ROZDZIAŁ IX

Posilony rosołem z ich ostatniej kury tego dnia Adam zabrał się do pracy z nową energią. Być może też zresztą nie przez pierwszy od dawna porządny posiłek, a po to, by zagłuszyć rosnący strach. Przygotowując tę małą ucztę, miał okazję przejrzeć zapasy Kane'a i uświadomił sobie, jak niewiele ich zostało. Nawet gdyby Kane codziennie odmawiał mu kolacji, i tak nie byliby w stanie przetrwać tu kolejnego tygodnia. Gospodarz wydawał się kompletnie nie przejmować tym faktem. Adam uznał więc, że jedyne, co może zrobić, to przyłożyć się jeszcze bardziej do pracy, póki ma jeszcze na nią siły, w nadziei, że może kiedy świątynia będzie gotowa, Kane nareszcie zainteresuje się kwestiami bardziej przyziemnymi. Było to dość naiwne myślenie, ale nawet świadomy tego faktu Adam nie miał lepszych pomysłów, wbrew rozsądkowi uchwycił się więc tej nadziei jak tonący brzytwy.

Stał na samym szczycie drabiny, jeszcze bliżej palącego słońca, pot zalewał mu oczy, a miarowe uderzenia młotka działały niemal hipnotycznie. Być może dlatego początkowo nie zwrócił uwagi na głos Kane'a, któremu zdarzało się od czasu do czasu mówić samemu do siebie lub utyskiwać pod nosem na niedostatecznie ciężko — jego zdaniem — pracującego więźnia. Dopiero po chwili do Adama dotarło, że to, co słyszy, brzmi jak jedna strona zwyczajnej rozmowy. Rozmowy telefonicznej.

Zaintrygowany, zerknął w dół i zobaczył Kane'a przechadzającego się w tę i z powrotem wzdłuż tego, co pozostało ze sterty desek. Mężczyzna trzymał dłoń przy uchu w sposób, jaki nie pozostawiał wątpliwości co do tego, co się w niej znajdowało. Serce Adama zabiło mocniej. Nie zdziwiło go już nawet, że Kane go okłamał. Jeśli już był czymś zaskoczony, to raczej tym, że na tym odludziu jednak dało się złapać zasięg. Ta myśl przebiegła przez jego głowę jako pierwsza, jednak nie zdążył nawet poświęcić jej uwagi, nim jej miejsce zajęła zimna furia. Kane miał telefon. Przez cały ten czas, kiedy Adam był przekonany, że nie ma sposobu na uwolnienie się z tej pułapki, wybawienie znajdowało się dosłownie na wyciągnięcie ręki. Teraz zaś szaleniec najwyraźniej uznał, że złamał już — czy też „nawrócił" — więźnia na tyle, że nie musi się dłużej kryć.

Adam zacisnął zęby tak mocno, że aż poczuł ból w szczęce, który tylko dodatkowo go nakręcił. Zmusił się jednak do zachowania spokoju, mimo wściekłości bowiem wiedział, że to może być jego ostatnia szansa. Korzystając z nieuwagi swego strażnika, zszedł powoli o kilka szczebli niżej i ponownie ocenił sytuację. Kane znajdował się dość daleko, by skok z drabiny wprost na niego okazał się przedsięwzięciem zbyt ryzykownym. Najrozsądniej byłoby prawdopodobnie poczekać i sprawdzić, co zrobi z telefonem po zakończeniu rozmowy. Adam miał już jednak serdecznie dość czekania. Wahając się jeszcze, nie spuszczał wzroku z pleców Kane'a i wtedy dotarło do niego, że mężczyzna nie ma w ręku broni.

Adam błyskawicznie odnalazł wzrokiem strzelbę opartą o deski. Odczekał jeszcze, aż Kane oddali się bardziej, po czym pospiesznie zsunął się z drabiny, jednym susem przyskoczył do broni, odbezpieczył ją i wycelował w plecy przeciwnika. Nie strzelił jednak, lecz poczekał, aż ten odwróci się i zrozumie, że popełnił błąd.

— Połóż telefon na ziemi i zrób pięć kroków do tyłu — rozkazał Adam, rozkoszując się tym, że pierwszy raz od wielu dni to on ma kontrolę nad sytuacją.

Kane powoli odsunął telefon od ucha i uniósł ręce nad głowę. Na jego ustach błąkał się jednak dziwny uśmieszek, który zbił Adama z tropu.

— No już, szybciej. — Adam zaakcentował polecenie sugestywnym ruchem lufy, w sposób, którego nieświadomie nauczył się od swego prześladowcy.

Kane jednak tylko pokręcił głową z czymś na kształt rozczarowania.

— Strzelałeś kiedyś do człowieka, Cartwright? Nie sądzę — odparł spokojnie i postąpił krok naprzód. — Długa droga jeszcze przed tobą do prawdziwego oświecenia, ale nawet ty nie skazałbyś tak pochopnie swojej duszy na potępienie.

Adam odruchowo uniósł strzelbę odrobinę wyżej, w duchu jednak wiedział, że Kane ma rację. Umiał obchodzić się z bronią, zdarzało mu się od czasu do czasu strzelać choćby do kojotów, które postępowały sobie zbyt śmiało wokół Ponderosy. Miał niezłe oko i prawdopodobnie potrafiłby postrzelić Kane'a tak, by nie pozbawić go życia. Ale strzelić do człowieka to było coś zupełnie innego niż strzelanie do irytujących drapieżników czyhających na kury Hop Singa. I choć rozsądek nakazywał mu wykorzystać zdobytą z takim trudem przewagę, nie mówiąc już o tym, że Kane na jego miejscu z pewnością by się nie zawahał, Adam czuł, że nie będzie w stanie tego zrobić. Co gorsza, jego przeciwnik także już to widział i śmiał mu się w twarz. Adam poczuł, jak ponownie ogarnia go furia.

— Telefon na ziemię, już! — warknął, także robiąc krok naprzód. Może i wiedział, że nie zabije Kane'a, ale ten nie mógł mieć przecież stuprocentowej pewności. Przynajmniej póki broń była w ręku Adama, siły były bardziej wyrównane niż kiedykolwiek w ciągu ostatniego półtora tygodnia.

Jakby potwierdzając jego podejrzenia, Kane usłuchał. Wprawdzie wciąż z tym samym niepokojącym uśmiechem na ustach, ale spełnił polecenie i powoli położył telefon na ziemi. Gdy tylko mężczyzna odsunął się odrobinę, Adam przypadł do urządzenia i z westchnieniem ulgi zacisnął na nim palce. Wciąż celując do przeciwnika, przycisnął strzelbę łokciem do boku, a wolną ręką spróbował odblokować urządzenie. Nic się jednak nie wydarzyło, ekran pozostał czarny. Adam zmarszczył brwi i wcisnął przycisk jeszcze raz, mocniej, a gdy to także nie pomogło, obrócił smartfona w dłoni, by upewnić się, że przyciskał właściwy klawisz. Dla pewności spróbował jeszcze wszystkie inne, choć było to zupełnie nielogiczne, widział przecież doskonale, że od początku naciskał tam, gdzie trzeba. Czy to możliwe, żeby telefon już się rozładował? Nie mieli prądu, ale skoro urządzenie działało jeszcze przed chwilą, może Kane ukrywał przed nim także jakiś powerbank? Miał właśnie zapytać, gdy niespodziewane szarpnięcie za kostkę pozbawiło go równowagi. Skupiwszy się na telefonie, na moment całkiem zapomniał o sznurze wokół swojej nogi. Kane zaś bezwzględnie wykorzystał chwilę jego nieuwagi.

Od tej chwili wszystko potoczyło się błyskawicznie. Upadając na plecy, Adam upuścił telefon i zacisnął obie ręce na strzelbie. Kane skoczył naprzód i Adam mimowolnie pociągnął za spust. Zamarł na moment, ale jego uszu nie doszedł żaden huk. Wtedy dopiero dotarła do niego cała przerażająca prawda. W strzelbie nie było naboi, tak samo jak telefon od początku nie był naładowany. Kane wszystko ukartował, zapewne by poddać go kolejnej okrutnej próbie.

Zaszokowany swoim odkryciem Adam znów pozwolił sobie stracić czujność. Powrót do rzeczywistości był brutalny — doskonale wymierzony kopniak prosto w żebra na chwilę pozbawił go oddechu. Adam zwinął się z bólu, dysząc ciężko, a wtedy Kane spokojnie wyłuskał mu strzelbę z rąk.

— Zawiodłem się na tobie, Cartwright — powiedział mężczyzna głosem pełnym fałszywego smutku, wyjmując z kieszeni naboje. — Mówiłem ci przecież, że na pustyni nie ma zasięgu. To dlatego ją wybrałem. Nic cię tu nie rozproszy, nie skusi, nie przypomni o świecie, który został za tobą. Mnie to wystarczyło, ale widzę, że ty potrzebujesz czegoś więcej. Widzisz, byłem dla ciebie zbyt pobłażliwy — tłumaczył znów tonem, jakiego używa się wobec dziecka. — Wstawaj! — huknął niespodziewanie, unosząc nabitą już strzelbę.

Choć Adam miał na końcu języka co najmniej trzy cięte riposty, to ból w żebrach, z których co najmniej jedno chyba udało się mu Kane'owi złamać, i trudności w opanowaniu nadal urywanego oddechu skutecznie powstrzymały go od wypowiedzenia ich na głos. Kane popatrzył na niego z politowaniem i dał mu moment na pozbieranie się. W międzyczasie mężczyzna podniósł telefon, obrócił go w palcach, a następnie z całej siły cisnął nim o najbliższą skałę. Adam patrzył, jak ekran smartfona roztrzaskuje się w drobny mak, nie miał już jednak nawet siły na jakąkolwiek reakcję.
Ignorując szaleńca, zacisnął zęby z bólu, złapał się ręką za żebra i powoli dźwignął się z ziemi. Kane zaczekał cierpliwie, aż więzień odzyska równowagę i weźmie kilka głębszych oddechów, po czym z łagodnym uśmiechem machnął lufą w stronę drabiny, a następnie trącił czubkiem buta wiadro z wodą. Wiadomość była jasna i czytelna: do roboty albo zapomnij o piciu. Adam nie był pewien, czy da radę wykonać polecenie, ból bowiem nie zelżał ani trochę, potwierdzając jego podejrzenia o złamaniu. Złość i wola walki jednak niemal całkowicie go już opuściły, głód i pragnienie nie odstępowały go zaś obecnie niemal wcale, nie bardzo widział więc inne wyjście. Spuściwszy z rezygnacją głowę, mozolnie ruszył na górę, koncentrując się tylko na tym, by jak najmniej urazić zbolały lewy bok.

Praca szła mu tego popołudnia żałośnie wolno, zarówno przez przeszywający ból w żebrach przy każdym niemal ruchu, jak i rosnące poczucie beznadziei. Nie zaskoczyło go nawet, że nie dostał kolacji — wiedział, że dziś na nią nie zapracował. Kiedy Kane oznajmił, że więzień stracił również prawo do spania w domu, Adam także przyjął ten kolejny cios bez większych emocji. Obojętnym wzorkiem przyglądał się, jak Kane przywiązuje go do jednej z kolumn wewnątrz pozbawionej jeszcze dachu świątyni. Czuł się niemal jakby był widzem w tragedii kogoś innego. Był wyczerpany, ale i tak podejrzewał, że dzisiejszy uraz nie pozwoli mu zbyt łatwo zasnąć, mimo że kolumna stanowiła odrobinę wygodniejsze oparcie niż żelazna kratownica kominka.

Wraz z nocą palący upał pustyni ustąpił miejsca chłodnemu powietrzu, które wydawało się przenikać wciąż jeszcze wilgotne od potu ubranie Adama na wylot. Zimno jednak przynajmniej nieco go otrzeźwiło i Adam wrócił myślami do wszystkiego, co wydarzyło się tego dnia. Dałem się podejść Kane'owi jak dziecko, pomyślał gorzko. Popełnił kolejny błąd, za który przyszło mu zapłacić jeszcze wyższą niż dotychczas cenę. Początkowo był na siebie wściekły. Zdawało się, że poczynając od tych nieszczęsnych drzwi tam na parkingu, wszystko, co robił w ostatnich dniach, zarówno wszystkie podjęte przez niego decyzje, jak i spontaniczne działania konsekwentnie sprowadzały na niego tylko coraz to nowe nieszczęścia.

Po tym pierwszym przypływie złości uznał jednak, że przynajmniej za dziś nie powinien mieć do siebie żalu. Chociaż spróbował — to i tak więcej niż w ostatnich dniach, stwierdził z rozgoryczeniem, uświadomiwszy sobie, że decyzja o grze na zwłokę także była prawdopodobnie błędem. Cóż jednak z tego, że spróbował, kiedy znów poniósł porażkę? Wiedział, że to nic, że będzie musiał po prostu spróbować jeszcze raz, a potem kolejny — aż do skutku. Nie zamierzał się poddawać, nie leżało to w jego naturze. Musiał jednak w końcu przyznać sam przed sobą, jak bardzo się bał, że tak jak dzisiejsza, tak wszystkie kolejne próby także spełzną na niczym. Jak długo zresztą da jeszcze radę próbować? Jak długo wytrzyma tę katorżniczą pracę, głodowe racje, ograniczony dostęp do wody, a teraz jeszcze noce w chłodzie i to cholerne żebro, które paradoksalnie, kiedy przestał się ruszać, za to miał czas się na nim skupić, zaczęło boleć z nową siłą?
Nacisnąłem spust — przypomniał sobie nagle z przerażeniem, a po jego plecach przebiegł dreszcz niemający nic wspólnego z temperaturą otoczenia. Zrobił to automatycznie, właściwie bezwiednie, ale gdyby strzelba jednak była nabita, miałby teraz na sumieniu ludzkie życie.

— Ale nie była nabita! — wycedził przez zęby, by upomnieć sam siebie. Rozwodzenie się nad tym, co mogło być, a nie było, nie miało przecież najmniejszego sensu.

Mimo to nie zdołał jednak na długo opanować niewesołych myśli, był bowiem świadomy czegoś jeszcze: zmarnował dziś tak doskonałą szansę, jaka prawdopodobnie drugi raz się nie zdarzy. Jeśli strzelba nie była naładowana, to żaden z nich nie mógł z niej skorzystać. Zatem przez ten krótki czas to on, młodszy i silniejszy od Kane'a, miał nad swoim oprawcą przewagę. Gdyby tylko szybciej poznał się na planie przeciwnika, gdyby nie stracił czujności, nie dał się zaskoczyć, gdyby pomyślał logicznie, zamiast ulec emocjom, bardzo możliwe, że zdołałby obezwładnić mężczyznę. Być może byłby już wolny!

— Wolny — prychnął pod nosem. Byłby nadal w środku pustyni, bez środka transportu, z rozładowanym telefonem bez zasięgu. Gdyby nabrał wody, ugotował sobie trochę kaszy i ruszył przed siebie, być może zdołałby dojść do jakiejś większej drogi i jeśli miałby dość szczęścia, natrafiłby na przejeżdżający nią samochód, nim umarłby z pragnienia. Szczęście jednak zdecydowanie nie było ostatnio jego sprzymierzeńcem. Tak czy inaczej zresztą powrót do cywilizacji zająłby mu wiele, wiele godzin. Nawet gdyby jakimś cudem zdołał tego dokonać, oznaczałoby to pozostawienie związanego, może nawet rannego Kane'a na pastwę losu. Ratując siebie, skazałby prawdopodobnie swego oprawcę na śmierć. A jednak gdy po raz kolejny powrócił myślami do tej chwili, gdy trzymał strzelbę Kane'a w dłoniach, gdy przypomniał sobie przepełniającą go w tamtym momencie euforię, nie mógł pozbyć się ukłucia żalu, że broń nie była nabita…

Adam zacisnął zęby, które zaczynały już szczękać mu z zimna, i rozejrzał się po skrytej w cieniach niedokończonej świątyni. Może Kane na swój pokręcony sposób miał rację? Może on, Adam Cartwright, nie był wcale aż tak prawym człowiekiem, jak mu się wydawało, może naprawdę potrzebował nawrócenia? Z trudem powstrzymał się od obłąkańczego śmiechu, na który nie wiadomo skąd naszła go ochota. Nawet jeśli jestem grzesznikiem, to to jest właśnie moja pokuta i Bóg mi świadkiem, że jest dostatecznie surowa, stwierdził w myślach i uśmiechnął się gorzko. Nie był człowiekiem przesadnie religijnym. Choć nie wykluczał, że gdzieś tam mogła być jakaś wyższa siła, wolał skupiać się na tym, co pewne i na co mógł mieć realny wpływ. Dlaczego więc teraz nagle poczuł tę przemożną potrzebę uzyskania przebaczenia za grzech, którego nawet nie popełnił? Czy to wpływ prania mózgu, jakie usiłował robić mu Kane? A może jednak to nie od Boga potrzebował rozgrzeszenia, lecz od kogoś znacznie bliższego, uświadomił sobie, gdy przed oczami stanęła mu nagle poważna, surowa twarz ojca.

We wzroku Bena przebijało rozczarowanie. Tak rzadko spoglądał w ten sposób na najstarszego syna, że to oskarżenie w jego oczach zabolało Adama bardziej niż cokolwiek w tym całym piekle, jakie zgotował mu Kane. To nic, że zdawał sobie sprawę z nierealności tego, co widzi. Wiedział bowiem dobrze, że gdyby ojciec tu był, gdyby poznał teraz jego myśli, właśnie tak by na niego spojrzał. I Adam nie mógł znieść tego spojrzenia. Zamrugał gwałtownie, jakby chciał odpędzić tę wizję, choć przecież był świadomy, że nie znajdowała się przed jego oczami, ale w jego głowie.

Na wspomnienie ojca mimowolnie myśli Adama poszybowały także w stronę młodszych braci. Joe pewnie by go zrozumiał. Gdyby był na jego miejscu, może czułby tę samą pokusę. Może nawet, jak zwykle działając, nim pomyśli, poszedłby o krok dalej i zaatakowałby Kane'a… Tak, Joe pewnie już dawno przypuściłby jakiś głupi, nieprzemyślany atak, ulegając emocjom, które kosztowałyby go życie, bo Kane przyparty do muru z pewnością pociągnąłby za spust. Z kolei Hoss, potężny, silny Hoss, zwykle łagodny jak baranek, doprowadzony do ostateczności prawdopodobnie bez trudu poradziłby sobie z Kane'em gołymi rękami… Nie, ten przecież także by to przewidział i dla własnego bezpieczeństwa zastrzeliłby Hossa znacznie wcześniej, nie ryzykując pogrywania z nim tak, jak pogrywał z Adamem. Adam skierował wzrok w koniec świątyni, gdzie już wkrótce miał stanąć ołtarz, i w niemej modlitwie podziękował Bogu — temu prawdziwemu, nie temu Kane'a, jeśli którykolwiek z nich w ogóle istniał — że z nich trzech padło właśnie na niego. Potem, odetchnąwszy ciężko, spróbował wrócić wspomnieniami do jakiejkolwiek weselszej chwili, by choć na moment wyrwać się z tego zaklętego kręgu zimna, bólu i desperacji. Mimowolnie przypomniał sobie starą piosenkę, którą Ben Cartwright tak często puszczał w swoim samochodzie i którą Adam dawno temu, jeszcze chyba w liceum, specjalnie dla ojca nauczył się grać na gitarze. Opanował nieco drżenie i cichym głosem zaczął śpiewać:

I'm just a poor wayfaring stranger
Traveling through this world below
There's no sickness, no toil nor danger
In that bright land to which I go

I'm going there to see my father
And all my loved ones who've gone on
I'm just going over Jordan
I'm just going over home

I know dark clouds will gather 'round me
I know my way is hard and steep
Yet beauteous fields arise before me
Where God's redeemed their vigil keep*.


Kiedy Ben skierował zmęczonego Bucka w stronę ich tymczasowego obozowiska, zapadał już wieczór. Kolejny dzień, kolejny fragment pustyni, nadal nic, pomyślał smutno, klepiąc konia po spoconej szyi. Chłopców jeszcze nie było, tylko Hop Sing siedział na kolanach wewnątrz kręgu ustawionego z samochodów i przyczep tak, jak niegdyś ustawiali swoje wozy emigranci ciągnący do Nevady w poszukiwaniu szczęścia i drogocennych kruszców. Chińczyk uparł się, by towarzyszyć swoim chlebodawcom, mimo że sam nie jeździł konno. Ben był mu za to wdzięczny. Świadomość, że ktoś bliski pilnuje samochodów, dowozi wodę i czeka z ciepłą kolacją, czyniła ich wysiłek przynajmniej nieco lżejszym. Poza tym zwykle wybuchowy Hop Sing widząc, że Cartwrightowie szaleją z niepokoju, sam zamienił się w ostatnich dniach w ostoję spokoju, dając im wszystkim oparcie, którego tak potrzebowali.

Ben zmusił się do uśmiechu, odpowiadając na przywitanie kucharza. Nim jednak zbliżył się do ogniska, rozsiodłał i wytarł Bucka, który natychmiast rzucił się do obryzgania jakiegoś rachitycznego krzaczka. Na widok beztroski swego wierzchowca Ben uśmiechnął się nieco bardziej szczerze, po czym przyniósł z przyczepy garść siana i rzucił pod nogi zwierzęcia. Buck z wdzięcznością trącił go nosem i zabrał się do tego nowego przysmaku. Ben wydzielił mu jeszcze porcję wody i wreszcie, zgarbiony, ciężkim krokiem skierował się do ognia, gdzie Hop Sing nakładał mu już porcję kolacji.

Ben spojrzał na podany sobie talerz i głośno przełknął ślinę. Nie miał za grosz apetytu, nie chciał jednak urazić Chińczyka, który dbał o niego najlepiej, jak umiał, a na punkcie swojej, wyśmienitej zresztą, kuchni miał prawdziwego hopla. Niemrawo zamieszał więc widelcem w talerzu, po czym podniósł na moment wzrok. Natychmiast napotkał zatroskane spojrzenie kucharza.

— Jedz, Ben — powiedział Hop Sing miękko. — Potrzebujesz sił.

Ben uśmiechnął się z wdzięcznością i w końcu włożył sobie do ust pierwszy kęs. Wyjąwszy Joego, którego Hop Sing znał od urodzenia, w zwyczajnych okolicznościach kucharz praktycznie nigdy nie zwracał się do nich po imieniu, lecz upierał się przy tytułowaniu ich „panami". Mimo to nikt nie miał jednak wątpliwości, że Chińczyk nie jest zwykłym pracownikiem, ale przyjacielem, a wręcz członkiem rodziny Cartwrightów, i że chłopcy Bena są mu bliscy, jakby byli jego własnymi.

Uświadomiwszy sobie to wszystko, Ben z brzękiem upuścił widelec i wyciągnął rękę w stronę towarzysza.

— Dziękuję, Hop Sing — powiedział stłumionym głosem. — Za wszystko. — Nagle dziwnie wzruszony, nie był w stanie znaleźć więcej słów, ale uśmiech i uścisk dłoni Hop Singa powiedziały mu, że Chińczyk doskonale zrozumiał jego intencje.

— Jedz — powtórzył kucharz po chwili niezręcznego milczenia i odwrócił się plecami do wciąż usiłującego opanować emocje pracodawcy, udając, że pilnie miesza coś w rondlu.
Hoss i Joe wrócili niedługo później. Ben nie musiał nawet pytać, wystarczyło spojrzeć na ich miny i już wiedział, że kolejny dzień poszukiwań okazał się dla nich równie bezowocny co dla niego. Wyglądali też obaj na nie mniej zmęczonych od ojca, jednak kolacja Hop Singa wydawała się szybko przywracać im siły. Joe nawet rzucił jakiś żart i choć zrobił to wyraźnie bez serca, Hoss i Hop Sing zaśmiali się w głos, doceniając jego wysiłek. Ben także zmusił się do lekkiego uśmiechu, nie wytrzymał jednak długo. Zamieniwszy kilka słów z synami, zostawił ich zajętych posiłkiem, a sam udał się na stronę. Po drodze zajrzał do koni, by sprawdzić, czy są bezpiecznie uwiązane i czy niczego im nie brak, choć dobrze wiedział, że Hoss i Joe już o wszystko zadbali. Przez moment stał pogrążony w cieniu, z dłonią opartą o bok wiernego Bucka, i z przyglądał się młodszym synom. W końcu zdecydował, że nie ma siły wracać i zmuszać się do uczestnictwa w rozmowie. Okrążywszy obozowisko, wsunął się zatem na siedzenie swojego samochodu.

Nie mógł znieść atmosfery przy ognisku, ale cisza w ciemnym wnętrzu auta okazała się jeszcze gorsza, bo sprawiła, że gorzkie myśli natarły z nową siłą. Ben skrzywił się i wsunął kluczyk do stacyjki, a następnie otworzył schowek i wyłuskał po omacku pierwszą lepszą płytę. Moment później z głośników dobiegł go niski, dźwięczny głos Johnny'ego Casha.

Elizabeth uwielbiała Casha — przypomniał sobie nagle — mówiła, że brzmię prawie jak on. Ben przetarł twarz dłonią, ale nie potrafił powstrzymać napływu wspomnień. Jego myśli mimowolnie popłynęły ponad trzydzieści lat wstecz. Siedzieli wtedy w innym samochodzie, słuchając jeszcze nie CD, a kasety magnetofonowej, ale Cash, choć młodszy, brzmiał niemal tak samo jak tu. Elizabeth była już chyba w końcówce ciąży, wracali od lekarza i śpiewali na całe gardło razem z radiem, zanosząc się śmiechem, ilekroć któreś zafałszowało. Byli młodzi, szczęśliwi, właściwie jeszcze dopiero na progu dorosłego życia, mieli przed sobą wspaniałą przyszłość — a przynajmniej tak sądzili. Tymczasem zaledwie miesiąc później Ben był już wdowcem, którego przy życiu trzymał tylko maleńki syn.

— Przepraszam, Elizabeth — wyszeptał nagle ze wzrokiem utkwionym gdzieś w mrok za szybą. — Dałem ci słowo, że będę go chronił, a teraz… — Potrząsnął głową i zamrugał gwałtownie, by odpędzić napływające do oczu łzy. — A może Adam jest już z tobą, kochana? — dodał nagle, po raz pierwszy wypowiadając swoją obawę na głos.

Jakby w odpowiedzi Cash z kasety zaśpiewał rzewnie:

I'm going there to see my mother
She said she'd meet me when I come
So I'm just going over Jordan
I'm just going over home.

Dźwięk tych słów sprawił, że czara goryczy wreszcie się przelała. Nie mogąc dłużej opanować emocji, Ben schylił głowę, ukrył twarz w dłoniach i zapłakał cicho.


* Oba cytaty pochodzą z „Wayfaring Stranger". Ta amerykańska piosenka powstała najprawdopodobniej na początku XIX wieku, ale najbardziej kojarzona jest z wojną secesyjną. To wtedy jej tekst został zapisany przez umierającego więźnia na ścianie Libby Prison — słynącego z bardzo złych warunków i brutalnego traktowania konfederackiego więzienia w Richmond w Virginii, w którym zmarło podczas wojny wielu żołnierzy Unii. Dlatego też „Wayfaring Stranger" uznaje się często właśnie za testament umierającego żołnierza. Piosenka ma mnóstwo wersji, w opowiadaniu używam tekstu z wersji Johnny'ego Casha, bo to jego w moim headcanonie Ben by słuchał (poza tym, ciekawostka, Lorne Greene, odtwórca roli Bena, parę razy nawet wystąpił z Cashem, Cash z kolei nagrał własną wersję piosenki z czołówki „Bonanzy"). Osobiście najbardziej chyba lubię wersję Rhiannon Giddens. W polskim przekładzie Andrzeja Janki piosenka nosi natomiast tytuł „Bezimienny wędrowiec" i to właśnie ten tytuł zapożyczyłam sobie dla całego opowiadania.