Witajcie!
Emeraldina wraca z drugą częścią Trylogii Podziwianych Przodków i Przeklętych Potomków. ,,Dzisiejszy Koszmar" jest tworem ciasno splecionym z ,,Wczorajszym Snem", dlatego zachęcam najpierw do przeczytania części pierwszej. Cała trylogia z kolei jest nieco powiązana z moją poprzednią serią: ,,Minerwa. Kim była?", którą naturalnie również polecam Waszej lekturze.
,,Dzisiejszy Koszmar " to tom liczący sobie 28 rozdziałów, z fabułą obejmującą lata 1942 - 1961.
Będę bardzo wdzięczna za każdy komentarz i review, cokolwiek sądzicie o tej historii, dajcie znać.
Samych magicznych opowieści
Emeraldina
ooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooo
1942 a
Minerwa bez większego wysiłku wysunęła się z objęć śpiącego mężczyzny. Odgarnęła z twarzy pasma włosów, które wysunęły się z jej standardowego warkocza. Wczoraj zapytano ją, czy mogłaby rozpuścić włosy. Odmówiła.
Tylko jedna osoba mogłaby przeczesywać dłońmi jej kruczoczarne fale. Przymknęła oczy, odpychając od siebie słodko–gorzkie wspomnienie.
Leżący na łóżku mężczyzna zachrapał. Skrzywiła się, zerkając na niego.
Dougal może wyglądał jak młody bóg, ale nie grzeszył rozumem. Zadufany w sobie dziedzic bogatego, szkockiego klanu mugoli nawet nie raczył uważać, gdy jego krewni usiłowali wbić mu do głowy kilka niezaprzeczalnych zasad. Od dwóch miesięcy płacił za swoją głupotę, będąc zabawką dla Minerwy, choć sam z pewnością widział to w innych kategoriach.
W szkockich mugolskich klanach od wieków krążyły powtarzane półgłosem rady – ,,nigdy nie złość mężczyzn z klanu McGonagallów, a tym bardziej, nigdy nie pragnij ich kobiet" . I większość rozsądnych Szkotów stosowała się to tych wytycznych, bez mrugnięcia okiem patrząc jak McGonagallowie szukają żon wśród angielskiej arystokracji i tam też posyłają swoje córy.
Lecz na początku dwudziestego wieku wiele się zmieniło – związki McGonagallów z mugolską arystokracją były coraz luźniejsze, bo Theresa była zbyt zajęta Instytutami, a Robert swoją ambasadorską posługą, by pielęgnować przyjazne relacje z sąsiadami. W efekcie, mugole wiedzieli jedynie o istnieniu Minerwy – nie mieli okazji jej lepiej poznać.
Dougal popełnił błąd, zakładając, że dziewczyna, którą już czterokrotnie prosił o rękę, jest luźno związana z klanem, o którym jego rodzice mówili, że jest inny niż wszystkie.
Niemniej jednak Minerwa również popełniła błąd, licząc, że romans z mugolem pozwoli jej zapomnieć o dziwnej pustce, która towarzyszyła jej od opuszczeniu Hogwartu i o tym, jak nudne było życie przedstawicielki czystokrwistej elity czarodziejów.
– Rose… – Dougal wymamrotał przez sen, przekręcając się w skotłowanej pościeli.
Zastanawiała się, czym kierują się czarownice wiążące się z mugolami. Dla niej, konieczność ukrywania, albo porzucenia magii była wizją gorszą niż samobójstwo. Poza tym, co taki mugol miał do zaoferowania? Dougal może dostarczył jej trochę rozrywki na kilka nocy, ale zwariowałaby, gdyby była zmuszona spędzić z nim resztę życia.
Do okna podleciała ruda sowa, Minerwa bezszelestnie wstała i podeszła do parapetu, by odebrać list. Jej korespondencja powinna dotrzeć do rezydencji. Jeśli babka poleciła skrzatom przekierować ją bezpośrednio do niej, sprawa musiała być poważna.
To nie był list, na który mogłaby czekać. Wiedziała o tym już widząc ministerialną pieczęć. Złamała ją zręcznymi palcami, a potem transmutowała okulary w nóż do papieru i z powrotem. Czytając, nakładała szaty.
Spencer–Moon za godzinę miał zjawić się w rezydencji, osobiście. Minerwa nawet nie obejrzała się na Dougala, zakładając długie, sięgające ud buty. Wyszła z sypialni bez żalu i zbiegła po skrzypiącej klatce schodowej, jednocześnie umiejscawiając swój kapelusz wiedźmy na głowie. Przywołała zostawioną wczoraj w hallu miotłę i wyszła na ganek drobnego zameczku będącego w posiadaniu rodziny Dougala.
Gdy odepchnęła się mocno od ziemi, przeszło jej przez myśl, że Dougal, nawet jeśli znajdzie sobie banalną mugolkę, nigdy nie zapomni czarownicy, która tak go wykorzystała, a potem zostawiła bez słowa pożegnania.
Lot zajął jej jakieś pół godziny. Pogoda nie była łaskawa, dlatego najpierw Minerwa przebrała się w efektowny, szmaragdowy tartan McGonagallów, a potem ruszyła do pokoju babki, po drodze zabierając z hallu najnowsze wydanie Proroka.
Przystanęła przed drzwiami sypialni Theresy, bo ogromny nagłówek na pierwszej stronie musiał być powodem wizyty ministra.
Grindelwald ostatecznie zaatakował. Dover zostało zdobyte. A białe zazwyczaj klify były pełne czarnych, osmalonych dziur.
Theresa też już o tym wiedziała.
– Głupcy, fortyfikowali Szkocję i Kornwalię! – starsza dama wściekle mrugała stalowymi oczami, nie będąc w stanie wykonać innego ruchu.
– Szkocja potrzebowała fortyfikacji, Hogwart musi być bezpieczny, choćby zajęli Londyn. Ale zgadzam się, marnowanie sił na zbrojenie Kornwalii było głupotą. – Minerwa ostrożnie pocałowała wysuszony policzek starszej damy.
– Wiesz, że Spencer–Moon prawdopodobnie poprosi cię o dołączenie do obrony? – Theresa nie owijała w bawełnę, pewnie przypuszczała, że minister zjawi się za chwilę.
– Może prosić. Może błagać. – Minerwa wzruszyła ramionami.
– Twój ojciec…
– Nie żyje, a oni nie wyciągnęli żadnej lekcji z jego śmierci! Nie, niech Spencer–Moon błaga Athenę. – młoda wiedźma zacisnęła pięści. Theresa nie zdążyła nic powiedzieć, bo pojawił się skrzat informujący o tym, że minister zmierza do bram.
Minerwa z salonu otworzyła bramy, robiąc mentalną notatkę, by zabezpieczyć je bardziej po wyjeździe ministra – teraz, gdy wrogie siły wdarły się w końcu na niezdobytą od wieków wyspę, należało być ostrożnym. Zdziwiło ją, że minister wszedł do rezydencji sam, zostawiając całą świtę przed drzwiami. Nie ukrywała, zaimponował jej. W końcu, jego pozycja negocjacyjna była bardzo słaba.
– Lady McGonagall. – Leonard Spencer–Moon ucałował lekko jej dłoń. Był zmęczony, ale bardzo zdeterminowany, to widziała na pierwszy rzut oka.
– Ministrze, chciałabym wyrazić swoje ubolewanie z powodu wydarzeń na południu kraju… – zaczęła oficjalnie, gdy już usiedli i przywołała herbatę.
– Możesz to zatrzymać, wiesz to. – przerwał jej.
– Pardon?
– McGonagall, nie mamy ani czasu ani energii na oficjalne prośby i deklaracje. Jesteś najpotężniejszą czarownicą swojego pokolenia, genialną wojowniczką i wszystkim, czego potrzebujmy, by nie przegrać tej wojny. Pomożesz nam, czy odwrócisz się plecami od swojej ojczyzny? – Spencer–Moon wbił w nią ostre spojrzenie gniewnych oczu.
– Kto walczy i kto dowodzi? – skoro zależało mu na bezpośredniości, miał ją dostać.
– Dowodzi MacArthur. A co do walczących… ochotnicy. – czarodziej skrzywił się.
– Jaki jest twój układ z Dumbledore'ami? – Minerwa zacisnęła palce na różdżce. Nie obchodziło ją, że zadając to pytanie, zdradza swoje zainteresowanie zaangażowaniem Albusa i Atheny, musiała wiedzieć.
– Albus, z jego szlachetną postawą nie jest tak wartościowy jak Athena, która, jak zapewne wiesz, jest nie tylko potężniejsza, ale i bardziej biegła w magii bez użycia różdżki. Zwróciłem się więc do niej. Zażądała nietykalności Albusa i określiła, że będzie pomagać na swoich warunkach. Nie zjawiła się jednak w Dover. – Leonard ze zmęczeniem otarł skroń.
– Oczywiście, że nie, Grindelwald zaatakował dokładnie w dzień, w którym uczniowie wracają do Hogwartu po feriach zimowych. – prychnęła. Jakaś część jej jednak była wdzięczna, że Athena chroniła Albusa.
– Jej pozycja jest stabilniejsza niż twoja. – Spencer–Moon odłożył z brzękiem filiżankę.
– Doprawdy? – Minerwa upiła łyk swojej herbaty.
– Zostaniesz zlinczowana, jeśli ogłoszę, że odmawiasz wypełnienia swojego patriotycznego obowiązku. – zagroził.
Minerwa zmrużyła oczy. Wiedziała, że ogromnym błędem było dopuszczenie go do ministerialnego stołka. Jego groźba mogła przysporzyć jej nieco kłopotów, ale była w stanie pociągnąć za niektóre sznurki i wyjść z tego obronną ręką. On nie miał zaś ani czasu, ani środków, by urządzić na nią medialną nagonkę. Nie z wojną toczącą się na plażach.
– Daj mi namiary do MacArthura, mogę pomóc w przygotowaniu planów. – stwierdziła. Dawała mu naprawdę wiele – Leonard byłby głupcem, gdyby odrzucił jej ofertę, szczególnie, że brakowało mu taktyków.
– Nie będziesz jednak walczyć? Dlaczego? Bo Dumbledore wbił ci do głowy niezdolność do zabijania? – Spencer–Moon odrzucał wszelkie subtelności. Minerwa uniosła brwi:
– Czemu dwudziestoletnia kobieta miałaby być zdolna do zabijania? – spytała powoli, a przed oczami zatańczyła jej twarz Binnsa i Marty Warren.
– Bo…
– Twoja córka. Mogłaby zabijać?
– Ty…
– Wysłałbyś ją na pierwszą linię frontu, bo została pobłogosławiona potężnymi rodzicami, po których odziedziczyła umiejętność walki?
Zamknął oczy. A potem potrząsnął głową. Minerwa pomyślała, że lepszego kierunku nie mogła obrać – zmuszenie Spencer–Moona do porównania jej z rówieśniczkami, z dziewczętami jak jego wysłana bezpiecznie do Kanady córka… było strzałem w dziesiątkę.
– Przepraszam. – powiedział.
– Wiem, że potrzebujemy bohaterów, Leonardzie. Ale ja nie czuję się gotowa na bycie postawioną na tym martyrologicznym piedestale. – odpowiedziała zupełnie szczerze.
– To jest adres MacArthura. Umów się z nim na spotkanie, on na pewno weźmie pod uwagę twoje sugestie. – minister podał jej kawałek pergaminu, a potem podniósł się do wyjścia.
– Ja… kiedyś dojrzeję do tego… ale czy to takie złe, że chcę żyć, chcę posmakować życia? – doskonale udawała niepewność, podając mu dłoń. Zagubione dziecko. Wiele razy była wtłaczana w tą rolę.
– Nie. To naturalne. Nienaturalne byłoby oczekiwać, że wyrzekniesz się wszystkiego tylko dlatego, by pokolenia po tobie miały tą szansę. – jego słowa w jakiś powykręcany sposób wbiły się klinem w jej mury egoizmu. I to zabolało. Zabrała swoją dłoń, zanim zdążył ją pocałować.
– Powodzenia, ministrze. – wycedziła, z ciężkim szkockim akcentem.
– Do zobaczenia, lady McGonagall. – odwrócił się i wyszedł, a ona dopiero teraz zrozumiała, dlaczego tak bardzo gardziła polityką.
Manipulacja i egoizm. Tych cech dobry polityk musiał mieć pod dostatkiem. Dlatego była tak dobra w tą grę. Chociaż z drugiej strony, na użeranie się z takimi ludźmi przygotowywano ją przez całe dzieciństwo. Tylko wcześniej tego nie dostrzegała.
Kolejne tygodnie upłynęły Minerwie na intensywnej współpracy z generałem MacArthurem. Spędzała godziny w skrzydle ministerstwa wydzielonym całkowicie na Departament Wojny. Przygotowywanie jakichkolwiek planów w tak beznadziejnej sytuacji jak ich byłoby karkołomnym zadaniem, którego Minerwa nigdy by się nie podjęła, gdyby dowodził ktoś inny niż MacArthur.
Archibald MacArthur był Szkotem, co natychmiast pozwoliło im znaleźć wspólny język. Dodatkowo, był przedstawicielem pokolenia Theresy i w młodości przyjaźnił się z dziadkiem Minerwy, Ernestem Edgarem. Minerwa mogła spodziewać się po nim wielu rzeczy – bagatelizowania jej ostrzeżeń, umniejszania jej taktycznego zmysłu, deprecjonowania jej ze względu na wiek i brak doświadczenia, traktowania protekcjonalnie, bo była zaledwie młodą wiedźmą. Na pewno jednak nie przypuszczała, że Archibald potraktuje ją jak równorzędną, jeśli nawet nie najważniejszą osobę w całej wojennej machinie. A on właśnie to robił – przyjmował wszystkie jej sugestie, chwalił jej spostrzeżenia, doceniał jej wysiłek i nieustannie podkreślał, jak ważna jest dla tego wszystkiego.
Zapytała go o to wprost. Czy Spencer–Moon narzucił mu taką postawę, by przekonać ją do udziału w wojnie, czy robi to, bo boi się że przyślą mu kogoś gorszego, czy może ma jakieś zaległe długi u Theresy? Generał roześmiał się.
,,– Mówi się, że dobry dowódca wszędzie rozpozna swojego zwierzchnika. Że rycerz w środku pola bitwy będzie wiedział, kto jest jego suzerenem. Minerwo, może wydać ci się to pozbawione wszelkiej logiki, ale ja czuję, że jesteś osobą, która będzie decydować o wszystkim – tej wojnie, kolejnej, kształcie przyszłości… i znając twojego dziadka, jego gryfońską tendencję do rzucania się w wir działań, pragnę jedynie, byś rozegrała to tak, jak powinno być rozegrane. Według twojego planu, nie według trybów toczącej się za szybko machiny czasu i przeznaczenia."
Po tym zwierzeniu, Minerwa nie zdziwiła się, gdy w drzewie genealogicznym MacArthurów znalazła kilku jasnowidzów.
Theresa nie chciała rozmawiać o Erneście Edgarze i jego gryfońskich zachowaniach, ostatnio babka i wnuczka niewiele rozmawiały. Może starsza lady McGonagall była Ślizgonką, ale nawet oni wierzyli, że ojczyzna jest dobrem, za które warto walczyć, warto ginąć. Minerwa nie była w stanie wytłumaczyć jednak tego irracjonalnego lęku – że zginie… zanim… osiągnie to, czego tak pragnęła…
Była środa, gdy wróciła późno do rezydencji z kolejnej ministerialnej, generalskiej debaty, podczas której mieli określić jak obronić Brighton. Portsmouth było atakowane, logiczne, że Gellert będzie zmierzał ku Londynowi, a Brighton leżało dokładnie pomiędzy Portsmouth a zdobytym Dover. Zmęczona nieustannym śledzeniem map na wielu poziomach swojego umysłu, Minerwa zrzuciła ze stóp wysokie buty i przywołała skrzata by przyniósł jej kolację do biblioteki.
Zdążyła ledwie zjeść kilka kęsów, gdy poczuła dobrze znany dreszcz związany z próbą naruszenia czarów ochronnych otaczających rezydencję. Bardziej wściekła niż przerażona, transmutowała swoje skarpety w buty i z różdżką w dłoni wybiegła z ponurej rezydencji McGonagallów.
Nie rzuciła zaklęcia rozświetlającego, nie biegła też żwirową drogą do bramy. Jeśli to był ktoś wrogi, należało go zaskoczyć. Jeśli nie…
Zakapturzony czarodziej nerwowo chodził w tę i z powrotem przed ogromną bramą, a szuranie jego butów po żwirze było jedynym dźwiękiem rozdzierającym nocną ciszę. Minerwa nie widziała jego twarzy, nie rozpoznawała też jego zapachu… jej początkowa nadzieja… upadła.
– Jest tam kto? – mężczyzna zawołał z niecierpliwością. Minerwa machnęła różdżką. Jego kaptur opadł.
– Jak… McGonagall? – Lucas Longbottom desperacko szukał jej wzrokiem, ale nie mógł jej dostrzec – zaklęcia rzucone na bramę mu to uniemożliwiały.
– Po co tu przyszedłeś? – zapytała, a sprytny czar sprawił, że Lucas miał wrażenie, że słowa wypowiadane są jego własnym głosem. Zbladł, rozglądając się wokół.
– Mam misję dla ciebie. – odpowiedział.
– Nie jestem jednym z twoich aurorów. – odpowiedziała, zmieniając zaklęcia, by mógł ją widzieć. Zmrużył oczy, gdy z jej różdżki wydobyło się jasne światło.
– Nie. Ale jesteś córką ambasadora.
Zaintrygował ją. Powoływano się na wiele, by wciągnąć ją do walk – jej chęć zemsty, obowiązek wobec ojczyzny, jej pochodzenie od najwaleczniejszych z walecznych. W tym wszystkim, wszyscy już zapominali… dlaczego jej ojciec był tak ważny, że jego śmierć nie była jedynie wyrwą dla ich społeczności…
Minutę później, stała dwa metry przed nim i oboje celowali w siebie różdżkami. Mimo wszystko, podziwiała jego refleks. Niewielu mogłoby się spodziewać po niej tak szybkiej reakcji.
– Jaka to misja? – warknęła. Czubek jego różdżki drżał lekko, to nie wróżyło dobrze.
– Amerykanie. Albo Rosjanie, co wolisz. Potrzebujemy ich pomocy. Potrzebujemy jakiejkolwiek pomocy. Na Merlina, opuść różdżkę.
Nie opuściła różdżki, tylko uniosła brwi. Naprawdę? Miałaby zostawić Wielką Brytanię i płaszczyć się przed Amerykanami albo Rosjanami i błagać ich o pomoc? Ona, dumna McGonagallówna?
– To twój pomysł? – spytała.
– Nie. Dumbledore'a.
Tym razem dłoń dzierżąca różdżkę opadła. Lucas odetchnął, bo nie mógł wiedzieć, że Minerwa jest w stanie go zaatakować bez użycia cennego kawałka drewna. Ona tymczasem usiłowała przetworzyć zasłyszaną informację.
Albus chciał, by spróbowała pozyskać pomoc Amerykanów lub Rosjan. Sama myśl mogła wydawać się logiczna – jej ojciec był ambasadorem. Ona dorastała w kosmopolitycznym domu, jej nazwisko w Ameryce wciąż mogło cieszyć się poważaniem, a kto jeśli nie nieustraszona lady McGonagall odważyłby się zapuścić w zakamarki Moskwy czy Sankt Petersburga by oczarować sobą rosyjskie wiedźmy? A jednak, przecież musiało być coś więcej.
– Nie wiem, jak długo wytrzymamy bez wsparcia… – zaczął Longbottom, ale ona ledwie go słuchała.
Nie mieli szans na utrzymanie Londynu długo. A zanim ona przekonałaby MACUSĘ albo tym bardziej, skłócone rosyjskie wiedźmy… byłoby już dawno po wszystkim. Albus chciał ją odsunąć. Chronił ją.
– McGonagall? Podejmiesz się tego? – ciche pytanie Lucasa wyrwało ją z rozmyślań.
– Nie. – odpowiedziała twardo. Zanim zareagował, na powrót znalazła się za bramą.
– Zaczekaj! Potrzebujemy tego wsparcia! Przegramy i nawet ta brama nie powstrzyma Grindelwalda! Naprawdę chcesz beznamiętnie obserwować upadek naszej społeczności?! – Lucas podbiegł do bramy, ale zaklęcia ochronne posłały go kilka metrów w tył, w błoto.
– Nie możesz! Co ci po tej całej mocy, Grindelwald w końcu i tak ci ją zabierze! – wrzeszczał Longbottom, ale Minerwa już wracała do rezydencji.
Panowała ciemność, lecz Minerwa znała tutaj każdy krzew, każdy kamień. Dom. Rezydencja. Azyl?
Zerknęła na wielki cień, będący rodzinnym mauzoleum. Tam leżeli jej rodzice. I gdyby ojciec żył, to na pewno poleciłby jej stanąć do walki. Upewnić się, że Grindelwald przegra, bez względu na cenę. Tylko Minerwa nie potrafiła słuchać tego głosu, którym wydawało jej się, że przemawia jej ojciec. Już nie. Bo on zalecał jej kontrolę. A najwspanialej czuła się, gdy przestawała się kontrolować. Gdy przestawała zważać na ustanowione dawno zasady.
Biegła po schodach, szybko. Portrety wymieniały się zaniepokojonymi spojrzeniami, gdy je mijała. Ostatecznie, dobiegła tam gdzie chciała.
Komnata była ciemna, ale Minerwa nie dbała o to, czy jej babka śpi. Bezceremonialnie wskoczyła do łóżka starej kobiety i bez cienia delikatności złożyła swoją głowę na piersi Theresy, rękoma obejmując wątłą postać czarownicy. Zapach konwalii, którym jej babka zawsze pachniała, intensywniej niż sama Minerwa, zawsze ją uspokajał.
– Powiedz, że wszystko będzie dobrze, babciu. – wyszeptała, mocno zaciskając swój uścisk. Theresa i tak nie mogła tego czuć, a siniaki… znikną po kilku dniach.
Theresa milczała. Minerwa uniosła głowę, by spojrzeć w skrytą w mroku twarz kobiety, by zobaczyć zimny błysk w stalowych oczach czarownicy.
– Dlatego trzymasz mnie przy życiu? Żebym mogła od czasu do czasu zapewnić cię, że wszystko będzie dobrze? – wycedziła starsza lady McGonagall, jej głos tak lodowaty jak uderzające o siebie sople.
Minerwa przesunęła dłonią po policzku damy – powstała cienka szrama, z której skapnęło kilka kropel krwi.
– Trzymam cię przy życiu… – młoda wiedźma z fascynacją obserwowała, jak rana zasklepia się sama w cudownym procesie samoleczenia.
– … bo wciąż jesteś potężną czarownicą. I wierzę, że będę bardzo potrzebować twojej mocy. – dokończyła.
Tym razem, do strumyczka krwi dołączył wątły strumień łez.
Xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx
Athena bez większego wysiłku odsunęła się od śpiącego po drugiej stronie łóżka mężczyzny. Godzina była wczesna, słońce jeszcze nie podniosło się ponad horyzont, a po tym, jak spędzili tą noc, mogła mieć pewność, że Albus obudzi się dopiero za kilka godzin.
Odważyła się tego zażądać. Powiedziała mu, że szczerze pragnie ratować ich małżeństwo. Ale tak naprawdę, to chodziło o spędzenie tych kilku chwil tak, jak w latach zaraz po ślubie, bo nie mogła mieć pewności, że zdoła wrócić do Albusa.
Właśnie dziś wyruszała na front. Portsmouth nie mogło upaść. Nie tak szybko jak Dover.
Albus wymamrotał coś przez sen. Spojrzała na niego z dziwną mieszaniną uczuć – złością, czułością i niepewnością. Nie sądziła, że wczoraj się zgodzi. Ale z drugiej strony… może wciąż wierzył, że robi to dla niej? Może podczas … wyobrażał sobie inną twarz, twarz kobiety, którą naprawdę kochał?
Zacisnęła zęby i udała się do łazienki. Pół godziny później wyszła, ubrana w granatowe, dopasowane szaty – usztywnione przeciwko zaklęciom tnącym, niekrępujące ruchów, efektowne, a jednocześnie praktyczne. Zerknęła w lustro – otworzyła szerzej oczy – nigdy nie sądziła, że będzie wyglądać tak… groźnie. Ona, nijaka Athena, zawsze znudzona opowieściami o nieustraszonych aurorach, których wielu było jej przodkami, teraz sama wyglądała jak wojowniczka.
Tylko wcale się tak nie czuła. Spojrzała na Albusa. Spał, pewnie śniąc o Minerwie, która wygodnie zapadła się pod ziemię, odmawiając wszelkiego udziału w wojnie, która przecież toczyła się z jej powodu.
Poprawka. Ta wojna toczyła się, bo Gellert chciał dominować nad światem, a że przybrała akurat taki, a nie inny charakter było już tylko winą Atheny. Czarownica rzuciła ostatnie spojrzenie na swojego męża. Tak bardzo chciała wierzyć, że robiła i robi to wszystko dla niego. Kiedyś, chciała tylko by był szczęśliwy. I przecież był, musiał być. A teraz? Trzeba było ratować go, wszelkimi możliwymi sposobami.
Zostawiła zamek za sobą. Dippet nie wiedział, na co się decydowała, gdy prosiła go o tydzień urlopu bez informowania Albusa. Dyrektor już był stary i za wolno łączył fakty. Gdy za parę godzin Albus przybiegnie do niego i zapyta, gdzie Athena się podziała, będzie za późno.
Teleportowała się za bramą. Wylądowała dokładnie w namiocie dowództwa, sprawiając, że po sekundzie wycelowano w nią dwanaście różdżek.
– Madame Dumbledore? – generał MacArthur nieufnie obrzucił ją oceniającym spojrzeniem.
– Albus na obiad zjadł cytrynowo–czekoladowy tort wczoraj. – odpowiedziała ze spokojem.
– To ona. – stwierdził generał i obecni magowie szybko schowali swoje różdżki. Jednak razem z nimi nie zniknęła nieufność. Większość tych ludzi była zbyt wiekowa, by Athena miała szansę opiekować się nimi w Hogwarcie.
– Jak mogę się przydać? – rozłożyła dłonie, by byli pewni, że ma przyjazne intencje.
– Chcesz walczyć? – jeden z generałów uniósł brwi z niedowierzaniem.
– Oczywiście. To mój patriotyczny obowiązek. – wzruszyła ramionami, jakby to była najbardziej oczywista rzecz pod słońcem.
– Wybacz, madame, bo o ile wszyscy wiemy, że jest pani jedną z potężniejszych czarownic, to nie ma pani żadnego bitewnego doświadczenia. – zauważył jeden z mężczyzn. Athena przygryzła policzek – miał rację. Mogła słuchać dziesiątek opowieści o epickich bitwach, mogła na każdym kroku spotykać się z przypomnieniem, że dla jej szczęścia ktoś poświęcił bardzo wiele, mogła nieustannie być otaczana poglądem, że wojna to najgorsze zło świata, ale nikt nie pomyślał, by przygotować ją na prawdziwie bitewne warunki – na świst różdżek, wrzaski rannych, upadki martwych.
– Ochotnicy, którzy zaraz będą tam ginąć, też niewiele wiedzą o wojnie. A ja przynajmniej wiele wiem o magii. – odpowiedziała rozsądnie. Zgromadzeni magowie pokiwali głowami. I już była prawie pewna, że zdołała ich przekonać, gdy Archibald zapytał:
– A Albus? Wie, jak będziesz się narażać?
Dzielnie zniosła jego spojrzenie i odpowiedziała:
– Albus rozumie, że są sprawy, które są warte wszelkich poświęceń.
MacArthur potrząsnął głową.
– Zatem on o niczym nie wie. I oczekujesz, że wyślemy cię do walki, żeby on mógł potem nas ścigać nawet w zaświatach, jeśli cokolwiek ci się stanie. – podsumował czarodziej.
– Generale, nic nie powstrzyma mnie przed próbą wsparcia mojego kraju. Przybyłam, by zaoferować swoją różdżkę i umiejętności, ale jeśli nie dojdziemy do porozumienia, nie zdołam ocalić tylu naszych żołnierzy co z waszymi wytycznymi i wskazówkami. – wyjaśniła spokojnie.
Jeden z magów przywołał ogromną mapę. I Athena westchnęła, rozpoznając pismo znaczące poszczególne pozycje. Zatem Minerwa nie pozostawała bierna. Fakt, że Wielka Brytania jakkolwiek się opierała, bez klęski za klęską, to był prawdopodobnie efekt planów genialnego szkockiego umysłu.
I te plany naprawdę mogły dawać jakiś strzęp nadziei na utrzymanie Portsmouth przez co najmniej tydzień. Prawda, zakładały nadludzkie siły i zdolności brytyjskich obrońców, ale teraz, gdy Athena pojawiła się dla równowagi… mieli szanse.
Generałowie przez dwie godziny usiłowali równocześnie zapoznać ją z sytuacją i dać jej dziesiątki wskazówek dotyczących samej walki. Słuchała ich uważnie, bo rozumiała, że te rady mogą okazać się na wagę życia. Poza tym, zdumiewało ją, jak niewiele wiedziała o tym, co mogło ją czekać na polu bitwy. Starzy czarodzieje nie owijali w bawełnę i za to była wdzięczna. Może ich niewiara w nią tylko ją irytowała. Nawet nie niewiara w jej umiejętności, ale w jej siłę. Bo jak ona, delikatna kobieta, miałaby dźwignąć ciężar najostrzejszej walki? Nie była wojowniczką, jak wiedźmy z rodu McGonagallów.
Stop. Może jednak nią była? Z rodu McGonagallów, z tej samej krwi, wzmocnionej Dumbledore'ami, Longbottomami, Zenaidovami i walecznymi mugolami. Wzmocnionej Potterami.
– AAAATTTAAAAKKKKK! – do namiotu dowództwa dobiegł przeraźliwy, gardłowy wrzask.
Athena porwała swoją różdżkę i wybiegła na zewnątrz. Szybko zorientowała się, że stoi na wzgórzu, a w dole ma jaskrawo oświetlone, portowe miasto, które pewnie dopiero budziłoby się do życia, wraz z pierwszymi promieniami słońca, gdyby nie kilkanaście statków, przypominających siedemnastowieczne żaglowce, z których dobiegał nieustanny ostrzał kolorowych smug zaklęć.
Na nabrzeżu, w długich rzędach byli ustawieni obrońcy, usiłujący zatrzymać bądź transmutować lecące w stronę miasta klątwy i uroki. Jeśli któryś z czarów trafiłby mugola… ministerstwo nie mogło ewakuować miasta, zdołało jedynie opróżnić domy położone najbliżej morza, bo Minerwa słusznie założyła, że czarnoksiężnicy zaatakują stamtąd.
Lecz łatwo można było zauważyć, że obrońcy jedynie się bronili – nie byli w stanie zaatakować. Mając w pamięci wszystkie wskazówki generałów, Athena postanowiła, że to ona będzie tą, która zatopi te okręty, zanim którykolwiek z wrogich magów postawi stopę na tym kawałku brytyjskiej ziemi.
Pomyśleli o zaklęciach antyteleportacyjnych. Nie mogli podejrzewać, że jest ktoś, kto urodził się, by je łamać. Wielu z nich nawet nie zarejestrowało, co się stało, gdy znalazła się za ich plecami.
– Drętwota! – to było bardzo potężne zaklęcie – dwunastu magów straciło przytomność, przewaliło się przez burtę, przy której stali i wpadło do morza, a szaty pociągnęły ich w dół.
Pozostali jak zaprogramowani odwrócili się do niej, ich różdżki świstały szybciej niż się spodziewała. Jej własna różdżka jedynie transferowała magię wydobywającą się z prawej ręki. Lewa ręka kształtowała inne zaklęcia niż prawa – w sposób, do którego Athena rzadko się uciekała – bo pamiętała, jak wiele trzeba było, by Albarion zaufał jej na tyle, by ją tego nauczyć. Jego głos wciąż rozbrzmiewał w jej głowie:
–,,Lewa, obrona! Prawa, atak! Skup się, a może kiedyś będziesz używać nie tylko dłoni!"
– Avada Kedavra! – zielony promień przemknął nieco ponad jej lewym ramieniem.
Refleks. Generałowie mówili, że zamaszyste ruchy różdżką to cechy słabego żołnierza. Że nieznaczne ruchy nadgarstka wystarczą.
– Impedimenta! – krzyknęła, lewą ręką transmutując zaklęcie tnące w garść piasku. Z wszystkich stron nadbiegali nowi wrogowie w miejsce tych, których już pokonała. Było ich bardzo wielu… musiała cofnąć się, by oprzeć się plecami o maszt…
Potężna Bombarda wstrząsnęła pokładem – Athena wiedziała, że siła była wystarczająca, by woda zaczęła zalewać okręt. Nie wiedziała tylko, ile czasu zajmie sługom Grindelwalda zorientowanie się. Miała nadzieję, że nie za długo – ich zaklęcia trafiły w maszt nad jej głową – musiała rzucić się w bok, by ogromny kawał drewna nie przygniótł jej. Ktoś posłał ku niej Cruciatus, uchyliła się i odpowiedziała przywołaniem ogromnej fali. Dopiero gdy woda zmyła z pokładu kolejnych dwóch magów, reszta uświadomiła sobie, że toną.
– Odwrót! – zawołał jeden z nich.
Athena machnęła różdżką, a powierzchnię całego kilometra kwadratowego okrył rodzaj srebrnej, falującej siatki – potężne zaklęcie antyteleportacyjne, dużo silniejsze niż ich wcześniejsze, z repertuaru, którego nie mogli znać. Zobaczyła strach na wielu twarzach, gdy zrozumieli, że nie są w stanie się teleportować. Ci mądrzejsi usiłowali transmutować elementy statku w miotły, ci mniej rozważni rzucili się do ataku na nią.
Walczyła, coraz mniej rejestrując chaos, w centrum którego się znajdowała. Jej dłonie zdawały się odłączać od jej świadomości, jakby lepiej wiedziały jakiego zaklęcia użyć, by zabić.
– Sectusempra! – wrzasnęła, gdy pięciu magów zaszarżowało na nią. Krew, która wytrysnęła z ran na ich piersiach obryzgała jej twarz. Athena odskoczyła w stronę lewej burty, ale już biegło za nią czterech kolejnych. Przywołała ostrą, drewnianą sztachetę – posłała ku nim. Oczy pierwszego prawie wyszły na wierzch, gdy drewno przebiło jego klatkę piersiową, jego towarzysza i utkwiło mocno w piersi trzeciego. Czwarty wrzasnął i rzucił się w kipiel za burtą. Statek coraz bardziej zanurzał się w kotłującej się, szarej wodzie. Tonął.
Uznała, że ci, którzy jeszcze na nim żyli, nie mieli szans się uratować.
– Incendio! – z jej dłoni wypłynął ogromny jęzor ognia, natychmiast zapalając wszelkie drewniane elementy. Athena zdążyła rzucić się w wodę, zanim płomienie dosięgły i ją.
Morska toń była lodowata. A sama Athena nie pamiętała, ile czasu minęło, od jej ostatniego pływania. Posiadała tą umiejętność – staw w rezydencji wielokrotnie transmutowany był w wygodny basen, ku uciesze wszystkich dzieci. Teraz jednak, to nie było delektowanie się kąpielą w promieniach letniego słońca, to była walka o każdy oddech. Podobno pływanie było mechaniczne. Była skłonna w to uwierzyć, bo jej ciało uparcie parło do przodu, w stronę oświetlonego zaklęciami kolejnego okrętu. A jednak, gdy w pewnym momencie zobaczyła ciało młodego chłopaka, unoszące się na wodzie, jego zastygłe w wiecznym strachu oczy, zamarła. Woda zalała jej głowę, zakrztusiła się. Wciąż jednak miała swoją moc.
Ogromna bańka powietrza otoczyła Athenę. Krztusząc się, czarownica przelewitowała się na wysokość pokładu kolejnego okrętu. Ci czarnoksiężnicy dostrzegli ją szybciej. Wśród nich były kobiety, wiedźmy, jak ona. Ta myśl jednak zniknęła szybko. To nie miało znaczenia. Byli wrogami, musieli zginąć. Wszyscy.
– Defrectare! – krzyknęła. Rozległy się rozpaczliwe wrzaski, gdy jedna z kobiet zaczęła lśnić od środka pomarańczowym światłem. Pomarańczowa, skwiercząca ciecz rozpuszczała jej ciało od środka. To była jednak z najgorszych czarnomagicznych klątw. Ale Athena nie dbała o to.
Wylądowała na pokładzie bez większego problemu – jedna z jej rąk wciąż odbijała lub transmutowała lecące ku niej klątwy. Przed Niewybaczalnymi zawsze zdążyła się uchylić. Sama była zaskoczona swoim refleksem. Ale z drugiej strony, to mógł być efekt pulsującej w niej adrenaliny i złości. Złości na cały świat, że znów nie dane jej było być szczęśliwą.
– Avada Kedavra! – jej prawa ręka była dokładnie skierowana na piątkę magów. Wstrzymała oddech, bo zielony promień rozdzielił się na pięcioro i cała piątka czarodziejów padła, martwa.
Rozdzielanie nigdy nie działało na Niewybaczalne. Albarion był zupełnie pewny, gdy go o to zapytała. Czyżby się mylił?
– Crucio! – tym razem czerwony promień rozdzielił się na pięć. Wrzaski nie docierały do Atheny.
Ktoś zaatakował ją zaklęciem łamiącym kości. Niefortunnie trafił w jej stopę – usłyszała charakterystyczny trzask, a potem okropny ból zapłonął w jej lewej stopie. Odpowiedziała klątwą przepoławiającą. Kuśtykając, przebrnęła przez kałużę rozlanych, ludzkich wnętrzności.
Uciekali, bo zrozumieli, że ona nie jest taka, jak im mówiono – Brytyjczycy mieli być zdezorientowani, niezdolni do okrucieństwa, łatwi do pokonania. Lecz ona była zaprzeczeniem tego wszystkiego. Jej dłonie współpracowały ze sobą, zaklęcia były rzucane szybciej niż wykrzykiwane słowa, nie miała ani chwili zawahania, wątpliwości. Używała uroków, których istnienia nie byli świadomi, klątw tak śmiercionośnych, tak bolesnych i okrutnych… pokładowe deski spływały krwią.
Kolejny statek zapłonął, a Athena znów zanurzyła się w lodowatą wodę, licząc, że zdoła ona zmyć z niej krew. Jej stopa bolała, oberwała też jakimś elementem masztu, bo czuła guza z tyłu głowy, ale nie mogła pozwolić, by to ją zatrzymało. Jeszcze tylko kilka statków…
Zabijała, chociaż było coraz trudniej, bo czekali na nią, jednocześnie odpływając od nabrzeża, by nie dosięgły ich klątwy posyłane przez obrońców. Na trzech ostatnich okrętach było kilku magów z odrobiną rozsądku, usiłowali zwabić ją w pułapkę, wykorzystać swoją liczebną przewagę… ale zdołali jedynie wbić jej kilka drzazg w plecy. Metodycznie zabijała jednego za drugim. Rozsadziła czarownicę z lewej, zacisnęła serce czarodzieja z prawej, przepołowiła poziomo chłopaka z tyłu, zamieniła szatę tego z przodu w duszące pnącza. Spopieliła głowę kolejnego. Wyłupiła oczy następnego. Czarownicy splątała kończyny, wywołując agonalny wrzask.
Krew była wszędzie. Na statku, na jej szatach, na ciałach, w wodzie. Pokład ostatniego okrętu był cały czerwony. Athena zatrzymała się przed kulącą się przy burcie dziewczyną. Mogła być w wieku Minerwy, wyglądała na Francuzkę i kurczowo ściskała swoją różdżkę. Nie zaatakowała. Trzęsła się jedynie, jej usta nie formowały słów.
– Masz dzieci? – zapytała Athena łamanym francuskim. Dziewczyna pokręciła głową, jednocześnie jedną ręką obejmując brzuch.
– Więc nie będziesz ich mieć. – z dłoni Atheny wystrzelił żółty promień i trafił dziewczynę, która wydarła się przeraźliwie.
Athena zdjęła swoje zaklęcie antyteleportacyjne. Zerknęła na dziewczynę, która szeroko otwartymi oczami wpatrywała się w kałużę krwi rozlewającą się spod jej szat.
– No dalej, znikaj stąd. – warknęła Athena. Dziewczyna teleportowała się, łykając łzy.
Na ostatnim statku tylko Athena pozostała żywa. Rozejrzała się i zalał ją lęk, jakiego jeszcze nigdy nie doznała. Widziała ciała, widziała krew, widziała śmierć, bardziej okrutną niż ta, o której jej kiedyś opowiadano ściszonymi głosami.
Sięgnęła do serca, jakby jego przyspieszone bicie mogło ją uspokoić. Lecz nie mogło. Ręka chciała zacisnąć się na szacie, ale wyczuła znajomy kształt. Paznokcie z łatwością rozerwały materiał kieszeni. Z ust Atheny wydobył się jęk ulgi, gdy wyciągnęła piersiówkę pełną drogocennego płynu.
– Wasze zdrowie. – mruknęła, pociągając spory łyk i opierając się o pokład. Przez myśl jej przeszło, że z brzegu mogą jej wypatrywać… albo obserwowali ją cały czas i widzieli…
– Incendio! – płomienie ogarnęły wciąż sterczący w górę maszt.
A Athena przekręciła nakrętką piersiówki i zniknęła.
Sam widok znajomej, zamkowej komnaty dał jej nieco ukojenia. Opadła na kolana, bo zraniona stopa już jej nie była w stanie utrzymać. Kropelki krwi z ran na jej plecach obryzgały surowy kamień zamkowych ścian.
Chyba zemdlała, nie miała pojęcia, ile czasu minęło, gdy się ocknęła. Ktoś położył ją na łóżku – nie jej, ale pamiętała to łoże. Ktoś uleczył jej obrażenia. Ktoś bawił się jej włosami, przesuwając po nich palcami.
– Ja… – urwała, nie wiedząc co powiedzieć. Mężczyzna o lodowato zimnych oczach by jej nie zrozumiał.
– W pojedynkę pokonałaś jedną z moich najlepszych dywizji. – stwierdził, bez cienia emocji.
– Trzeba było ich powstrzymać. – wymamrotała, czując żółć podchodzącą do gardła na wspomnienie zalanego krwią pokładu.
– Dokonałaś tego w wielkim stylu. – rzucił z przekąsem, jakby wcale nie mówił o zamordowaniu setki swoich popleczników.
Nie mogła o tym myśleć. To nie ona ich zabiła. To te wypaczone geny, zebrane przez jej matkę, przekazane jej, skręcające moralny kręgosłup, zaburzające postrzeganie świata, uodparniające ją na wszystko. To nie była ona, Athena Dumbledore, żona Albusa. To był jakiś potwór, który teraz szukał pocieszenia w ramionach czarodzieja równie potwornego.
– Albus… nie, nie zrozumie… – czuła łzy zbierające się w kącikach oczu.
– Jeszcze dzisiaj rano rozumiał cię w pełni. Wciąż mogę wyczuć jego na tobie. I będzie cię rozumiał, kiedy już do niego wrócisz. – odezwał się Gellert, niemalże czule gładząc palcami jej policzek.
Chciała potrząsnąć głową. Nie pojmowała, jak Gellert może być tego tak pewny, przecież wiedział jakimi wartościami kierował się Albus. Jak gardził okrutnym mordowaniem.
– Nikt nie wie, co wydarzyło się na morzu. Wyczarowałem mgłę, która uniemożliwiła obserwację z brzegu, dzięki temu wyspiarze mieli takie kłopoty z trafieniem moich okrętów. Statki spłonęły, razem z ciałami, a reszta poszła na dno. Wygraliście tą bitwę i wszyscy szukają ciebie, bohaterki. Albus też. – wyjaśniał czarnoksiężnik, przesuwając dłoń z jej włosów na szyję, a potem na wiązania szarej koszuli nocnej, w którą musiał ją ubrać po rozebraniu jej z zakrwawionych i zniszczonych bojowych szat.
– Muszę iść, on będzie szukał w głębinach, odkryje ciała… – chciała wstać, ale silna ręka na jej piersiach ją powstrzymała.
– Zająłem się wszystkim. Mnie też zależy, żebyś wróciła do niego. – powiedział. Przez moment przed oczami zamajaczyła jej twarz francuskiej dziewczyny, wykrzywiona bólem. Odepchnęła ten obraz.
– Nie wiem, czy dam radę. Ta pustka… – przysunęła się bliżej niego. Nie umiała nawet mu powiedzieć tego co czuła – że miała dość bycia buforem między nim a Albusem, że nie będzie już w stanie zmusić Albusa do dalszego kochania jej, nie po tym co zrobiła, że pustka, która powiększała się z każdą śmiercią teraz urosła do niewyobrażalnych rozmiarów…
– Wypełnię ją. – Gellert wyszeptał zmysłowo i szybko rozpiął koszulę nocną. Jej ciało po raz kolejny ją zdradziło, gdy jęknęła z podnieceniem, bo jego usta zaczęły pokrywać jej skórę zimnymi pocałunkami.
Jak zwykle, to było upodlające, pełne pasji, upokarzające i uskrzydlające jednocześnie. To było zaprzeczeniem wszystkiego, co wydarzyło się dziś rano pomiędzy nią a Albusem. Bo Gellert zdawał się rzeczywiście jej pragnąć – tak bardzo, że jego pożądanie aż zapierało dech w piersiach. Dziki rytm, w jakim poruszały się ich ciała, upewniał ją w przekonaniu, że potrzebowali tego, bardzo, mocno, jak najdogłębniej.
Kilka godzin później, gdy leżeli spleceni w swoich objęciach, nie mogła już dłużej odpędzać wspomnień tego, co zrobiła. I tego strasznego przeczucia, że nie będzie umiała spojrzeć w niebieskie oczy Albusa i nie czuć tego koszmarnego poczucia winy. Przecież on natychmiast będzie wiedział…
– Potrzebujesz czasu. I musisz przestać o tym myśleć. Zrobiłaś to, co należało. Posługując się magią, która jest w tobie. Nie możesz wyrzec się siebie, nawet w imię swojej więzi z Albusem. – język Gellerta przesunął się kusząco po linii jej ramienia.
– Ale…
– Zostaniesz tu tydzień, a ja będę pomagał ci zapomnieć, każdej nocy. – powiedział z pełnym przekonaniem. Athena nie protestowała – ta myśl była zbyt kusząca, by ją odrzucać.
W końcu, Gellert jakoś uodpornił się na zadawanie śmierci, może nauczy ją tego?
Siedem nocy zapominała o wszystkim, bo Gellert sprawiał, że mogła skupić się jedynie na nich, na ich oczekiwaniach, fantazjach, pragnieniach. Na tym, jak byli podobni. Jak obydwoje przywoływali imię Albusa, chociaż coraz bardziej uwierała ich świadomość, że on nie należy do nich. Athena nie wiedziała, ile z jej relacji z Albusem Gellert się domyślał. On zaś nie miał pojęcia, że ona znała jego najczarniejsze sekrety tak dobrze, jak znała krzywizny jego ciała.
– To był cudowny tydzień, który trochę osłodził moją porażkę w Portsmouth. – Athena westchnęła, gdy Gellert lekko ścisnął jej pośladek.
– Zatrzymałam cię na tydzień, jutro zaatakujesz ze zdwojoną siłą, prawda? – spytała, usiłując zignorować jego pieszczoty.
– Najpierw muszę się przegrupować. Marny z ciebie strateg, nie próbuj udawać, że rozumiesz prawidła wojny. – roześmiał się, Athena jednak czuła tylko zimne dreszcze – ile razy ubolewała nad tym, jak mało taktycznego zmysłu odziedziczyła?
– Twoich żołnierzy było tak wielu… – zamknęła oczy, przypominając sobie ich pełne przerażenia twarze.
– Dołączenie do mnie to najlepsze, co mogło ich spotkać. – usta Grindelwalda leniwie przesuwały się po jej piersiach. Tym razem, nie przynosiły pocieszenia.
Bo Athena właśnie zrozumiała co robiła. Spała z wrogiem. Z okrutnikiem, który mordował setki ludzi w swojej grocie w Albanii. On już zatruł jej duszę, wydobywając z niej ciemność, która umożliwiła jej równie okrutne mordowanie.
Podjęła próbę wyplątania się z jego ramion, ale jego ciało natarczywie przywierało do niej.
– Muszę wracać do Albusa. – powiedziała, zdumiona tym, jak bardzo drżał jej głos.
– Najpierw powiedz mi, co cię tak dręczy. Przecież uporałaś się z tym, co wydarzyło się na morzu. – Gellert zmrużył swoje błękitne oczy.
Uporała się? Jak można było uporać się z tak straszliwie zadawaną śmiercią? Przecież tego nie można było zapomnieć, pochować, odsunąć, jakby nigdy się nie wydarzyło! To było jak nieuleczalna choroba, przez lata utajona, teraz ujawniająca się, tocząca ją od środka. Korumpująca, jak jego dotyk.
– Zdrada. – odpowiedziała jednym słowem. Oczy Gellerta rozbłysły.
– Nie zdradzasz go, bo ja należę do niego, on należy do mnie, oboje należymy do ciebie, jesteśmy spleceni ciaśniej niż wszyscy inni poprzez nasze wspólne cele i pragnienia. – nie dopowiedział, ale Athena rozumiała, że chodziło mu o władzę i dominację.
Co miała mu powiedzieć? Że wcale nie myślała o swojej zdradzie? Że był ktoś jeszcze, kto zdołał wyrwać im Albusa, kto spektakularnie pokonał ich oboje w walce o jego serce?
– Powinnam wracać. – wyszeptała. Tym razem, Gellert jej nie zatrzymywał. Nie spuszczał jej z oczu, gdy wyswobodziła się z jego ramion, wyskoczyła z łóżka i transmutowała poduszkę w komplet białych szat. Jej dłoń zadrżała, gdy zmieniła jeszcze ich kolor na głęboką czerń.
– Do zobaczenia, Atheno. Nigdy nie zapominaj, kim jesteś. – Gellert rozciągnął usta w makabryczno–czułym uśmiechu.
Teleportowała się.
I znów, kilkanaście różdżek wycelowanych w jej sylwetkę.
– Atheno! – znajomy, ale nasycony zupełnie sztuczną troską głos wybił się ponad wszystkie.
– Morze… jacht i gwiazdy. – powiedziała, patrząc w pozbawione migotania akwamarynowe oczy.
– To ona. – potwierdził Albus i różdżki opuszczono. Pozwoliła, by objął ją. Skryła twarz w jego szacie, modląc się, by nie wyczuł Gellerta.
– Już, nic ci nie grozi. – powiedział uspokajającym tonem. Zmusiła się do oderwania od niego i spojrzenia na wyczekujących generałów.
– Czy po zniszczeniu statków były jeszcze jakieś ataki?– zapytała. MacArthur pokręcił głową i dodał:
– Stracił całą dywizję.
– Musi się przegrupować. – weszła mu w słowo. Uniósł brwi. Tak, to nie były słowa jakich oczekiwał od kogoś nieumiejącego myśleć w strategiczny sposób.
– Oni wszyscy, nie żyją? – starszy mag zadawał to pytanie jakby nienawidził siebie za to, że musiał to potwierdzić.
– Utonęli, albo spłonęli. Nie mogłam za wiele zrobić. Używali najgorszych klątw. – poruszyła stopą – Gellert dobrze ją uleczył, bo czuła tylko delikatne pieczenie.
– Co działo się z tobą przez cały tydzień? – to Albus zadał to pytanie.
– Musiałam… dojść do siebie. Zabiłam wielu ludzi, Albusie. – łzy swobodnie popłynęły po jej policzkach.
– Madame, wszyscy pani szukaliśmy. Już myśleliśmy, że została pani porwana. – szkocki generał wypowiadał się ze spokojem, ale jednak bez troski. Bardziej jakby był zły, że marnowali czas, szukając jej, zamiast przygotowywać się do następnego starcia.
– Ja… dajcie mi znać, kiedy znów zaatakuje. – przesunęła się do wyjścia z namiotu.
– Nie będziesz więcej brać w tym udziału, Atheno. – zaprotestował Albus, łapiąc ją za nadgarstek.
– Portsmouth upadłoby, gdyby nie ja! Jestem potrzebna! Jestem niezbędna! – zaczęła krzyczeć, gdy jego dłonie złapały ją mocno za ramiona, a oczy błądziły badawczo po jej twarzy.
– Tak, kochanie. Ale teraz jesteś potrzebna mnie. Wrócimy do domu i obiecuję, że generałowie przyślą sowę gdy tylko nastąpi kolejny atak. – słowa Albusa były takie kojące. Zgromadzeni w namiocie magowie pokiwali głowami. Athena dała się wyprowadzić z namiotu. Albus teleportował ich oboje.
Nie wylądowali jednak przed bramą Hogwartu, ale przed ich oksfordzkim domem. Athena stała nieruchomo, gdy Albus mamrotał zaklęcia neutralizujące czary ochronne, jakimi otoczyli ten dom. Potem poszła z nim, uczepiona kurczowo jego ramienia, do środka. Prawie wniósł ją na piętro, bo kolana miękły jej coraz bardziej. Pomógł jej usiąść na łóżku i zrobił krok w tył.
– Jesteś ranna? Głodna? Czego potrzebujesz? – spytał tak, jakby pytał jakąkolwiek damę w opresji, nie własną żonę. Łzy popłynęły znów po jej policzkach.
– Zabiłam ich. Tak wielu… – rozszlochała się na dobre, pragnąc jedynie, by ją przytulił i zapewnił, że wciąż ją kocha, że to niczego nie zmienia i że wszystko będzie dobrze.
– Nie spodziewałaś się tego? Kiedy zgadzałaś się pomóc Spencer–Moonowi za moimi plecami? – Albus zaczął chodzić nerwowo w tę i z powrotem.
– Nie chciałam, żebyś ty też musiał zabijać! Chciałam cię chronić, bo jestem silniejsza! – wrzasnęła, chociaż wiedziała, że nie wygląda na silną, siedząc zupełnie zdruzgotana na ich małżeńskim łóżku.
– Ale nie dość silna na tą wojnę! Żadne z nas nie jest. – Albus schował twarz w dłoniach. Ciekawiło ją, czy też pomyślał o Minerwie – która miała w sobie tą mądrość, że doskonale wiedziała, iż nie jest gotowa, chociaż paradoksalnie, ona miała w sobie najwięcej tej… równowagi. Pomiędzy bezwzględnością, która nie pozwalała jej się cofać, a szlachetnością, która powstrzymywała te mroczne instynkty… lecz szlachetność pochodziła od Albusa…
– Będę walczyć dalej. Jestem to winna temu krajowi. Tym wszystkim pokoleniom po mnie. – chciała trzymać głowę wysoko, ale jej podbródek drżał niepohamowanie.
– W takim razie będziemy walczyć razem. Nie puszczę cię znów do walki samej. To nie podlega dyskusji. – Albus odwrócił się do niej plecami. I naprawdę, chciała protestować, chciała zaklinać go, że jest potrzebny w Hogwarcie… ale była taka słaba… jak jej matka, gdy wydała na świat tego charłaka…
– Grindelwald zaatakuje Hogwart, gdy tylko się zorientuje, że walczymy razem na południu. To Szkocja jest jego ostatecznym celem. I ty. – powiedziała, przywołując wszystkie swoje rezerwy sił. Widziała jak garbi się, świadom prawdziwości jej słów.
– Będzie próbował cię porwać, by wywabić mnie z zamku. – stwierdził, wciąż nie odwracając się do niej.
– Ale nie wie, że nie zostawisz Hogwartu dla mnie. Jeśli rzeczywiście mnie porwie, to szybko połączy fakty. I wtedy będę dla niego już bezużyteczna. – zastanawiała się, czy jej słowa rozrywają jego serce na setki kawałków swoją prawdziwością.
– I mówisz mi to, bo? To jest kolejna groźba skierowana przeciw niej, że wskażesz Gellertowi błąd w jego postrzeganiu ciebie szybciej? – odwrócił się, jego aura pulsowała niepokojem.
– Nie, to jest chęć poświęcenia się dla ciebie! Chęć odkupienia tego, co ci odebrałam! – sama już nie wiedziała, czy kłamała, czy mówiła prawdę, czego tak naprawdę chciała…
– To jest najwyżej chęć odkupienia tych żyć, które odebrałaś tydzień temu. – uznał, robiąc krok w jej stronę.
– Nie chcę, byś musiał też przez to przechodzić. Ty musisz pozostać niewinny, bym mogła wracać do ciebie… – wyciągnęła do niego dłonie. Przecież ona też potrzebowała jego szlachetności, nawet jeśli dla jej duszy było już za późno…
Zaskoczył ją, bo podszedł i objął ją. Przywarła do niego, a jego dłonie uspokajająco gładziły jej włosy. Nie był wciąż na tyle obojętny, by odrzucić kogokolwiek, kto miał za sobą traumatyczne przeżycia. Pomagał jej, jak pomógłby każdemu, Galatei, Archibaldowi, Elphiasowi.
Tylko oni… chociaż waleczni, chociaż zdeterminowani… nigdy nie posunęliby się do zabijania w ten sposób. Nigdy nie poddaliby się swoim najmroczniejszym instynktom, w stopniu, w jakim ona to zrobiła. Nigdy nie szukaliby pociechy w ramionach najgorszego wroga.
Athena zasnęła w ramionach Albusa, nienawidząc siebie mocniej niż kiedykolwiek.
Jej sen nie był wolny od koszmarów. Nie śnili jej się jednak zamordowani ludzie. Raczej napływały do niej wspomnienia, które myślała, że dawno zdążyła zapomnieć, które zebrała w pierwszych latach swojego życia, które były zbyt bolesne, by kiedykolwiek do nich wracać:
,,– Jak możesz tu po prostu stać, bez wstydu?! Jak możesz nie nienawidzić siebie za to, co zrobiłaś, jak zraniłaś wszystkich, całą rodzinę?! Jeśli ja chciałem tylko umrzeć, to jak ty możesz patrzeć w lustro? Gdyby oni tego doczekali…
– Czułbyś się lepiej, gdybym się zabiła?
– TAK!"
Nawet nie sądziła, że mogłaby to pamiętać z taką precyzją – ich wykrzywione gniewem twarze, czarne włosy i skrzące się złością zielone oczy matki, zaciśnięte pięści, unoszącą się za szybko klatkę piersiową ojca. Ulgę, jaką przyniosły mu te słowa i zdradę, jaką były dla niej. Trzask drzwi, gdy wybiegała, by nigdy nie wrócić. Słowa, zimne, wypowiedziane do portretu czarnowłosego mężczyzny:
–,, Severusie, jak tyle osób z tak wspaniałymi genami mogło stworzyć coś tak potwornego?"
– ,,Oni powinni być razem, cokolwiek by się nie działo. Bo jeśli się nie odnajdą… byłoby jeszcze gorzej." – odpowiedział enigmatycznie mężczyzna.
Płakała przez sen, bo przecież tyle razy ją ostrzegano… nawet już wtedy… a ona i tak weszła między nich i do czego to doprowadziło? Zatraciła, zaprzedała diabłu swoją duszę, a wszyscy wokół byli jeszcze bardziej nieszczęśliwi niż pamiętała.
Albus trzymał ją mocno w ramionach każdej kolejnej nocy, ale nie kochał jej tak bardzo, by móc ją uzdrowić. Wrócili do Hogwartu, on znów nauczał, a ona izolowała się, czekając na wezwanie, na znak, że Gellert zdążył się przegrupować.
Gdy sowa przyniosła podczas śniadania w Wielkiej Sali list od MacArthura, Albus odprowadził ją do bram zamku. Pocałował ją, nie jak żonę, ukochaną. Pocałował ją jak praprapraprawnuczkę, która bez jego błogosławieństwa wyruszała na wojnę.
– Wrócę. – obiecała.
Czy pomyślał, że byłoby lepiej, gdyby nie wróciła?
Tym razem Gellert zaatakował Portsmouth z powietrza. Athena, która nie czuła się na miotle tak dobrze jak na solidnym gruncie, ustawiła się na brzegu, wraz z szwadronem dwudziestu ochotników – tak młodych, że pamiętała ich z Hogwartu. W powietrzu unosiło się trzydziestu nieco starszych magów. Ponad morzem leciała setka czarnoksiężników w szarych szatach.
Athena walczyła, ale jej zaklęcia były tymi, które Galatea Merrythought nauczała na swoich lekcjach. Zero klątw i uroków, zero Niewybaczalnych. Zgromadzeni wokół niej czarodzieje osłaniali ją, chociaż wciąż używała lewej ręki do obronnej magii. Ci z Brytyjczyków, którzy walczyli w powietrzu, szybko byli zmuszeni uznać przewagę przeciwników.
Stara czarownica wylądowała tuż przed Atheną – na jej ramionach srebrne epolety, sygnalizujące dowódcze stanowisko. Miała ładną, zdobioną mosiądzem różdżkę. Athena jednak z łatwością uniknęła klątwy uśmiercającej, która wydobyła się z tej różdżki.
– Atheno Dumbledore, gdzie twój szacowny małżonek? – kobieta mówiła z ciężkim, niemieckim akcentem. Athena zignorowała jej słowa – wdała się w pojedynek z wiedźmą, wiedząc, że inni będą osłaniać ją przed atakami z góry.
Nie znała imienia kobiety, ale po kilku minutach intensywnej wymiany zaklęć, Athena wiedziała, że ma przed sobą potężną wiedźmę. Kobieta zdołała przebić się przez jej ochronną tarczę i jej klątwa unieruchamiająca trafiła dokładnie w biodro Atheny. Choć zbyt słabe, by sparaliżować ją całkowicie, zaklęcie było utrapieniem. Jeśli miały to ciągnąć dłużej…
Porażka nie wchodziła w grę.
– Avada Kedavra! – Athena twardo wypowiedziała formułę zaklęcia. Przed czarownicą wylądował jeden z młodszych mężczyzn, zaklęcie trafiło go w pierś. Starsza wiedźma odepchnęła od siebie jego ciało, ale w jej oczach błyszczało zdumienie i gniew.
Athena wzniosła różdżkę.
– Impersoneo! – zaklęcie trafiło dokładnie w brzuch starej dowódczyni. Zdążyła wrzasnąć, a potem urok rozerwał ją od środka. Athena otarła z twarzy maleńkie drobinki ciała.
Otaczający ją obrońcy cofnęli się – nigdy nie widzieli tak okrutnej klątwy. Tymczasem ona już rzucała kolejne zaklęcia.
Miotły zajmowały się ogniem, przeciwnicy wpadali w portowy basen i tonęli, bo nie mogła pozwolić, by wyczołgali się na brzeg. Była precyzyjna, ciała spadały albo z pluskiem, albo z głuchym plaśnięciem. Ignorowała krew barwiącą brukowe kostki. Była tylko magia… i jej dłonie, transferujące ją.
Plask. Ostatni spadł dokładnie pod jej stopy, twarzą w kałuży. Przekroczyła jego ciało, by upewnić się, że w wodzie nie pływa nikt żywy. Gdy odwróciła się, zobaczyła dziesięcioro obrońców, zszokowanych, wpatrujących się w nią ze strachem. Wyminęła ich. Z jej ust uciekło westchnienie, gdy słyszała, jak kilku z nich opróżnia swoje żołądki za jej plecami. Jakiś uzdrowiciel wybiegł z uliczki. Chciała, by najpierw zajął się innymi, ale on złapał ją za rękę i teleportował.
Okazało się, że zaklęcie paraliżujące wyłamało panewkę jej kości udowej. Uzdrowiciele zdołali ją poskładać, ale zalecali miesiąc odpoczynku. Zgodziła się – teraz już wiedziała, że Gellert będzie potrzebował więcej czasu by zebrać dostateczną liczbę ludzi do kolejnego ataku.
– Była pani bardzo dzielna, madame Dumbledore. – MacArthur poklepał ją po ramieniu, a potem odsunął się, bo czarodziej o kasztanowych włosach wszedł do namiotu z rannymi. Athena rozkoszowała się pocałunkiem Albusa na swoich ustach, nawet jeśli był tylko na pokaz. A potem pozwoliła, by mąż teleportował ich z powrotem do Hogwartu.
