Łzy, który ranią
Kremy odmładzające, cytrynowe dropsy, żurnale mody – wszystko to podrożało przez rosnącą inflację. Albus „Dumel" Dumbledore ani trochę nie był happy, ani ociupinkę. Sunął korytarzami – wkurwiony – szarpał brodę, nabity gniewem jak wór grochem. Kto by pomyślał, że świat tak oszaleje, że z pensją dyrektorską nie zdoła spełnić swoich najbardziej podstawowych potrzeb.
Pewnego tygodnia wizytował nawet u Korneliusza Knota i starał się cokolwiek ugrać. Gdy przekonał się, że dialogiem nic nie wskóra, padł na podłogę, wierzgał, płakał, kajał się przed ministrem i zawodził:
– Korneliuszu! Proszę cię, ukróć to szaleństwo finansowe! Odstąpię ci Hogwart, na Merlina, oddam ci tam całą władzę! Będziesz mógł robić z uczniami, co zechcesz, wyzyskiwać ich, manipulować nimi, tylko proszę – niech dropsy nie będą już tak w chuj drogie!
Knot nigdy nie widział żałośniej telepiącego się starca. Zaśmiał się nosowo, a raczej dmuchnął nosem w imitacji śmiechu.
– Albusie, bardzo mi się podoba, jak się przede mną kajasz, lecz to nie leży w mojej gestii. Zaskoczyła mnie twa wizyta. Ucieszyła, lecz również zaskoczyła.
Dopili herbatę, dyrektor pił bardzo szybko i wreszcie cały spąsowiały na twarzy, dusząc w sobie sromotę samoponiżenia, jak najszybciej deportował się z lokum Knota.
Potem była depresja, zapijanie smutków alkoholem, magiczne holo-seanse porno oraz żywe orgie biseksualne. Wszystko, aby tylko uciec od mąk – niedostatek dropsów przytłaczał, a na dobitkę „Dumel" nie nadążał za topowymi modelami szat czarodziejskich i podczas dysput w wyszukanym gronie nie szastał już tak nowinkami stylistycznymi, więc momentalnie stracił prestiż i brak akceptacji oraz nieustannych wcześniej „głasków" spędzały mu sen z powiek.
Przez jakieś dwa tygodnie przeszedł ostrą fazę niebinarności, stał się najbardziej tęczowym dyrektorem naszego globu, osobowość rozmyła mu się jak jeszcze nigdy. Bywało, że od rana do nocy przemieniał uczniów w uczennice i na przemian i mówił do nich sprośne rzeczy.
Pewnego wieczora nie wytrzymał już ciągłego napięcia, chyba dlatego że Minerwa zwróciła mu uwagę, iż nie radzi sobie z obowiązkami. Udał się do kuchni Hogwartu, jakiegoś skrzata, który robił nockę, strzelił z liścia w łeb, ot, żeby się wyżyć. Wziął nóż, przejrzał się w ostrzu.
– Wybacz mi, mój mały, nie ma innego rozwiązania. – Pochylił głowę, chwila smutnej refleksji, nie, nie ma innego rozwiązania. – Skrzacie! Gdzie tu macie cebulę?! – huknął.
Skrzat bojaźliwie pokazał szafkę pod zlewem. Albus schylił się, przebrnął przez wory z ziemniakami i wreszcie sięgnął po wór cebuli, nabity warzywami jak on gniewem i psychicznym dołem. Dobrze, im więcej tym lepiej, nie ma się co cackać, poleci po całości.
Wrócił do swego gabinetu, zdjął brutalnie Fawkesa z żerdzi i cisnął nim o biurko. Ptak załopotał skrzydłami w panice.
– Petrificus Totalus! – zagrzmiał.
Potężny czar dyrektorski ugodził feniksa i unieruchomił na fest. Dumbledore zasiadł za biurkiem, wyekwipował się w nóż, na blat niedbale wysypał cebule z wora, parę spadło z biurka, tylko kilka z nich przyblokował ramieniem.
Zaczął kroić cebulę. Jął płakać, nim nawet moc cebuli sięgnęła oczu. Na przemian chlipał i poddawał się spazmom żałosnego szlochu trzęsącego całym ciałem. I kroił, cebula za cebulą, w paski, w kostki, byle jak.
– Twoje łzy mnie ranią – stęknęła cicho, pochylona nad cebulą stara maszkara.
Malutki Fawkes leżał na boku, cały w paraliżu strasznym. Za jego piórami, w tle, morda dyrektora niespokojnie pracowała nad warzywami. Feniks tkwił na skraju biurka i również płakał, zmożony potęgą cebuli. Łzy jego, jedna za drugą, skapywały do miseczki leżącej pod biurkiem. Miseczki koślawo podpisanej umęczoną ręką starca: „Fundusz na dropsy, żurnale i kremy".
