Riddleporn.
Tom Riddle/Chefsiba Smith
TW – Uprzedmiotowienie, bardzo graficzne i niezbyt podniecające seksy, sugestia paru parafilii z nekro na czele. Oraz węże.
Voldi zasadniczo ten sam, co w Opowieściach o miłości, tyle że sporo młodszy.

Wiem, że zasadniczo na forum obowiązują polskie tytuły, ale może tym razem przejdzie, w drodze wyjątku? Hiszpański tytuł Insygniów śmierci bardzo mi pasuje do tego tekstu.

Las Reliquias de la Muerte

KLIK-

Tom Riddle jest słodkim chłopcem, grzecznym i ujmującym, z tymi ciemnymi włosami opadającymi miękką falą na czoło, z tym miłym dla ucha głosem i nienaganną dykcją, z imponującą wiedzą na temat wiekowych artefaktów. Okazuje jej niezwykłą uprzejmość, wyczerpująco odpowiada na pytania, rozwiewa wszelkie wątpliwości. (Oczywiście, Burke z pewnością uświadomił go, jak cenną jest klientką, ale Chefsiba Smith potrafi odróżnić dobre maniery od służalczości).
Najsłodsze w Tomie Riddle'u jest jednak ciało, gibkie, dwudziestoletnie, leciutko pachnące świeżym chłopięcym potem. Wypielęgnowane ręce, wąskie biodra, wysokie kości policzkowe. Chefsiba Smith z przyjemnością patrzy, jak porusza się po sklepie, zręcznie lawirując między gablotami pełnymi puzderek, naszyjników, taksydermii. Lubi wesprzeć się na jego ramieniu, zaglądając do etui z cenną bransoletą; dotknąć jego dłoni przy przewracaniu stron księgi, pogłaskać szczupłe biodro. Upierścienionym paluszkiem wskazuje kolejne interesujące ją przedmioty z półek pod sufitem, a wówczas Tom z nieskończoną cierpliwością przysuwa sobie drabinkę. (Część tutejszych artefaktów źle reaguje na magiczne przyzywanie, lubią dotyk, trudno je winić). Drabinka jest nie wyższa niż krzesło, ale Chefsiba upiera się, by mu ją przytrzymać, nie daj Merlinie, żeby pan Tom spadł i się potłukł! Ostatecznie jednak przytrzymuje raczej samego Toma, opiera dłoń na jego łydce, gładzi kolano. Raz, gdy stał na pierwszym stopniu, sięgając po oprawny w skórę grimoire, zaryzykowała i powędrowała dłonią wyżej, wolniutko skręcając ku wewnętrznej stronie uda, jej dłoń wspinała się jak cierpliwy pająk, coraz bliżej pachwiny. Poczuła, jak drgnął wtedy, zdrętwiał, zacisnął szczęki. Pośpiesznie zszedł z drabinki, wciąż układny, uprzejmy, jakby niczego przez grzeczność nie zauważył. Tylko niebieska żyłka na skroni drgała mu niekontrolowanie, i tym razem nie odprowadził jej jak zwykle do drzwi. Od tamtej pory Chefsiba jest ostrożniejsza, choć chętnie dałaby mu w tyłek za te fochy. Aż się o to prosi, ten zgrabny tyłeczek rysujący się pod sztuczkowymi spodniami: dać klapsa, uszczypnąć, złapać całą dłonią, ścisnąć obiema. Przesunąć palcem wzdłuż rowka pomiędzy pośladkami. Zabawić tam trochę dłużej, zatoczyć kółeczko, sprawdzić, czy spodobałoby mu się, gdyby docisnęła palec mocniej.
Następnym razem znów jest ujmująco uprzejmy, jakby jej chciał wynagrodzić swoją impertynencję, niewdzięczność. Przy powitaniu pochyla się nisko i całuje jej palce, i Chefsibie zasycha w ustach, serce wpada w trzepot. Przecież to niemożliwe, żeby… A może?
Od tej chwili Tom Riddle zaczyna przychodzić do niej w snach, w snach rozsuwa jej zwiotczałe uda i mości się między nimi, i nie jest już takim znowu grzecznym chłopcem, i przelewa w nią swoją młodość. Budzi się z tych snów zdyszana, mokra od potu i tęsknoty.
Sny są słodkie, ale nie sycą głodu, więc Chefsiba wciąż powraca do Borgina i Burkesa, pod byle pretekstem. Nacieszyć oczy. Coraz cześciej łapie się na pragnieniu, by sięgnąć po więcej. Już jej nie wystarcza macanie, głaskanie, nawet szczypnięcie raz na jakiś czas. Teraz chciałaby przygryźć, possać, liznąć. Wsunąć rękę pod koszulę, pod sztuczkowe spodnie.
Cokolwiek jednak ma się stać, na pewno nie stanie się w tym pokrytym kurzem magazynie zaśniedziałych naczyń i pożółkłych pergaminów, w tym labiryncie luster, sztyletów i wypchanych ptaków. Czułości wymagają czułego anturażu, mięciutkiej kanapy, odrobiny koniaku. Riddle wygląda, jakby niedojadał, na pewno się skusi na różaną konfiturę, rurkę z kremem, lepkie ciastko z dziurką. Musi zwabić go na swoje terytorium, w swoją własną pajęczynę.
Ma trochę wiekowych artefaktów na sprzedaż, mówi Caractacusowi, zbyt cennych, by je ze sobą nosić po Śmiertelnym Nokturnie, niech jej przyśle młodego Riddle'a, już ona pokaże chłopakowi, co i jak, na pewno ubiją interes.
Caractacus Burke rozpromienia się, bo w końcu po coś tego subiekta trzyma.

-KLAK

Tom Riddle wie, czego od niego chce Chefsiba Smith. Ludzie czasem tego chcą. Nie, nie on. Nie w ten sposób. Ale już to widział – w sierocińcu, w Hogwarcie, nawet w sklepie. Zdążył się przyzwyczaić. Czasem ludzie chcą dotykać innych ludzi, trzymać ich ręce, dociskać wargi do ich warg. Tom nie przepada za dotykiem, ale jest w stanie go znieść, jeśli warto – to kwestia dyscypliny. Za pierwszym razem pani Smith go zaskoczyła, ale teraz odpowiada na jej awanse uśmiechem, miłym słowem. Całowanie jej tłustej, woniejącej perfumami dłoni nie cieszy go, ale też nie brzydzi. Jest żadne i jest łatwe.
Gdy więc Burke każe mu złożyć wizytę domową, Tom zgadza się bez szemrania. Nawet mu to na rękę. Bardzo chciałby zobaczyć, co pani Smith trzyma pod kluczem, co tak obawia się nosić po Nokturnie. Jej słabość można wykorzystać do własnych celów. Ludzie, kiedy pragną, robią się nieostrożni, robią się ślepi. Łatwo ich wtedy namówić na rzeczy, których normalnie by nie zrobili.
Przy pierwszej wizycie pani Smith wyraźnie się powstrzymuje, trzyma ręce przy sobie. Podaje za to ciastka i herbatę, Tom je i pije, nie zwraca większej uwagi na jej lubieżne spojrzenia, ale stara się odpowiadać na nie uśmiechem. Za drugim razem Chefsiba się ośmiela, pociera kolanem jego kolano pod stolikiem, pochyla się, omal nie wylewając mu z dekoltu na twarz obfitego, upudrowanego biustu. Szczypie go w policzek. Łatwo ją jednak zmieszać, wystraszyć, przekierować jej uwagę. Spełnia wszystkie zachcianki Toma, gotowa pokazać mu wszystko i jeszcze więcej.

KLIK-

Chefsiba od rana wysiaduje przed lustrem przy toaletce, fryzując perukę, pudrując policzki. Każe Bujdce przygotować najsłodsze ciastka, likiery, kandyzowane wiśnie, wszystko, co lepi się i cieknie, po czym trzeba oblizywać palce i usta. Każe szykować trollową zbroję, naszyjniki i ozdobne kielichy, pierścienie i diademy, i medalion, wszystkie te cudeńka, na których młody subiekt będzie mógł położyć rękę, o ile pozwoli Chefsibie położyć rękę na sobie.
I w końcu Tom staje w progu słodki, uprzejmy. Pochyla się do jej dłoni.
– Przyniosłem kwiaty – mówi cicho i róże rozkwitają w jego rękach.
– Niegrzeczny, niegrzeczny chłopiec – mruczy Chefsiba bez tchu. – Nie powinieneś tak mnie rozpieszczać.
Mówi mu, że ma dla niego cudowności, wspaniałości, skarby, których jeszcze nigdy i nikomu nie pokazywała.
– Chętnie zobaczę wszystko, co zechce mi pokazać pani Smith – mówi Tom i Chefsibie miękną nogi. Już wie, jeśli coś ma się stać, stanie się dziś.

-KLAK

Na widok medalionu Slytherina Tom czuje szarpnięcie w podbrzuszu. Gdy łańcuszek prześlizguje mu się przez palce, ten tak rzadko dający o sobie znać organ, mało istotny szczegół anatomii, którego regularnie używa głównie do oddawania moczu, nieoczekiwanie zaczyna się przeciągać, drgać, rozwijać jak wschodni dywan albo łakomy wąż, niemal z gładkim, śliskim kliknięciem, jak język uderzający o podniebienie przy słowie parseltongue, jakby czerpał moc ze skarbu Gauntów; przeciąga się i rozpycha, napina materał sztuczkowych spodni. I Tom przypomina sobie, że to jest przyjemne uczucie, samo to rozpychanie, wzrastanie, potem szybki ślizg, przeciskanie się przez mroczne tunele, koziołkowanie, pulsowanie, i wyzwolenie jak splunięcie gorącym jadem, szarpiące jak wymioty, a jednak lepsze, milsze.

Pierwszy raz poczuł to w jaskini, kiedy dwójka mugolaków, wyjąc ze zgrozy, wisiała rozpięta na niewidzialnych niciach jego woli; nieświadomie zacisnął wtedy dłoń na kroczu, przez spodnie, i ściskał mocniej mocniej szybciej, w rytm ich krzyków, aż rozbolał go nadgarstek, a kiedy Dennis Bishop posikał się ze strachu i pociekło mu po nodze, Tom też zmoczył spodnie, ale inaczej, lepiej, z jękiem tryumfu. Podobno powinien się tego wstydzić, Bozia płacze, gdy chłopcy się dotykają, mówiły panie w sierocińcu, ale on nie czuł wstydu, lepka dłoń była świadectwem jego władzy i przez chwilę cały świat miał zapach Toma.

Co noc po zgaszeniu świateł w męskim dormitorium Slytherinu skrzypiały rytmicznie sprężyny materacy, szeleściły w zgodnym rytmie wykrochmalone kołdry. Tom nie brał udziału w tej symfonii. Słuchając przyspieszonych oddechów i zduszonych jęków, czuł tylko obojętność podszytą obrzydzeniem. Tym większym, odkąd dowiedział się, że jego koledzy wyobrażają sobie w tych chwilach innych ludzi: nauczycielki, modelki z żurnali, co ładniejsze koleżanki… Albo kolegów (zdaje się, że była jakaś różnica, z jakiegoś powodu było to istotne). Jakby im nie starczały własne ciała, jakby coś jeszcze było potrzebne.
W nim samym potrzeba wzbierała bardzo rzadko, raz na miesiąc czy dwa, czasem i to nie, w dodatku zwykle w szczególnych okolicznościach. Ale kiedy już się pojawiała, lubił ją zaspokoić na własnych warunkach. Był pewien, że zasługuje na więcej niż pośpieszne miętoszenie organu w ciemnościach pod kołdrą.
Dziś lepiej zna ten mechanizm, wie, że organ, odpowiednio stymulowany, potrafi zrobić dla niego naprawdę dobre rzeczy, posłać dreszcze we wszystkie zakamarki ciała, w cebulki włosów, w końce palców, między pośladki, w uda, aż nogi staną się ciężkie i chwiejne, aż czerwone kwiaty rozkwitną pod powiekami i gorąca przyjemność wyrwie się na wolność. Trzeba tylko znaleźć odpowiednie narzędzie.

Sama chciała, Slytherin świadkiem. Pryszczata, przemądrzała Warren z jej misją edukacyjną, z jej kołonotatnikiem i piórem wiecznie wzniesionym w gotowości. Na korytarzu, pod klasą, pod sanitariatami chciała z nim zakładać kółko zainteresowań, chciała mu wyjaśniać, z całym tym krukońskim zadęciem, jak niesłuszne są uprzedzenia wobec mugoli i mugolaków, jak niegodne wybitnych umysłów, „a ty jesteś wybitnym umysłem, jednym z największych, Tom". Snuła się za nim jak cień, nie chciała się odczepić, kleiła się, łasiła. Bliska płaczu, kiedy prosił ją uprzejmie, żeby zeszła mu z drogi. Mówiła, że ma misję, ale tak naprawdę chciała tylko, żeby ktoś ją zauważył, pogłaskał, zerżnął. Żeby przysiągł, że to nic, te pryszcze, okulary, ta nieczysta krew.
Zawsze był cierpliwy, jeśli musiał, ale za którymś razem nie wytrzymał, chwycił ją za szyję, przyparł do ściany, nazwał brudną, plugawą szlamą, raz, drugi, trzeci, aż organ w spodniach naprężył się boleśnie. Wydała z siebie jakiś taki kwik, dziwny dźwięk. I chyba to od tego dźwięku coś w nim przejęło kontrolę, już dalej samo wiedziało, co robić. Siłą rozsunął uda Warren, spróbował wcisnąć się w przyzywający mrok, sprawić sobie przyjemność, której domagało się jego nastoletnie ciało. Ale ona marudziła, piszczała, że boli, że coś jej tam skaleczy, rozerwie, że będzie krew albo i dziecko, że przecież nie jest taka, okropny chłopaku. Myśl o dziecku wywołała obrzydzenie, otrzeźwiła go trochę, wciąż jednak trzymał Warren mocno, szczypiąc tłustą pierś pod mundurkiem, szepcząc do ucha najohydniejsze słowa, jakie znał, zimnym, spokojnym głosem, aż wreszcie rozkleiła się od tego, zdyszała i poprowadziła go ręką, i pozwoliła mu wsadzić między swoje udo a podwiązkę. Podwiązka była szorstka i obcierała go boleśnie z każdym posunięciem, ale jednocześnie dociskała mocno; ostry, przyjemny ból, udo gładkie i miękkie, wilgotne od potu i tego czegoś, co wyciekało z Warren. Pod koniec było już naprawdę dobrze, dopóki nie zaczęła się drzeć, że ubrudził jej mundurek, że mógł uważać, co on sobie myślał, co sobie teraz o niej pomyślą, niech się wynosi, to jest łazienka dziewcząt, a ona nie jest taka.
– To ty mnie ubrudziłaś – powiedział wtedy przez zaciśnięte zęby, walcząc z nagłymi mdłościami, zawrotami głowy.

Później, kiedy już Marta Warren leżała na posadzce w swojej łazience z szeroko otwartymi pustymi oczami, z rozrzuconymi jak u lalki rękami i nogami, wreszcie spokojna i milcząca, kiedy twarde, potężne cielsko bestii Slytherina zwijało się i rozwijało u stóp swego pana, a organ naśladował jego ruchy, prężąc się tryumfalnie w spodniach, rosnąc i wilgotniejąc – zapragnął skorzystać z niej znowu. Tym razem tak, jak zamierzał wcześniej, nim mu przeszkodziła. Ale coś dziwnego stało się wtedy, klik-klak, trzasnęły drzwi, zimny piwniczny dech wionął z tuneli bestii i Tomowi zamiast twardych wężowych splotów została w ręku wiotka szmatka. Potrzeba zgasła jak zdmuchnięta świeca, spłoszona bliskością otchłani po drugiej stronie Marty Warren.

KLIK-

Chefsiba widzi najpierw jego pociemniałe oczy i ten dziwny, czerwony błysk na ich dnie, jakby gdzieś w głębi Toma dopalały się nocne ogniska. I przez ułamek sekundy chwyta ją za gardło czysta groza. Zniknąć, skryć się w ciemnej norze. Uciec jak najdalej i nigdy więcej nie oglądać Toma Riddle'a. Ale to trwa tylko chwilę i przemija jak przepływająca niebem chmura.
- Dobrze się czujesz, słodziutki?
- O tak. Tak. Doskonale.
Teraz Chefsiba zauważa inne rzeczy: rozchylone usta, przyspieszony oddech, cień rumieńca na wysokich kościach policzkowych. Zsuwa się wzrokiem niżej, na krocze Toma i nie może uwierzyć własnemu szczęściu. Obscenicznie napięty materiał spodni mówi sam za siebie, cudownie jednoznacznie. Oblizując wargi, Chefsiba podnosi oczy i napotyka wzrok Toma utkwiony w medalionie. Wyjmuje mu go z rąk, delikatnie, ignorując czerwone iskry, to gra świateł, tylko gra świateł. Między palcami Toma też przeskakują iskry, chciałaby je wziąć do ust, jeden po drugim, wszystkie po kolei, i zrobi to, tym razem się nie powstrzyma, ale przecież nie przy służbie.
– Zabierz to, schowaj z powrotem – zwraca się więc drżącym głosem do Bujdki, wskazując skórzane futerały z pucharem i medalionem. – I zostaw nas samych, nie będę cię już dziś potrzebować.
Tom odprowadza skrzatkę wzrokiem, teraz ma chyba w oczach gniew, może tęsknotę, Chefsiba woli nie patrzeć w jego oczy, zresztą jej wzrok raz po raz zsuwa się niżej. Na próbę wyciąga tłusty paluszek, dotyka rozkosznej wypukłości, ostrożnie, gotowa wycofać się w każdej chwili. Tym razem jednak nie napotyka sprzeciwu. Nagłym, drapieżnym ruchem zaciska więc dłoń na zdobyczy. Z ust Toma wymyka się syk, chyba irytacji, więc natychmiast rozluźnia uścisk, teraz tylko gładzi go powoli przez materiał, nic się złego nie stało, mój mały, już będę ostrożna, nie płosz się, słodki ptaszku. Na szczęście wciąż jest sztywniutki, chyba już się odprężył, chyba jej się poszczęści, co za nieoczekiwany prezent od losu. Apetyt w Chefsibie rośnie, zbiera się śliną w ustach, ściąga ją w dół, na kolana.

-KLAK

Tom pozwala Chefsibie rozpiąć sobie pasek, a potem rząd guzików, i zsunąć spodnie razem z ineksprymablami aż do kolan. Domyśla się, co planuje zrobić, i zamierza jej na to pozwolić. Jej jama ustna powinna być dobrym narzędziem, pojemnym naczyniem, Avery w szkole zrobił mu to raz w ten sposób („La petite mort", powiedział, odpluwając w chusteczkę, „Nazywają to małą śmiercią") i Tom był zadowolony. Usta dobrze się nadają, no i nie wymaga to od niego żadnego wysiłku, wszystko dzieje się samo, narzędzie robi swoje. Więc pozwala, by Chefsiba gładziła go z nabożeństwem po udach, zabawiała się ruchomą skórką, klik-klak, chuchając na wrażliwe odsłonięte miejsca zdyszanym oddechem. I żeby w końcu wzięła go głęboko w tę szeroką, błagalnie rozdziawioną jamę. Puder na jej policzkach rozwarstwia się i gęstą mazią wypełnia kratery porów, szminka zbiera się w przecinających wargi zmarszczkach, ale język jest odpowiednio wilgotny, zwinny i użyteczny jak pracowity skrzat, klik-klak, parseltongue.

KLIK-

Tom Riddle smakuje młodością, jedwabiście gładki pod językiem, słonawy jak czysta morska woda, pulsujący w rytm przypływów i odpływów. Wydaje się, że ta młodość z niego przechodzi na nią, fala za falą, i Chefsiba zatraca się w niej, bierze ją głęboko w siebie, rozkoszując się każdym drgnięciem, każdym liźnięciem.

-KLAK

Pamięta, co mówili wieczorami w Pokoju Wspólnym, o zasłanianiu brzydkiej gęby „Prorokiem", o odwracaniu oczu; i ten wulgarny dowcip, No ale chyba mam w sobie coś ładnego; Tak, ale ja to zaraz wyjmę. Nie rozumiał tego, to nie miało znaczenia, wygląd narzędzia, jego płeć ani wiek, czy było ludzkie, nieludzkie, martwe czy żywe. Przyjemność była przecież jego, w nim i z niego. Dać ją mogło cokolwiek. Zielona atłasowa kapa ze srebrnym haftem, ciasno zwinięta, gładka i chłodna wewnątrz. Gorliwa, pełna mydła ręka Avery'ego późnym wieczorem pod prysznicami. Świeżo zdarta wężowa skórka podwędzona z gabinetu Slughorna (chciał z nią tylko porozmawiać, ale śliskie, syczące brzmienie własnego głosu obudziło inne węże, skórka była mokra w środku i pasowała idealnie, jak przyciasna rękawiczka). Wilgotne udo Marty Warren. Cokolwiek, byle co.

Teraz dają ją wszędobylskie paluchy i szerokie usta Chefsiby Smith, siorbiącej sumiennie, obmacującej mu pośladki i miejsce pomiędzy, grzebiącej sobie drugą ręką pod spódnicą, postękującej z wysiłku albo może z zadowolenia. Tom zerka na nią spod wpółprzymkniętych powiek, bez szczególnego zainteresowania, ale życzliwie, jak się patrzy na użytecznego skrzata przy robocie. Rejestruje ceglaste rumieńce na uróżowanych policzkach, zsuniętą perukę i błyski łysiny między przerzedzonymi włosami. Przymyka oczy, ale nie z obrzydzenia, nie, wygląd narzędzia nie ma znaczenia, tylko żeby być bardziej ze sobą, bliżej własnej rosnącej przyjemności, gdy jego ciało (klik, klak, parseltongue) robi dla niego tę miłą rzecz, wzbiera ogniem, śle rozkoszne dreszcze w dół kręgosłupa, pulsuje w zwieraczu.
Dociska do siebie mocniej ruchomą głowę, ześlizguje się głębiej w ssące usta, ignorując zduszone sapnięcie.

KLIK-

Jest brutalny, znacznie brutalniejszy, niż się spodziewała, ale przecież wciąż słodziutki. No i taki młody, tak spragniony i niecierpliwy, trudno, żeby jeszcze był delikatny, myśli Chefsiba, krztusząc się, dławiąc, z trudem łapiąc oddech. Och, Tom, to by była piękna śmierć, całkiem piękna śmierć.

-KLAK

Gdy zamyka oczy, widzi je pod powiekami, całą kolekcję; relikwiarze tak pełne doskonałości, że same stają się relikwiami. Oprawione w ramki jak głowy martwych skrzatów, wystawione na widok w szklanych gablotach. Oto na srebrnym półmisku duża dłoń Avery'ego ucięta tuż przy nadgarstku, a w medalionie jego szorstki język („La petite mort", „Jeśli kiedykolwiek jeszcze spróbujesz mnie dotknąć, Avery, zabiję cię"); w słoiku, w formalinie, wężowa skórka; płachta chwalebnie splamionej kapy z dormitorium, rozpięta niczym sztandar. Na poduszeczce z jedwabiu miękkiego jak dziewczęce uda sztywna podwiązka Marty Warren, skrawek mundurka. Jego własna ręka... nie, jego ręka to on sam, prawdziwa bliskość, czułe obcowanie, nigdy by się nie ważył jej od siebie oddzielać, od niej nigdy się nie odetnie. Więc w muzeum umysłu tylko obce obiekty, te, w które wlał swoją rozkosz, którym uczynił zaszczyt. Dziś dołączy do nich przepastna jama ustna Chefsiby Smith, mięsiste wargi i sprężysty język, i jej gardło tak głębokie, że właściwie należałoby zrobić relikwiarz z całej głowy, razem z obwisłą jak u indora szyją, uróżowanymi policzkami, trzęsącym się podwójnym podbródkiem i wyleniałymi loczkami.

KLIK-

Chefsiba lewą ręką szuka pod spódnicą własnej przyjemności, pośpiesznie, bezładnie, oby zdążyć, ale sądząc po gwałtownych szarpnięciach bioder Toma, po sile, z jaką wpija palce w jej kark, chyba jej się nie uda, chyba jednak nie. Och, gdybyż to potrwało jeszcze trochę, gdybyż mogła mieć go w sobie jeszcze odrobinę dłużej, słodkiego, niewinnego Toma z jego brutalnością, twardością, z jego młodością, ale tak się nie stanie, ponieważ, klik-klak, tylka zegar w głowie Chefsiby, ponieważ czas się kończy i fala przypływu nadciąga zza horyzontu, słona, spieniona.

-KLAK

Ciało Toma robi dla niego dobrą rzecz, kulminację dobrej rzeczy, wybuchają fajerwerki pod powiekami. Dreszcze, prądy, gorące strugi; opróżnia się z pomrukiem zadowolenia, prosto w Chefsibę Smith. Jej oczy mało nie wylezą z orbit, coś tam charczy, rzęzi, ale przełyka (wciąż z tym rozanielonym spojrzeniem, wyrazem bezbrzeżnej wdzięczności, och, Tom, dziękuję, że zechciałeś wsadzić swojego ślicznego, młodego fiuta w starą babę, chyba jest we mnie coś ładnego; Tak, ale ja to zaraz wyjmę). Klik-klak, przeskakuje coś w przeciążonej żuchwie Chefsiby, ale ona nie przestaje, wciąż pożera go, ssie i wyćmoktuje zachłannie, jakby nie wiedziała, że już nie można, nie wolno, że boli! Klik-klak, coś się zacina w głowie Toma, relikwiarz się zepsuł, zgnił; klik-klak, kłapie szczęka obranej z mięsa czaszki. I nagle Tom widzi, widzi swoje narzędzie, jakim jest naprawdę. Ona jest stara, rozpada się, umiera i chce go pociągnąć za sobą. Zalewa go zimny pot, wyszarpuje się z jej rąk, wyślizguje zwiotczały z jej ust, mały, mokry, śmiertelnie przerażony zaskroniec znikający zygzakami wśród traw. Klik-klak, trzaskają wieka trumien. Chciałby zwymiotować, tym razem naprawdę, i chciałby natychmiast odebrać to, co jej ofiarował, wydrzeć jej z gardła co do kropli, zmusić, żeby to wszystko wyrzygała, żeby nie wzięła ani cząstki jego w tę głęboką jamę, w którą sama się osuwa, w tę czarną, ziejącą otchłań, żadna przyjemność nie jest tego warta, już nigdy, nigdy...

Ale przecież za każdym razem tak mówisz, Tom, a potem znowu to samo, brzydki chłopiec, niegrzeczny chłopiec, porośniesz futrem, oślepniesz, umrzesz, gnijąc, napominają panie, szeleści białe płótno prześcieradeł. Pomódl się do świętych relikwii, obiecaj, że więcej tego nie zrobisz, szura miotła na kamiennej posadzce, pasiaste materace cuchną szczynami. Twoje ciało zwraca się przeciwko tobie, jest świadectwem twej słabości, za każdym jednym razem, więc może jednak wsadź własną dłoń do relikwiarza, niech uschnie jak ręka Glorii, może wsadź własny organ w formalinę, by był jak wiotka wężowa skórka, przejrzysty i nieruchomy już na zawsze. Złam swoje ciało, niech już nigdy tego nie robi; bo
niektóre śmierci są większe niż inne i
wiesz przecież, co na ciebie czeka po drugiej stronie Marty Warren.

W końcu, gdy dreszcze ustały, Tom Riddle opanował się jednak, podciągnął spodnie i dopiął rozporek, próbując nie patrzeć na czerwoną, mokrą twarz Chefsiby Smith gramolącej się niezdarnie z podłogi, plączącej się w spoconych różowych falbankach, peruce, wygniecionych koronkach.
Teraz czuje do niej tylko odrazę, i już zawsze będzie ją czuł, jak za każdym razem, jak do nich wszystkich, wszystkich narzędzi, które go ciągną w ciemność, w gnicie, przemijanie. I jest tylko jeden sposób, by to odwrócić, by się wyrwać otchłani. Czubki palców dotykają różdżki, ale wzrok natrafia na stolik, gdzie jeszcze kilkanaście minut temu leżały w swoich wyściełanych aksamitem futerałach medalion i czara, i to każe mu się wstrzymać. Spokojnie, cierpliwości, jeszcze nie czas.
Wyciąga rękę i pomaga Chefsibie pozbierać się z podłogi, niemal czule, proszę się wesprzeć na mnie, pani Smith, o tak, i proszę wybaczyć śmiałość, ale ma pani tutaj odrobinę… użyję chusteczki, jeśli wolno, proszę mi pozwolić...
Teraz znów jest młodym subiektem w sztuczkowych spodniach, niewinnym, grzecznym, uprzejmym Tomem. Domyka szczeliny rzeczywistości, ustawia straże wokół ciemności. Uśmiecha się, kłania, całuje czubki palców gospodyni.

- Przyjdziesz do mnie jeszcze, aniołku, przyjdziesz, Tom?
- Oczywiście, pani Smith.