ROZDZIAŁ IV

Pracowali w pocie czoła, aż słońce znalazło się wysoko na niebie, ale szkielet domu dosłownie rósł im w oczach. Adam już kilkakrotnie miał zasugerować, że czas już jechać, widząc jednak, o ile łatwiej i sprawniej pracuje się we dwóch, za każdym razem stwierdzał, że może jeszcze chwilę zaczekać. Skoro już podjął się pomocy, należało to zrobić porządnie, powtarzał sobie w myślach, zwłaszcza że w ten sposób miał szansę się odwdzięczyć. Zresztą w głębi ducha musiał przyznać, że gdyby nie rosnąca troska o ojca i braci, którzy z pewnością już zdawali sobie sprawę, że coś jest nie tak, ta robota sprawiałaby mu niczym niezmąconą przyjemność. Lubił pracować fizycznie, odprężało go to, a czasem też pomagało przemyśleć pewne sprawy. Patrzenie, jak spod jego rąk wychodzą nowe rzeczy, które jeszcze przed chwilą istniały tylko w jego głowie, odkąd pamiętał, dawało mu ogromną satysfakcję.

— Nie ma to jak porządny wysiłek. Brakowało mi tego — stwierdził ze śmiechem, gdy przerwali na chwilę, by napić się wody zaczerpniętej przez Kane'a wprost ze studni. Była rozkosznie chłodna i po tych kilku godzinach wzmożonego wysiłku smakowała lepiej niż poranna kawa, od której Adam był zwykle uzależniony.

— A mówiłeś, że jesteś pracoholikiem — wytknął Kane drwiącym tonem.

Adam sięgnął po zdjętą już dawno koszulę i, stwierdziwszy, że i tak nie będzie się już do niczego nadawała po całej tej przygodzie, użył jej do wytarcia spoconego karku.

— Ostatnio jednak głównie zza biurka — przyznał i z ulgą usiadł wprost na ziemi. — Zamierzałem wziąć urlop, kiedy doprowadzę kwestię Salt Lake City do końca. Ostatnio głównie tym żyjemy, więc sporo już się nazbierało na Ponderosie, to nasze ranczo, rzeczy, które wymagają uwagi.

— Nie macie od tego ludzi? — Kane przykucnął obok.

Adam potrząsnął głową.

— Mamy Hop Singa, który zajmuje się domem, i jednego stajennego, który pomaga przy zwierzętach. Poza tym wszystko robimy sami. Oczywiście to ranczo już tylko z nazwy, nie hodujemy bydła jak jego dawni właściciele, trzymamy tylko kilka koni pod siodło. Ale i tak nie brakuje tam roboty.

— Nie mów, że sam przerzucasz gnój w tym garniturze od Armaniego. — W głosie Kane'a znów zabrzmiała kpina, ale Adam postanowił udać, że jej nie słyszy.

— Jak się chce mieć konie, to trzeba się od czasu do czasu ubrudzić — odparł lekkim tonem i wyciągnął rękę, by zaczerpnąć jeszcze trochę wody do poobijanego cynowego kubka. — Zresztą haruję tu z tobą od rana, właśnie w tym garniturze albo raczej tym, co z niego zostało. Zauważyłeś, żebym narzekał? — dorzucił po chwili nieco kąśliwie.

Kane wydął wargi, ale zamiast odpowiedzieć, podniósł się z miejsca i sięgnął po rękawice.

— Czas wracać do pracy.

— Robi się późno — wytknął Adam sugestywnie.

Kane zmrużył oczy i zerknął na niebo.

— Skąd, nie później niż druga.

Adam westchnął i, nie mając wyboru, doprecyzował:

— Jeśli masz odwieźć mnie do miasta i wrócić przed nocą, czternasta to jednak dosyć późno.

Kane odwrócił się w jego stronę z obojętnym wyrazem twarzy.

— Najpierw musimy tu skończyć.

Adam zmarszczył brwi.

— Skończenie tego domu zajmie parę tygodni. Muszę wracać — powtórzył z naciskiem, siląc się na spokój. — Moja rodzina na pewno się niepokoi, a drań, który odjechał moim autem, może być już wszędzie.

— A ja muszę budować — odparł Kane niewzruszony. — Czas to pieniądz.

— Dobrze, zapłacę ci za zwłokę — zaoferował Adam, sądząc, że wreszcie rozumie, w czym tkwi problem. — Portfel też mi ukradł, ale jak tylko skontaktuję się z ojcem…

Kane przerwał mu pogardliwym machnięciem ręką.

— Nie potrzebuję twoich pieniędzy, Cartwright. Myślisz, że jesteś lepszy, bo tatuś ci wszystko kupi?

Adam ze złością pochylił się do przodu i odstawił kubek na pełniący funkcję stolika stary taboret z większą siłą, niż wymagała tego ta czynność.

— Mówiłem ci, że cokolwiek mamy, ciężko na to zapracowaliśmy.

— Co ty wiesz o ciężkiej pracy? — prychnął Kane z pogardą, opierając dłonie na biodrach. — Siedzisz za biurkiem i wydajesz rozkazy, a od czasu do czasu przybijesz jakiś gwóźdź i wydaje ci się, że jesteś pracowitą pszczółką. To jest praca, Cartwright. — Machnął ręką w kierunku szkieletu budowli. — Uczciwa praca ludzkich mięśni na chwałę Pana, a nie dla własnej kieszeni. Przepracowałeś tak pół dnia i już masz dość, co? A tak się chełpiłeś swoją pracowitością…

— Słuchaj no, Kane! — Adam zerwał się na równe nogi. — Pomagam ci tu od rana, bo wiem, ile ci zawdzięczam, i chciałem się odpłacić, ale nie przeginaj. Mam własne życie, nie zamierzam spędzić całego lata w środku pustyni, bo ty potrzebujesz darmowego robotnika.

— Trzy dni — odparł Kane stanowczo, nadal niewzruszony.

Adam, zbity z tropu, umilkł i posłał mu pytające spojrzenie.

— Trzy dni pracy. Tyle wystarczy, żebyś odpracował swój dług i zapracował na transport do miasta.

Adam przeczesał palcami włosy i rozejrzał się bezradnie. Coś w głosie Kane'a mówiło mu, że propozycja, choć pozornie szalona, została wysunięta jak najbardziej serio i że innej może nie otrzymać.

— Mam jakieś wyjście? — spytał cicho, zrezygnowany.

Kane uśmiechnął się krzywo.

— Możesz iść pieszo.

Adam prychnął pod nosem, ale opanował irytację i najbardziej nonszalanckim tonem, na jaki go było stać, odpowiedział:

— W porządku, Peter. Twój wóz, twoje warunki. Trzy dni i ani chwili dłużej, a potem odwozisz mnie na najbliższy posterunek policji, stoi?

— Stoi. — Kane wyciągnął rękę, a gdy uścisnęli sobie dłonie, podał Adamowi wypożyczone mu wcześniej rękawice i wskazał na stertę desek. — A zatem do roboty, do zmroku jeszcze daleko. Pokaż mi ten swój słynny pracoholizm.

Adam przygryzł wargę, z trudem powstrzymując się od riposty, i bez słowa zaczął zakładać rękawice.


— A trąb sobie — mruknął Hoss zgryźliwie, zerkając w lusterko.

Kierowca z tyłu, zupełnie jakby go usłyszał, ponownie nacisnął klakson. Walter uniósł na moment łeb, poirytowany, że ktoś śmiał przerwać mu drzemkę. Mimo presji Hoss nie przyspieszył i w końcu tamten mimo zakazu rozpoczął wyprzedzanie i wkrótce potem znikł za zakrętem. Hoss tymczasem spokojnie dojechał do skrzyżowania i po chwili wahania wybrał drogę w prawo.

Wiedział, że to, co robi, nie ma większego sensu. Gdyby samochód Adama był nadal zaparkowany gdzieś w okolicy, dawno by go zauważył, miał bowiem wrażenie, że znał te uliczki już na pamięć, a czerwony mustang z lat sześćdziesiątych zdecydowanie rzucał się w oczy. Jednak Hoss nie potrafił się powstrzymać. Kiedy rano Ben zdecydował się zgłosić zaginięcie najstarszego syna, dwaj młodsi Cartwrightowie uznali, że także nie usiedzą dłużej w miejscu. Nie było co się dłużej oszukiwać, gdyby Adam mógł wrócić do domu o własnych siłach, już by to zrobił. Nie czekając na wynik wizyty ojca u szeryfa, bracia postanowili rozpocząć poszukiwania na własną rękę. Poprzedniego dnia Hoss pokonał już trasę do Salt Lake City i z powrotem, w sumie ponad szesnaście godzin za kierownicą — na próżno. Mimo to dziś zdecydowali, że pojadą jeszcze raz, Hoss znów autostradą numer osiemdziesiąt, a Joe odrobinę dłuższą drogą numer pięćdziesiąt, tym razem jednak zatrzymując się w przydrożnych sklepach i na stacjach benzynowych, by zapytać, czy ktoś nie widział mustanga. Podobnych przybytków nie było jednak na tej pustynnej, mało uczęszczanej trasie wiele i Hoss przybył do Salt Lake City przed bratem. Nie uśmiechało mu się siedzenie samotnie w Starbucksie, zdecydował więc pokręcić się po okolicy w nadziei, że zobaczy gdzieś znajomą sylwetkę.

— Od początku mieliśmy marne szanse, ale warto było spróbować, nie? — mruknął do Waltera, który znów drzemał spokojnie na fotelu pasażera, znudzony wielogodzinną jazdą.

Pies uniósł powiekę, łypnął na pana sennym wzrokiem i ziewnął.

— Wiem, wiem, zaraz gdzieś zaparkuję i rozruszamy stare kości. — Hoss westchnął ciężko i zawrócił w kierunku umówionego miejsca.

Joe ustalił, że spotkają się w Starbucksie niemal naprzeciw budynku, w którym Adam był widziany po raz ostatni. Hoss z trudem wcisnął swojego sporego jeepa pomiędzy dwa inne auta zaparkowane przed kawiarnią i wypuścił psa. Walter przeciągnął się z ulgą i potruchtał na najbliższy trawnik. Czekając na niego, Hoss oparł ręce na biodrach i mimowolnie spojrzał na górujący nad ulicą biurowiec. Nagle jego wzrok zatrzymał się na zamontowanej przed budynkiem ulicznej kamerze i Hossowi zaświtał w głowie nowy pomysł. Gwizdnąwszy na psa, ruszył w stronę przejścia dla pieszych. Dopiero po chwili dotarło do niego, że idzie sam, zerknął więc przez ramię i zobaczył, że Walter wciąż stoi na trawniku i patrzy na niego wyczekująco. Hoss uśmiechnął się pod nosem.

— Wybacz, stary. Dobrze, że ty myślisz za nas dwóch. — Zawróciwszy, pospiesznie sprzątnął po psie i obaj już zgodnie pomaszerowali na drugą stronę ulicy.

Hoss przyjrzał się kamerze spod zmarszczonych brwi i podrapał się po głowie. Wyglądało na to, że urządzenie było skierowane w całkiem inną stronę niż wyjazd z budynku, ale musiało być ich przecież więcej. Hoss popatrzył wzdłuż ulicy, ale nie potrafił odnaleźć tego, czego szukał. Walter tymczasem zaszczekał krótko, ściągając uwagę właściciela na siebie.

— No co? — mruknął Hoss, nie opuszczając wzroku. — Szukaj kamery, Walter. Szukaj! — zachęcił, choć pies nie mógł przecież zrozumieć podobnego polecenia.

Ale czy na pewno nie mógł? Hoss ponownie zmarszczył brwi, patrząc, jak jego pupil dostojnym krokiem kieruje się do wejścia do budynku.

— No jasne! — Hoss uderzył się dłonią w czoło. — Taki biurowiec na pewno ma własny monitoring. Dobra robota, piesku! — Ruszył za zwierzakiem i już sięgał ręką do klamki, gdy drzwi otworzyły się gwałtownie, zmuszając Hossa do błyskawicznego uniku, co nie było proste dla człowieka o jego gabarytach.

— O, przepraszam — rozległ się znajomy głos, któremu zawtórowało wesołe szczekanie.

— Joe? — Zachowanie Waltera nagle nabrało sensu. — Myślałem, że jeszcze jesteś w drodze. Miałeś się odezwać — wytknął Hoss z wyrzutem.

Joe z niewinną miną wzruszył ramionami.

— Sorry, braciszku, tylko co przyjechałem, właśnie miałem dzwonić, ale przyszło mi do głowy, że…

— Kamery! — Hoss radośnie wszedł mu w słowo.

Joe posłał mu zdziwione spojrzenie.

— Kamery? — powtórzył niepewnie. — Aaa, kamery. — Obejrzał się za siebie. — Na to nie wpadłem, będziemy musieli zapytać.

— W takim razie co tam robiłeś? — Hoss spojrzał na brata z góry, w pełni wykorzystując swoje dwadzieścia centymetrów przewagi.

Joe wzruszył ramionami.

— Pomyślałem, że spróbuję się czegoś dowiedzieć. Wiesz, czy Adam nie zachowywał się jakoś dziwnie, czy się z nikim nie pokłócił.

— No i?

— No i spotkałem taką fajną sekretarkę, ma na imię Amy, jest bardzo do rzeczy, po pracy trenuje jogę i…

— O Adama pytam, szczeniaku! — zezłościł się Hoss.

Joe nie zdołał powstrzymać się od łobuzerskiego uśmiechu, szybko jednak znów spoważniał.

— Podobno Fuller podskakiwał, ale koniec końców nasz braciszek pokonał go siłą swoich argumentów. Czyli w sumie nic nowego.

Hoss podrapał się po podbródku.

— Ten Fuller to niezła łajza, ale raczej chyba mało mściwa — stwierdził. — Lubi bruździć dla samej przyjemności brużdżenia, ale nie sądzę, żeby chciał Adamowi naprawdę zaszkodzić. Wbić nam parę celnych szpilek, postraszyć, może zdyskredytować Cartwright Tyres, ale nic poza tym.

— Też tak myślę. — Joe westchnął i przeczesał palcami swoje wciąż misternie ułożone mimo wielogodzinnej podróży włosy. — Zresztą on zdecydowanie bardziej woli wkurzać tatę.

— Właśnie. No dobra, chodź, pogadamy z ochroną czy kto tam zarządza monitoringiem.

Ochroniarz, któremu wyłożyli całą sprawę, wyraził szczere zainteresowanie — choć zdaniem Hossa chyba po prostu nudził się w pracy, a tajemnicze zaginięcie kogoś „z góry", jak ich określał, stanowiło ciekawą rozrywkę. Tak czy inaczej, okazało się, że mężczyzna mimo szczerych chęci nie może udostępnić im nagrań bez oficjalnego zezwolenia. Joe usiłował jeszcze coś ugrać, ale Hoss w końcu bezceremonialnie złapał go za łokieć i, podziękowawszy ochroniarzowi, wyciągnął brata na zewnątrz.

— Gdybyś dał mi jeszcze chwilę, tak bym mu dowalił, że on też by padł pod siłą moich argumentów — usiłował jeszcze podskakiwać Joe, ale z żelaznym uchwytem starszego brata wygrać nie był w stanie.

— Nic byś nie ugrał — uciął Hoss krótko. — Facet to zwykła płotka, boi się nawet pierdnąć bez zgody przełożonych i w gruncie rzeczy trudno mu się dziwić. Nie pomoże nam, narażając swoją posadę, a ty nie pomożesz Adamowi, narażając się na kłopoty z prawem. Potrzebujemy nakazu. Dzwoń do taty, niech dzwoni do szeryfa.

Joe burknął coś pod nosem, ale posłusznie wyjął z kieszeni telefon. Pokrótce streścił ojcu wszystko, czego się dowiedzieli, a następnie włączył tryb głośnomówiący, żeby Ben mógł opowiedzieć obu synom o swoich przejściach z Clemem Fosterem.

— A to szuja — warknął Hoss, bezwiednie zaciskając pięści. — Niech ja go tylko dorwę!

— A przed chwilą to mnie upominałeś — zakpił z niego Joe.

— Chłopcy, chłopcy! — Nawet w głośniku telefonu głos Bena brzmiał dostatecznie surowo, by obaj jego synowie natychmiast umilkli i wlepili wyczekujące spojrzenia w odbiornik. — Rozmawiałem już z Royem, przerwie urlop i wróci, żeby nam pomóc. Bezpośredni samolot ma akurat do was, ląduje jakoś po szóstej rano, może zostaniecie na noc w Salt Lake City i odbierzecie go?

— Jasne, tato, nie ma sprawy — odpowiedział Joe. — To do usłyszenia?

— Do usłyszenia. — W głosie Bena Cartwrighta przez moment dało się słyszeć zmęczenie, ale błyskawicznie wziął się w garść i dorzucił: — I nie martwcie się, chłopcy. Znajdziemy go.

— Pewnie, że go znajdziemy — zapewnił Hoss pospiesznie. — Adam jest nie w ciemię bity, nie da sobie tak łatwo zrobić krzywdy — dodał, siląc się na lekki, wesoły niemal ton.

— Pewnie, że tak. — Ben brzmiał prawie tak, jakby mu uwierzył.

Joe rozłączył się i z przyzwyczajenia zerknął na powiadomienia na ekranie, by sprawdzić, czy dostał jakieś nowe komentarze lub lajki. Hoss zerknął mu przez ramię i Joe odruchowo odsunął telefon z zasięgu wzroku brata, który z rozbawieniem pokręcił głową.

— Ej, Joe, pamiętasz swoją sesję z mustangiem Adama? — zapytał Hoss nagle.

— Tę, o której nasz braciszek nadal nic nie wie? Z troski o jego nerwy, rzecz jasna. — Joe zachichotał.

— Właśnie tę. — Hoss wyszarpnął swój telefon z kieszeni tak energicznie, że omal go nie upuścił. — Miałeś tam sporo lajków, no nie? Co najmniej kilkaset.

— Kilka tysięcy! — poprawił Joe z dumą.

— No właśnie! — Hoss potrząsnął telefonem. — Kilka tysięcy osób wie, jak wygląda samochód Adama.

— Hej, te lajki był dla mnie, nie dla tego starego grata — zaprotestował Joe oburzonym tonem, zaraz jednak dotarło do niego, do czego zmierzał brat. — O cholera, Hoss, wykorzystajmy to!

Hoss energicznie pokiwał głową.

— Udostępnij je, no już. I poproś, żeby twoi obserwatorzy udostępniali dalej, ja też udostępnię na profilu Waltera — mówił gorączkowo, otwierając swojego Instagrama.

— Czekaj. — Joe powstrzymał brata. — Masz jakieś zdjęcia Adama? Dobrze by było dołożyć.

Hoss zmarszczył brwi i wszedł w galerię. Przez dłuższą chwilę przewijał obrazy, po czym zawiedziony pokręcił głową.

Joe przewrócił oczami.

— Ile można robić zdjęć jednemu psu? — burknął zrzędliwie i ponownie odblokował swój telefon. — Kurczę, Hoss, czemu Adam nigdy nie łapie się na zdjęcia? Jest przecież bardziej fotogeniczny niż ty, a twojej gęby mam całkiem sporo.

— Hej! — oburzył się Hoss, ale nie miał w tej chwili serca do kłótni, na tym więc poprzestał i skupił się ponownie na własnym smartfonie. — Mam! — przypomniał sobie nagle. — Ta impreza z okazji dwudziestolecia Cartwright Tyres, pamiętasz?

— Adam nawet wygłaszał przemówienie, musiał załapać się na jakieś zdjęcia. — Joe pospiesznie otworzył stronę rodzinnej firmy. — Ha, mamy to! — ucieszył się.

Chwilę później, po tylko jednej krótkiej sprzeczce podczas redakcji posta, informacja o zaginionym poszła w świat. Chowając telefon, Joe posłał bratu zmartwione spojrzenie.

— Hoss — zaczął niepewnie. — Myślisz, że Adam nie będzie zły?

— O tę twoją sesję z jego maleństwem? Myślę, że będzie się pieklił co najmniej przez tydzień — odparł Hoss żartobliwym tonem, dobrze wiedząc, że w tej chwili obaj przyjęliby zrzędzenie najstarszego brata z ulgą, a nawet radością.

— Nie, ja nie o tym. — Joe przygryzł wargę. — A co jeśli Clem ma rację i Adam naprawdę chciał po prostu od wszystkiego odpocząć?

Hoss zatrzymał się gwałtownie i zastąpił mu drogę.

— Adam nigdy by nam tego nie zrobił — powiedział stanowczo. — Ani nam, ani tym bardziej tacie. I powinieneś to wiedzieć.

Joe powoli pokiwał głową.

— Wiem — powiedział cicho. — To kompletnie nie w jego stylu. Cały czas próbuję sobie przypomnieć tę naszą ostatnią rozmowę — przyznał. — Zastanawiam się, czy może coś przegapiłem, może Adam brzmiał jakoś inaczej, może coś powiedział, a ja nawet nie zwróciłem uwagi, bo akurat wtedy, cholera, musiałem być nawalony.

— Spokojnie, Joe. — Hoss położył mu rękę na ramieniu. — Zawsze miałeś dobry instynkt, gdyby coś było nie tak, nawet po pijaku byś to zauważył.

— Myślisz? — Joe uśmiechnął się z wdzięcznością, choć nadal nie wyglądał na całkiem przekonanego. — Wiesz, co jest najgorsze? — zapytał nagle. — Ta myśl, że być może ze wszystkich ludzi rozmawiałem z nim jako ostatni. Tak w ogóle, na zawsze. I nie tylko o tym nie wiedziałem i plotłem jakieś bzdury, ale pewnie nawet nie wszystko pamiętam i już nigdy więcej nie będę miał szansy, żeby… — urwał i odwrócił głowę.

Hoss mocniej zacisnął palce na ramieniu brata.

— Znajdziemy go, Joe — zapewnił ponownie.

To powiedziawszy, zdecydowanym krokiem skierował się do swojego auta, a Walter ruszył za nim, po drodze jeszcze trącając nosem łydkę Joego.

— Znajdziemy go — szepnął Joe do psa i ruszył śladem brata.