytając w jego myślach uśmiechnął się do niego.

— Nagini możesz go puścić — szepnął, a wąż odpełzł przez trawę ku kręgowi Śmierciożerców.

— Nie zostawiaj mnie samego! — Harry wyciągnął rękę za Nagini, nieświadomie wołając w wężomowie.

Nagini zatrzymała się i odwróciła głowę w jego kierunku. Voldemort machnął ręką i zniknęła pod skrajami czarnych szat.

— Szczur powiedział mi, że umiesz mówić, ale to takie różne usłyszeć to samemu. — Zbliżył swoje usta do ucha Harry'ego. I delikatnie musnął ustami policzek chłopca.

Harry pragnął tylko jednego, żeby to się skończyło… żeby zemdleć… umrzeć… Wolałby być już torturowany tą klątwą, którą wcześniej był potraktowany tamten Śmierciożerca. Patrzył w te płonące, czerwone oczy poprzez mgłę, która znów otoczyła jego umysł. Ciemność nocy rozbrzmiała śmiechem Śmierciożerców.

— Teraz chyba widzicie, jak głupio było przypuszczać, że ten chłopiec może być kiedykolwiek silniejszy ode mnie — rzekł Voldemort odsuwając różdżkę od skroni Harry'ego. — I nie chcę, by

ktokolwiek popełnił taką pomyłkę w przyszłości. Jednakże jest on cenny dla mnie z wielu powodów i jeśli któryś z was go skrzywdzi, to popamięta mój gniew na długo.

— A teraz, Glizdogonie, oddaj mu jego różdżkę!

Harry dźwignął omdlałe ciało, by znaleźć oparcie w stopach, kiedy Voldemort wypuścił go ze swoich objęć. Przez ułamek sekundy rozważał możliwość ucieczki, ale zraniona noga zadrżała pod nim, gdy stanął na zarośniętym grobie, a Śmierciożercy już zwierali szeregi, podchodząc bliżej i tworząc ciasny krąg wokół niego i Voldemorta, likwidując luki po tych, którzy nie przybyli na wezwanie. Glizdogon podszedł do miejsca, gdzie leżał wciąż ogłuszony Cedrik, i wnet wrócił z różdżką Harry'ego, którą wcisnął mu szorstko w rękę, nie patrząc w twarz. Potem zajął miejsce w kręgu Śmierciożerców.

Voldemort wciąż mu się przyglądał ze złowrogim błyskiem w oczach.

— Cóż, w pierwotnym planie teraz szykowałbyś się do pojedynku ze mną. Kazałbym ci się pokłonić, torturowałbym cię, pokazał moim przyjaciołom — zatoczył ręką łuk wskazując na Śmierciożerców — że jesteś tylko małym, nic nie wartym chłopcem, a na koniec zabił. Twoje ciało wysłałbym Dumbledore'owi, by mógł zachować te wszystkie pogrzebowe finezje.

Śmierciożercy wybuchnęli śmiechem. Nikły uśmiech wykrzywił też usta Voldemorta.

— Ale jak już ci powiedziałem, los się do ciebie uśmiechnął. Jesteś teraz mój, a ja zachowam cię bezpiecznie, zarówno od moich przyjaciół, jak i od ludzi krzywonosego miłośnika mugoli.

Harry chciał zaprotestować. On nigdy nie przyłączy się do Voldemorta, do mężczyzny, który zabił jego rodziców i wielokrotnie próbował go zabić.

Voldemort machnął od niechcenia ręką i uciszył go za nim mógł cokolwiek powiedzieć. Następnie ścisnął go za ramię.

— Pamiętam jak powiedziałeś, że nigdy się do mnie nie przyłączysz. I wcale od ciebie tego nie wymagam, mój maleńki. Może, gdy w przyszłości zmienisz zdanie, włączę cię w poczet moich Śmierciożerców. Na razie jedynie oczekuję od ciebie, byś był bezpieczny i zakończył swoją edukację. Chyba jesteś w stanie to zrobić, prawda mały Gryfonie? — zaśmiał się głucho. — Nie musisz się martwić o Dumbledore'a, rzuciłem na ciebie czar, który nie pozwoli nikomu dowiedzieć się o naszym małym spotkaniu. A teraz zmykaj do zamku, by cieszyć się zwycięstwem w turnieju.

Gdy tylko uścisk się zwolnił, Harry pobiegł tak, jak jeszcze nigdy w ̇życiu. Roztrącił dwóch oszołomionych przez to oświadczenie Śmierciożerców, i popędził prosto do miejsca gdzie leżał Cedrik. Choć wewnętrznie czuł, że daje Voldemortowi i jego sługom pokaz, którego długo nie zapomną, nie chciał igrać ze swoim szczęściem. Gdy tylko dopadł starszego chłopaka, ręka Harry'ego zacisnęła się na przegubie jego ręki. Wciąż uciszony, niewerbalnie przywołał puchar i mocno chwycił jego ucho. Poczuł szarpnięcie w okolicach pępka. Świstoklik zadziałał, pociągnął go za sobą w wirze wiatru i barw. Cedrik szybował razem z nim… Wracali. W uszach wciąż słyszał śmiech Voldemorta.


~ II ~


Nota autora: Jest to moja wariacja na temat Harry'ego Pottera. Będzie ona opierać się na książkach, gdzieniegdzie odbiegając od tego co stworzyła J.K. Rowling. Swoją pracę opieram głównie na tłumaczeniu internetowej wersji Harry'ego Pottera i Zakonu Feniksa wydawnictwa RafComp.

Postacie i świat przedstawiony należą do J.K. Rowling. Nie czerpię żadnych korzyści materialnych z powyższej publikacji.