ROZDZIAŁ III
Adam poruszył głową, usiłując uniknąć tańczącego na powiekach światła, w końcu jednak poddał się i otworzył oczy. Przez dłuższą chwilę nie wiedział, gdzie się znajduje. Dopiero potem powoli zaczęły wracać wspomnienia z poprzedniego dnia — napaść, wędrówka po pustyni, wreszcie spotkanie z dziwnym mężczyzną o nazwisku Kane. Adam przetarł zaspane oczy wierzchem dłoni i rozejrzał się po skąpanym w promieniach porannego słońca pomieszczeniu. Wnętrze chaty wyglądało dokładnie tak spartańsko, jak zapamiętał je z zeszłego wieczora. Prosta, drewniana budowla o nagich ścianach przypominała domy traperów i innych zdobywców Dzikiego Zachodu. Cartwrightowie natykali się od czasu do czasu na pozostałości podobnych w trakcie konnych przejażdżek po okolicy, a Adam i jego bracia za młodu wykorzystywali je czasem podczas zabawy w kowbojów. Nie ulegało wątpliwości, że i ten dom zbudował pewnie przed ponad stu laty jakiś traper albo poszukiwacz złota. Czego natomiast szukał tu sam Kane? Szczęścia? Spokoju? A może należał do tych ludzi, którzy pod wpływem wypalenia zawodowego rzucają wszystko i kupują dom gdzieś w głuszy, żeby odciąć się od świata i leczyć skołatane nerwy?
Adam musiał przyznać, że po pełnych napięcia ostatnich tygodniach w firmie i zgiełku Salt Lake City cisza i spokój były miłą odmianą. Jednak gdyby od niego zależało, wybrałby miejsce w trochę mniej surowym klimacie, a przede wszystkim takie, które miało choć podstawowe udogodnienia jak prąd czy kanalizacja. Tymczasem wyposażenie chaty Kane'a przywodziło na myśl wnętrza widywane już głównie na starych zdjęciach lub w westernach. Prosty stół, para krzeseł, wąskie łóżko przykryte kołdrą, na którą składała się mozaika zszytych ze sobą kolorowych skrawków materiału. Przy nim szafka z poobijaną miednicą, w przeciwnym końcu kamienny kominek z paleniskiem, na którym stał żeliwny kociołek. Niewielkie, pozbawione zasłon czy choćby firanek okna wpuszczały o dziwo całkiem sporo światła, ale Adam wciąż miał przed oczami lampę naftową, która przyświecała im zeszłego wieczora podczas kolacji. Gdyby nie leżąca na starym kredensie latarka na baterie, mogłaby zaistnieć obawa, czy nieświadomie nie przeniósł się przypadkiem w czasie.
Przeciągnął się ostatni raz i usiadł na prowizorycznym posłaniu, na które składały się dwa bure koce rozłożone wprost na deskach podłogi i wyświechtana puchowa kurtka w roli poduszki. Następnie sięgnął po pozostawioną na brzegu stołu szklankę. Wiadro ze świeżą wodą ze studni znajdowało się jednak poza zasięgiem jego rąk, chcąc nie chcąc, Adam podniósł się więc na nogi. Skrzywił się lekko, gdy oparł cały ciężar na obolałych po wczorajszym marszu stopach. Potem zmierzył wiadro podejrzliwym wzrokiem. Zeszłego wieczora, spragniony i wyczerpany, bez zastanowienia pił, co podał mu Kane. Teraz jednak spożycie nieprzegotowanej wody przestało mu się uśmiechać, nawet jeśli pochodziła z głębin studni. Poszukał wzrokiem czajnika i po chwili znalazł go zawieszonego na ścianie tuż obok kominka, wtedy jednak uświadomił sobie, że żeby zagotować wodę, najpierw musiałby na nowo rozpalić w palenisku. Rozejrzał się jeszcze dla pewności i upewnił się w tym, co zaobserwował poprzedniego wieczora — w chacie nie było ani jednego gniazda elektrycznego czy włącznika, pod sufitem nie wisiała zaś żadna żarówka. Zdecydowawszy, że jest zbyt spragniony, żeby czekać, wzruszył ramionami i napełnił szklankę prosto z wiadra. Woda była przyjemnie chłodna, co znaczyło, że Kane musiał zaczerpnąć ją niedawno. Adam wypił łapczywie dwie szklanki, zjadł też parę łyżek kaszy, którą znalazł na dnie kociołka, jeszcze nawet nieco ciepłą. Potem narzucił żałośnie wymiętą i brudną koszulę, zapiął kilka pierwszych guzików i wyszedł na zewnątrz.
Na moment przystanął w drzwiach, napawając się ostatnimi momentami cienia, i omiótł wzrokiem otoczenie. Po chwili z satysfakcją pokiwał głową, dumny, że mimo swojego wczorajszego stanu zdołał dostrzec i zapamiętać niemal wszystko, co składało się na gospodarstwo Kane'a. Dom znajdował się w niewielkim wąwozie, być może kanionie, którego dnem przed wiekami płynęła rzeka, bo roślinność była tu minimalnie bardziej zielona niż na otaczającej to miejsce pustyni. Budynek przylegał jednym bokiem do skalnej ściany, która, lekko ukośna, dawała mu w ten sposób choć odrobinę cienia. Podwórka nie otaczał żaden płot — w takim miejscu jak to nie był zapewne potrzebny. Nieopodal domu, prócz studni i zaparkowanej pod przeciwległą ścianą wąwozu półciężarówki, znajdowały się jeszcze szopa i kurnik, w głębi po prawej wychodek, a pomiędzy tym wszystkim dostojnie przechadzało się stadko kur.
Pod samą chatą Adam dostrzegł jeszcze trzy grządki, na których niemrawo kiełkowały jakieś warzywa. Wyglądało na to, że Kane przywiózł z zewnątrz trochę ziemi, żeby w ogóle móc coś wyhodować, ale choć ogródek był świeżo podlany, było jasne, że klimat zdecydowanie uprawom nie służy. Szczególnie w porównaniu z dopieszczonym warzywniakiem Hop Singa grządki Kane'a wyglądały nad wyraz żałośnie. Nie żeby Adama to dziwiło, on także miał już serdecznie dość tej wypłowiałej, suchej, wystawionej na działanie palącego słońca i wiatru przestrzeni ciągnącej się po horyzont, choć był tu zaledwie drugi dzień. Złośliwy głosik w jego głowie przypomniał mu, że mógł się zagubić w miejscu w rodzaju Mojave, gdzie upał i piasek doprowadziłyby go do szału jeszcze prędzej. Tutejsza pustynia należała do zimniejszych i choć teraz, w pełni lata, ciężko było w to uwierzyć, Adam sam widział niejednokrotnie, jak nawet tę część Wielkiej Kotliny przykrywał śnieg. Obecnie jednak zima wydawała się tylko odległym wspomnieniem — mimo że był zaledwie ranek, po nocnym chłodzie nie pozostał już ślad i dzień zapowiadał się równie gorący co poprzedni.
Niespodziewanie ciszę przerwał dźwięk młotka. Adam rozejrzał się zaskoczony. Odgłos dobiegał ze strony, gdzie wąwóz lekko zakręcał, kryjąc to, co znajdowało się dalej. Westchnąwszy więc lekko, Adam zdecydował się opuścić nareszcie cień i udać się na poszukiwanie gospodarza.
Pamiętał, że przyjechali z przeciwnej strony, nie miał więc dotąd okazji zobaczyć, co jeszcze kryło się w wąwozie. Dopiero po paru krokach odkrył, że w głębi, osłonięty wystającą skałą oraz częściowo szopą, znajdował się niewielki plac budowy. Trudno było jeszcze powiedzieć, co miało tu powstać, ponieważ obecnie w ziemi tkwiły tylko fundamenty, te zaś wydawały się zapowiadać dość prosty budynek na planie prostokąta z jednym dużym i dwoma mniejszymi pomieszczeniami. Kilka pionowych elementów, stanowiących zaczątek szkieletu budowli, także nic jeszcze nie mówiło. Adam szybko jednak doszedł do wniosku, że Kane musi budować sobie nowy dom, trudno było przecież przypuszczać, że ktokolwiek chciałby osiedlić się na stałe w tej chylącej się ku ziemi chałupie.
Gospodarz był odwrócony do niego plecami. Stał na szczycie sterty desek, która pełniła jednocześnie rolę prowizorycznego rusztowania. Inspektor BHP prawdopodobnie dostałby na ten widok zawału, ale Kane wydawał się doskonale wiedzieć, co robi, wprawnie balansując na deskach, podczas gdy wyciągał sobie spod nóg jedną z nich. Była długa i przybicie jej równo do dwóch pionowych pali sprawiło mu już jednak nieco więcej kłopotu. Adam podszedł bliżej i odchrząknął, by zwrócić na siebie uwagę.
— Czekaj, pomogę ci. — Nie czekając na odpowiedź, zwinnie wspiął się na stertę i złapał zwisający koniec deski.
Kane odwrócił się do niego, a w jego wzroku Adam z zaskoczeniem dostrzegł błysk złości. Ostatecznie jednak uznał, że musiało mu się coś wydać, bo chwilę później gospodarz uśmiechnął się lekko, skinął głową na znak wdzięczności i wrócił do wbijania gwoździa.
— Wszystko robisz tu sam? — Adam omiótł wzrokiem fundamenty oraz fragmenty szkieletu i z gwizdnął z podziwem. — Nie masz nikogo do pomocy?
— Im większa praca, tym większa nagroda — odparł Kane sentencjonalnie, opuszczając młotek.
— Daj. — Adam wyciągnął rękę, a dostrzegłszy pytające spojrzenie gospodarza, doprecyzował: — Przybiję z tej strony, a ty bierz następną.
— Miałeś kiedyś młotek w ręku, synku? — spytał Kane kpiąco, obrzuciwszy wzrokiem wymięty i zakurzony, ale nadal wyraźnie elegancki strój Adama. Ostatecznie jednak podał mu narzędzie i zrobił krok do tyłu, by z zaciekawieniem przyjrzeć się, jak pójdzie nowemu pomocnikowi.
Adam uśmiechnął się lekko.
— Byłem w życiu na paru budowach, i to trochę większych niż ta. A tak w ogóle to jestem architektem, przynajmniej z wykształcenia — wyjaśnił, wprawnie przybijając swój koniec deski.
Teraz to Kane zagwizdał przeciągle.
— Skończyłeś architekturę, a sprzedajesz opony?
Adam wzruszył ramionami.
— Teraz to już bardziej zarządzam całą tą machiną, niż sam sprzedaję, chociaż czasem jeszcze się zdarzy. Ale tak, skończyłem dwa kierunki: marketing ze względu na tatę i Cartwright Tyres i architekturę dla siebie, bo zawsze mnie do tego ciągnęło. Rzadko tak naprawdę mam okazję wykorzystywać ją w praktyce, ale cóż, jeśli z oponami nie wyjdzie, zawsze mam drugą opcję. Nie potrzebujesz czasem pomocy z projektem? — zażartował, oddając młotek gospodarzowi. — Dawaj następną. We dwóch raz-dwa to skończymy, a potem odwieziesz mnie do cywilizacji — zdecydował, chcąc choć trochę odwdzięczyć się za ratunek.
Kane popatrzył na niego badawczo, ale nic nie powiedział, tylko bez słowa podał mu kolejną deskę.
— Dzień dobry, panie Cartwright, w czym mogę pomóc?
— Witaj, Clem. — Ben skinął szeryfowi głową, błyskawicznie otrząsając się z zaskoczenia.
Roy Coffee był na emeryturze już niemal od roku, ale pochłonięty swoim problemem Ben i tak zapomniał na moment, że za biurkiem przyjaciela zastanie teraz jego dawnego zastępcę. Opanował się jednak szybko. Clema Fostera Carwrightowie także znali przecież już od ładnych paru lat. Był niezłym stróżem prawa i Ben wiedział, że nie ma żadnego powodu do obaw. Mimo to, gdyby to od niego zależało, wolałby zgłosić zaginięcie Royowi, który wszystkich trzech jego chłopców znał od dziecka. Ukrył jednak rozczarowanie i uśmiechnął się z wdzięcznością, kiedy Clem wskazał mu krzesło po drugiej stronie swego biurka, tuż przy wiatraku.
— Ależ upał, co nie? — Clem przeciągnął się leniwie. — Wody? Kawy?
— Nie, dziękuję. — Ben potrząsnął głową, nieco zniecierpliwiony uprzejmościami szeryfa. — Clem, Adam nie wrócił do domu. Obawiam się, że stało się coś złego.
Foster kliknął coś w komputerze, a następnie odchylił się wraz z krzesłem i uniósł swój kubek do ust. Zirytowany jego milczeniem, Ben pospiesznie streścił całą sprawę, wciąż czekając na reakcję szeryfa, która jednak nie nadchodziła. Dopiero kiedy gość skończył i umilkł, Clem skrzyżował ręce na piersi i spytał spokojnie:
— Rozumiem, że chce pan formalnie zgłosić zaginięcie?
— Oczywiście, że chcę zgłosić zaginięcie! — Ben pochylił się do przodu i ze złością uderzył dłonią w biurko, aż długopisy w szklanym słoju zadzwoniły złowieszczo. — Czy ty mnie w ogóle słuchałeś, Clem? Adam wyjechał z Salt Lake City w nocy z poniedziałku na wtorek. Mamy środę rano i nadal nie dał znaku życia, jego telefon jest wyłączony. Czego więcej potrzebujesz?
— Proszę się uspokoić, panie Cartwright. — Clem na wszelki wypadek przestawił swój kubek z kawą na parapet i odsunął z zasięgu rąk Bena dziurkacz. — Rozumiem pana niepokój, ale obawiam się, że zapomina pan, że Adam jest dorosły. Nie ma obowiązku wracać na kolację ani informować was o swoich planach.
Ben ponownie zacisnął dłoń w pięść, ale cofnął ją, gdy zawisła milimetry nad biurkiem. Złością niczego nie załatwisz, skarcił się ostro i wziął głęboki oddech.
— Clem — zaczął pozornie łagodnym głosem, ale był to ton, na dźwięk którego jego synowie zwykle brali nogi za pas. — Znasz przecież Adama. Jest rozsądny i odpowiedzialny, gdyby coś mu wypadło albo zmienił plany, znalazłby sposób, żeby mnie powiadomić. Zresztą dzwonił do Joego i mówił, że wraca. Poza tym nie chodzi tylko o mnie. Nasi inwestorzy cały dzień wczoraj próbowali się do niego dodzwonić. Słyszałeś pewnie, że otwieramy filię w Salt Lake City. To przedsięwzięcie to ukochane dziecko Adama, jest w nie zaangażowany całym sercem. Myślisz, że zostawiłby je tak po prostu i pojechał sobie na wakacje?! — Głos Bena stawał się coraz głośniejszy i ostatnie pytanie mężczyzna już wykrzyczał, zrywając się przy tym z krzesła.
Tymczasem Foster nadal zachował spokój, wydawał się nawet nieco rozbawiony wybuchem swego rozmówcy.
— A może Adam po prostu nie wytrzymał presji? — zasugerował niewinnie. — Na ile go znam, straszny z niego pracoholik, nawet na dziewczyny nie ma czasu, nie to co Joe, co nie? No i wie pan, ja na jego miejscu też miałbym dość, gdyby wszyscy z góry zakładali, że będę młodszą, lepszą kopią ojca.
Ben ciężko opadł na siedzenie. Paradoksalnie odpowiedź szeryfa nieco ostudziła jego emocje, a przynajmniej sprawiła, że miejsce furii zajęła zimna wściekłość.
— Czy to znaczy, że odmawiasz przyjęcia zgłoszenia, chłopcze? — spytał lodowatym tonem, celowo akcentując ostatnie słowo.
Clem wzruszył ramionami, a jeśli poczuł się urażony, nie okazał tego.
— Skądże. Wyraziłem tylko swoje zdanie, ale jeśli obywatel zgłasza potencjalne przestępstwo, moim obowiązkiem jest go wysłuchać. — Sięgnął do myszki i prawdopodobnie, taką Ben miał przynajmniej nadzieję, otworzył odpowiedni formularz. — Zaraz wypełnimy oficjalne zgłoszenie.
Po reakcji szeryfa Ben bez trudu domyślił się, że ten zamierza poprzestać na rutynowych czynnościach. Przynajmniej niezbędne minimum zostało jednak osiągnięte: Adam znajdzie się w policyjnym rejestrze zaginięć, a numer rejestracyjny jego mustanga zostanie prawdopodobnie rozesłany do patroli w całej Nevadzie, a pewnie i w Utah. Patrząc, jak Foster obojętnie stuka w klawiaturę, Ben spróbował przypomnieć sobie relacje między nim a Adamem. Nie znali się z Clemem tak dobrze jak z Royem, ale mimo to nie potrafił skojarzyć żadnej przyczyny, dla której nowy szeryf miałby być wrogo nastawiony wobec jego syna. Jedyną logiczną odpowiedzią było, że Foster po prostu się leni, ale nawet jeśli tak było, zamiast się wykłócać, lepiej było skontaktować się bezpośrednio z jego przełożonymi albo jeszcze lepiej — z Royem Coffee. Ben nie mógł sobie pozwolić na czcze dyskusje, nie miał na to czasu, być może Adam także go nie miał.
Pożegnawszy się sucho z szeryfem, wyszedł na wąską, rozgrzaną palącym słońcem uliczkę. Usiłował odetchnąć głębiej, by opanować emocje, jednak powietrze było tak gorące, że poczuł się jeszcze gorzej niż przed momentem. Zmusił się jednak do wykonania jeszcze kilku wdechów, dziwnie niezdolny, by ruszyć się z miejsca. Czy naprawdę wywierałem na Adamie zbyt dużą presję, nie zważając na jego potrzeby? — pomyślał nagle. Zaraz jednak potrząsnął głową. Nie uważał się za idealnego ojca, sądził zresztą, że ideały nie istnieją, ale zawsze starał się, jak mógł, by jego chłopcom nie brakowało niczego, zarówno w kwestiach materialnych, jak i ojcowskiego wsparcia i miłości. To prawda, Adam był jego eksperymentem. Zbyt wcześnie zostali sami we dwóch, stanowczo zbyt wcześnie, a wyjazd z niemowlęciem z Bostonu do Nevady wszyscy krewni i znajomi Cartwrightów prawdopodobnie słusznie okrzyknęli szaleństwem pogrążonego w żałobie wdowca. Ben nie żałował jednak ani jednej chwili. Nie było łatwo, być może nie zapewnił Adamowi takiego dzieciństwa, na jakie jego pierworodny syn zasługiwał, ale pokonali wszelkie trudności i razem zbudowali to wszystko, co dziś mieli.
Zarzuty Clema Fostera to stek bzdur, stwierdził Ben stanowczo. Adam był zaangażowany w firmę tak samo jak jego ojciec i równie dumny z jej sukcesów, do których przyłożył rękę. Może i pracował zbyt wiele, może był przemęczony i nie miał dość czasu dla siebie, a Ben może i nie zawsze w porę to dostrzegał, przyzwyczajony do tego, że Adam nigdy się nie skarży. Ale to nie zmieniało faktu, że Adam nigdy nie zdecydowałby się tak po prostu zniknąć. Nigdy świadomie nie zadałby bólu ojcu i braciom. Nie jego mądry, dzielny, rozsądny Adam, nie on. Ben przetarł dłonią twarz i omiótł spojrzeniem niski budynek grill-baru i stary drewniany kościół po drugiej stronie ulicy — typowy krajobraz małego miasteczka na Dzikim Zachodzie. Następnie jego wzrok mimowolnie poszybował wyżej, wzdłuż prawie nagiego zbocza Góry Davidsona i dalej, w stronę nieba, na którym nie było ani jednej chmurki. Ben rozejrzał się po pustej o tej porze uliczce, upewnił się, że od biura szeryfa osłaniają go rolety w oknach, po czym złożył ręce i wyszeptał kilka słów modlitwy. Potem wyprostował się i zdecydowanym krokiem ruszył wreszcie w stronę samochodu.
Gdy znalazł się w klimatyzowanym aucie, wyjął telefon i wybrał numer Roya. Emerytowany szeryf był jednak poza zasięgiem, co zbytnio Bena nie zaskoczyło — wiedział, że przyjaciel znajduje się na pierwszym od lat urlopie, na który z pewnością zasługiwał. Ben poczuł nawet drobne wyrzuty sumienia, kiedy nagrywał się na pocztę głosową, ale wiedział, że potrzebuje pomocy, a także że Roy zrozumie powagę sytuacji. Zostawiwszy wiadomość, zerknął ostatni raz przez ramię na zabytkowy kościół, westchnął ciężko i zapalił silnik. Kiedy ruszał, w jego głowie kiełkował już plan
