ROZDZIAŁ II

Żar lał się z nieba, rozgrzana ziemia wydawała się płonąć, a wzgórza na horyzoncie falowały niczym suche, kamienne morze. Adam koncentrował całą swoją uwagę i energię na po prostu stawianiu kroku za krokiem, półprzytomny z pragnienia i zmęczenia, choć resztkami umysłu zdawał sobie jeszcze sprawę, że jeśli choć na moment wypadnie z rytmu, już się nie pozbiera. Dlatego też zignorował zupełnie zbliżający się coraz bardziej warkot silnika, bez namysłu uznając go za złudzenie. Ludzie na pustyni widzą wodę znajdującą się wiele mil stąd, ludzie u progu śmierci widzą ludzi, którzy dawno nie żyją, dlaczego więc on, Adam, nie mógłby dla odmiany słyszeć samochodu, który nie istnieje?

Warkot zbliżył się jeszcze bardziej i zmienił ton, a drobne kamyki na drodze zazgrzytały, zupełnie jakby pojazd zaczął hamować. Adam roześmiał się, nieco histerycznie, ale nie zwolnił kroku. Niespodziewanie tuż za jego plecami rozległ się przeszywający dźwięk klaksonu i to nareszcie wybiło go z rytmu. Potknąwszy się, opadł na kolana i ledwo zdążył wyciągnąć przed siebie dłonie, by nie zaryć twarzą w ziemię. Silnik zgasł, na moment potwierdzając podejrzenie Adama, że tak naprawdę nigdy go nie było. Krótką chwilę potem tuż obok rozległ się jednak odgłos stłumionych kroków, a zaraz po nim ktoś znienacka przytknął Adamowi butelkę do ust. Adam nie miał siły zastanawiać się nad tą nową niespodzianką. Wszystko inne mogło być złudzeniem, woda była jednak jak najbardziej prawdziwa. Złapawszy butelkę dłonią, by mieć pewność, że nie zniknie, pił łapczywie, dopóki siłą mu jej nie odebrano.

— Powoli, nie wszystko naraz, po się pochorujesz — odezwał się czyjś głos tuż nad jego uchem.

Adam zamrugał gwałtownie, usiłując zmusić wycieńczony umysł do pracy. Głos nie brzmiał jak nikt, kogo znał. Zmarszczywszy czoło, Adam spojrzał w górę i napotkał zatroskane spojrzenie pary niebieskich oczu, które automatycznie przywiodły mu na myśl Hossa. Nie należały jednak do jego brata, ale do obcego mężczyzny w średnim wieku, o siwych włosach i ogorzałej od słońca i wiatru twarzy.

— Lepiej? — zapytał tamten i upewniwszy się, że Adam da radę siedzieć o własnych siłach, odsunął się lekko i utkwił w nim pytające spojrzenie.

— Lepiej, dzięki — wychrypiał Adam, mimowolnie podążając wzrokiem za butelką z wodą.

Nieznajomy musiał dostrzec jego spojrzenie, bo roześmiał się krótko i powiedział:

— Spokojnie, jak nie zwrócisz tego, co wypiłeś, to dostaniesz jeszcze. Skąd ty się tu w ogóle wziąłeś, człowieku?

Adam przetarł dłonią twarz i zmusił się do pozbierania myśli.

— Zostałem napadnięty i ukradziono mi samochód — wyjaśnił krótko, nie mając ni siły, ni ochoty na opowiadanie całej historii. — Ma pan może telefon?

— Telefon? — Tamten ponownie się roześmiał. — Co mi po telefonie, jak tu nie ma za grosz zasięgu? Niestety, panie…

— Cartwright. Adam Cartwright.

— Peter Kane.

Uścisnęli sobie ręce, po czym Adam odezwał się ponownie:

— W takim razie może mógłby mnie pan podrzucić do najbliższego miasteczka? Najlepiej takiego, gdzie jest komisariat policji, ale takie, gdzie jest telefon i zasięg, też wystarczy.

Kane podrapał się po podbródku.

— To dałoby się zrobić, tylko widzi pan, panie Cartwright, problem w tym, że ja właśnie wracam z miasta. A jest już na tyle późno, że jeśli teraz zawrócę, nie dojadę do domu przed zmrokiem. Nie znoszę jeździć po ciemku po tych bezdrożach.

Adam utkwił w nim wyczekujące spojrzenie.

— Wiem, co zrobimy — podjął Kane po chwili zastanowienia. — Pojedzie pan do mnie, prześpi się pan, umyje, wypocznie przez noc, a rano zawiozę pana z powrotem do cywilizacji. Co pan na to?

Adam zawahał się na moment. Nie bardzo uśmiechała mu się dalsza zwłoka, zwłaszcza kiedy „nowy właściciel" jego mustanga mógł być już w innym stanie, a tata pewnie szalał z niepokoju. Z drugiej jednak strony — był zdany na łaskę i niełaskę swojego wybawiciela, któremu nie mógł nawet zaoferować nic w zamian. Do tego był naprawdę wycieńczony i myśl o spędzeniu kolejnych paru godzin w kabinie rozgrzanej słońcem półciężarówki, którą dostrzegł zaparkowaną nieopodal, także nie wydawała się zbyt kusząca. Zwłaszcza że wątpił, żeby Kane miał przy sobie większe zapasy wody niż ta jedna, w połowie już pusta butelka, która nie mogła przecież zaspokoić pragnienia obu mężczyzn na długo w tę pogodę. W końcu Adam niechętnie skinął głową.

— Dobrze, niech będzie. I dziękuję.

Z pomocą mężczyzny podniósł się z ziemi. Nogi miał jak z waty i gdyby nie Kane, nie dotarłby chyba do samochodu, a przynajmniej nie w pozycji jako tako przynajmniej pionowej. Gdy znalazł się w kabinie, z ulgą oparł głowę o zagłówek, napawając się pierwszym od wielu godzin cieniem. W środku było duszno pomimo otwartych obu okien, ale miękki fotel i osłona przed słońcem zrobiły swoje i Adam na moment przysnął.

Obudziło go lekkie szturchnięcie. Adam głośno wciągnął powietrze w płuca i zakasłał.

— Spokojnie, sprawdzałem tylko, czy żyjesz — roześmiał się Kane. — Masz, napij się jeszcze.

Adam z wdzięcznością przyjął butelkę.

— Długo spałem? — spytał po chwili, uśmiechając się przepraszająco.

— Skąd, góra kwadrans. Chcesz, to się zdrzemnij, mamy jeszcze trochę drogi do przejechania.

Adam potrząsnął głową. Mimo zmęczenia nie bardzo miał ochotę spać w towarzystwie obcego mężczyzny, zwłaszcza że nadal nie miał pojęcia, gdzie się znajduje.

— Dokąd jedziemy? — zapytał, przecierając dłonią oczy. — Mam na myśli miasto — dodał, gdy Kane łypnął na niego z ukosa.

— Nie mieszkam w mieście — odparł mężczyzna spokojnie. — Mam tu kawałek ziemi.

— Tu? — Adam zmarszczył brwi.

— Tak, tu, na pustyni. — Kane roześmiał się chrapliwie. — Jestem prostym człowiekiem, Cartwright. Mam chałupkę, przy niej studnię, stadko kur. Od czasu do czasu jeżdżę do miasta po zapasy. I tyle. Więcej mi do szczęścia nie trzeba.

Odpowiedź mężczyzny wydała Adamowi się nieco dziwna, trudno było wyobrazić sobie kogoś prowadzącego taki tryb życia, nie mówiąc już o pytaniu, za co Kane żył. Pytanie to byłoby jednak mocno nie na miejscu, dlatego Adam zadał drugie, które przyszło mu do głowy, kiedy rzucił okiem na pakę półciężarówki:

— A te deski?

Kane zerknął w lusterko, po czym wzruszył ramionami.

— Buduję coś — odparł wymijająco. — A ty? Co w ogóle robiłeś na tym pustkowiu?

— Wracałem ze spotkania w Salt Lake City.

— Z dziewczyną? — Kane uśmiechnął się porozumiewawczo.

— Z inwestorami.

Kane zagwizdał cicho.

— Biznesmen?

— Tak jakby. — Adam stłumił ziewnięcie. — Mamy rodzinną firmę produkującą opony. Cartwright Tyres, może słyszałeś. Mój ojciec zaczynał od małego warsztatu w Virignia City. Teraz mamy oddziały w Carson City, Reno i Sacramento, a przymierzamy się do otwarcia następnego w Salt Lake City, dlatego ostatnio często tam bywam. Trzeba mi było, cholera, polecieć samolotem — mruknął z przekąsem, bardziej do siebie niż do towarzysza, przypominając sobie nieustanne kpiny młodszych braci na ten temat.

— Gdyby Stwórca chciał, żebyśmy latali, dałby nam skrzydła, nieprawdaż? — skwitował Kane.

Adam spojrzał na niego z zaciekawieniem. Choć komentarz musiał być żartobliwy, ton Petera zabrzmiał dziwnie poważnie.

— Też nie lubisz latać?

W odpowiedzi Kane mruknął coś niezrozumiałego, Adam uznał więc, że trafił, i nie ciągnął tematu.

— Twój ojciec musi być bardzo pracowitym człowiekiem — podjął Kane po chwili.

Adamowi, coraz bardziej sennemu, zajęło chwilę, nim zrozumiał, do czego odnosi się pytanie.

— To prawda — odpowiedział w końcu, uśmiechając się lekko. — Przyjechał do Nevady z Bostonu, mając jedynie niewielkie oszczędności i niemowlę na głowie. Do wszystkiego doszedł sam ciężką pracą i tego samego zawsze starał się nas nauczyć. Chociaż z moim najmłodszym bratem idzie mu dość opornie.

— W każdej rodzinie trafia się czarna owca.

— To nie całkiem tak. — Adam czuł się w obowiązku wziąć Joego w obronę. Choć sam regularnie wytykał mu lenistwo i brak poszanowania dla pracy starszych Cartwrightów, w głębi duszy wiedział, że prawda była nieco bardziej skomplikowana. — Joe jako pierwszy miał to wszystko, czego nam brakowało. Jego dzieciństwo było znacznie bardziej beztroskie i komfortowe niż nasze, więc nie miał okazji nauczyć się szacunku do pracy i pieniądza na własnej skórze tak jak my, ale to przecież dobrze. Po to właśnie było to wszystko. To zresztą dobry dzieciak, musi jeszcze tylko trochę dorosnąć.

— Mój ojciec nie szanował niczego prócz butelki — mruknął Kane niechętnie. — Ale to też dobrze. Dzięki niemu ja szybko nauczyłem się szacunku do pracy. O tak, od dzieciaka zasuwałem od rana do wieczora, żeby wykarmić pozostałą piątkę. I dobrze na tym wyszedłem. Praca oddala od nas trzy wielkie niedole: nudę, występek i ubóstwo.

— Voltaire — uzupełnił Adam z uśmiechem, słysząc znajomy cytat.

— Voltaire — potwierdził Kane. — Oczytany biznesmen? — spytał nieco kpiąco.

— Zdziwiłbyś się — odparł Adam podobnym tonem. — Wilde z kolei powiedział, że praca jest schronieniem dla tych, którzy nie mają nic lepszego do roboty. Mój młodszy brat z pewnością by się z nim zgodził.

— A ty? — Kane uniósł brwi.

Adam wzruszył ramionami.

— Zdaniem Joego jestem niereformowalnym pracoholikiem. — Roześmiał się, w duchu zastanawiając się, czy jego młodszy brat wytrzeźwiał już dostatecznie, by powiedzieć ojcu o ich nocnej rozmowie. Miał nadzieję, że żaden z nich nie martwi się jeszcze za bardzo, chociaż znając tatę, przypuszczał, że jego nadzieja okaże się płonna. Przypomniawszy sobie o rozmówcy, dorzucił: — Ale jeśli o mnie chodzi, uważam, że jak człowiek się dobrze zorganizuje, to na wszystko znajdzie czas.

Kane popatrzył na niego badawczo, nic jednak nie odpowiedział.


— Chłopcy, Adam się nie odzywał? — Ben stanął w uchylonych drzwiach do warsztatu Hossa i omiótł spojrzeniem obu synów.

Hoss, czerwony i zgrzany, dokręcał właśnie koło masywnego chryslera, podczas gdy Joe leżał na stojącym w kącie biurku, wachlując się folderem z logo Cartwright Tyres. Ben zmarszczył brwi, ale w tej chwili był zbyt przejęty przedłużającą się nieobecnością najstarszego syna, powstrzymał się więc od komentowania lenistwa najmłodszego.

— Nie, tato — odparł Hoss, prostując się z grymasem na twarzy. — Wysłałem mu kilka wiadomości, ale nie odpowiedział.

Ben podszedł bliżej i przysiadł na jednym z krzeseł, sprawdziwszy najpierw dłonią, czy siedzenie nie jest ubrudzone żadnym olejem czy smarem.

— Dzwonię do niego od rana i nie odbiera. Początkowo był chyba poza zasięgiem, ale teraz sygnał jest, to znaczy, że z jego telefonem jest wszystko w porządku.

— Może zostawił go w Salt Lake City? — podsunął Joe, podnosząc się do pozycji siedzącej.

— Zostawił i musiał po niego wrócić, dlatego tyle go nie ma! — Hoss uderzył dłonią o udo.

Joe zmarszczył czoło i wyprostował palce lewej dłoni, by wspomóc się nimi w rachunkach.

— Nie, to się nie klei. Wyjechał około północy, to jakieś osiem godzin drogi, nie więcej, zdążyłby już obrócić dwa razy. No i dlaczego rano nie miał zasięgu, a teraz ma?

Jak na komendę dwie pary oczu skierowały się w jego stronę.

— Joseph — zaczął Ben, marszcząc brwi. — Skąd wiesz, że Adam wyjechał o północy?

Joe posłał mu zdziwione spojrzenie, po czym uderzył się dłonią w czoło i zaraz się skrzywił, kiedy kac przypomniał o sobie z nową siłą.

— Ups, sorry, tato, całkiem wyleciało mi z głowy. Dzwonił do mnie, żeby powiedzieć, że przeprasza za kolację i postara się dotrzeć na śniadanie. Pewnie uznał, że już śpisz. Miałem ci przekazać, ale jak wstałem, już wyjeżdżaliście z Hossem do pracy, no i jakoś tak… — Wzruszył ramionami i posłał ojcu niewinny uśmiech.

Ben zerwał się z krzesła i począł krążyć po warsztacie.

— Skoro do ciebie dzwonił, to znaczy, że telefon miał ze sobą. Chyba że zadzwonił, a potem go odłożył i zapomniał… Nie, to nie w jego stylu. No i ten zasięg. W każdym razie jeśli naprawdę wyjechał w środku nocy, to masz rację, tak czy inaczej powinien już tu być.

Joe natychmiast spoważniał i sięgnął po telefon.

— Co, myślisz, że od ciebie odbierze? — zakpił Hoss, ale Joe zbył go machnięciem głowy.

— Nic nie ma — oznajmił po chwili i przygryzł wargę. — Sprawdziłem utrudnienia na drodze — wyjaśnił, widząc pytające spojrzenia pozostałej dwójki. — Roboty drogowe, kwestie pogodowe, wypadki. Nie widzę niczego, co mogłoby go zatrzymać. No chyba że ten jego zabytek naprawdę rozkraczył się gdzieś pośrodku niczego.

Hoss podrapał się po głowie.

— Jechałby osiemdziesiątką, nie?

Ben skinął głową.

— To najkrótsza trasa.

— I przez sporą część nie ma zasięgu. — Joe podrapał się po głowie, ale ostrożnie, bo nauczony wcześniejszym doświadczeniem pamiętał już, jak niewiele trzeba, by ponownie go rozbolała. — Ruch też nie taki znowu wielki, zwłaszcza w nocy. Nie jest tak pusto jak na pięćdziesiątce, ale i tak gdyby wóz mu się zepsuł, mogłoby minąć wiele godzin, nim ktoś by nadjechał i ściągnął pomoc.

— Okej. — Hoss wyprostował się niespodziewanie. Z pełnym determinacji wyrazem twarzy rozpiął kombinezon i zagwizdał na Waltera, który z niechęcią wyturlał się ze swego koszyka. — Chodź, piesku, wyjedziemy Adamowi naprzeciw. Tego jego mustanga trudno by było przeoczyć. Ty tu zostań, tato, a Hop Sing niech czeka w domu. A ty, Joe… — urwał i zmierzył młodszego brata krytycznym spojrzeniem.

Joe ostrożnie zsunął się z biurka.

— Adam prosił mnie, żebym wprowadził mu do systemu parę dokumentów. Chyba się za to wezmę, bo jak przyjedzie głodny i zły, nie da mi żyć. A wiecie, jaki jest Adam, jak się wkurzy, będzie mi prawił kazanie przez najbliższe trzy dni. Ciekawe, po kim to ma — rzucił na odchodnym, posyłając ojcu znaczące spojrzenie.

Ben nawet nie zareagował, co stanowiło najlepszy dowód tego, jak bardzo był zmartwiony. Tylko Hoss wysilił się na uśmiech, aby docenić wysiłek młodszego brata. Walter przysiadł na tylnych łapach i obrzucił Cartwrightów krytycznym spojrzeniem, zupełnie jakby doskonale wiedział, że wszyscy trzej robią dobrą minę do złej gry. Może zresztą i wiedział, przemknęło przez głowę Joego, gdy odprowadzał wzrokiem starszego brata wraz z jego pupilem. Hoss zawsze twierdził, że Walter jest piekielnie inteligentny, ale jednocześnie zbyt leniwy, by to okazywać. Joe zwykle odpowiadał, że to samo mógłby powiedzieć o sobie.

Pożegnawszy ojca, Joe skierował kroki na górę, do gabinetu Adama. Usiadł w fotelu i odruchowo założył nogi na biurko, uśmiechając się na wspomnienie poirytowanych spojrzeń właściciela owego biurka w podobnych sytuacjach. Zaraz jednak spoważniał, włączył monitor i sięgnął po leżące na szafce dokumenty. Otwierając pierwszy segregator, poczuł się nagle dziwnie nie na miejscu, niemal jak mały chłopiec, który pod nieobecność brata postanowił pobawić się jego zabawkami. Sam nie wiedział, skąd mu się to wzięło, przecież nie była to dla niego nowość. Nie uczestniczył zbyt czynnie w prowadzeniu firmy, wymawiając się nawałą nauki na studiach, ale nie znaczyło to, że nie miał o niczym pojęcia, prawda?

Z namysłem przejrzał papiery, które Adam zostawił na biurku, usiłując przypomnieć sobie ich kontekst, poddał się jednak szybko. Adam opowiadał bardzo dużo o swoim najnowszym przedsięwzięciu, ale ilekroć Joe słyszał nazwę Salt Lake City, zwykle przestawał słuchać albo wręcz ostentacyjnie otwierał Instagrama. Wiedział mgliście, o co chodziło, ale gdyby ktoś zapytał go o szczegóły, nie potrafiłby udzielić żadnej odpowiedzi. Przez moment wyobraził sobie, że ojciec każe mu przejąć obowiązki Adama, póki ten nie wróci, i wzdrygnął się na tę myśl. Niespodziewanie poczuł ukłucie żalu, że Hoss ma chociaż ze sobą Waltera, bo on, Joe Cartwright, dawno nie czuł się tak samotny jak teraz, siedząc w gabinecie brata i zastanawiając się, gdzie ten mógł się podziać od zeszłej nocy. Poczuł przemożną pokusę, by wyjąć telefon i zobaczyć, co tam słychać w internecie, powstrzymał się jednak. Wprowadzi te cholerne dokumenty i nawet się nie pomyli, żeby Adam nie miał się do czego przyczepić, stwierdził i, zacisnąwszy zęby, zabrał się do pracy.