Mam dzisiaj urodziny, więc żebyście też mieli coś z tego miłego piątku to wstawiam nowy rozdział.
Enjoy!
Evan krząta się po domu, nucąc pod nosem z pełnym samozadowoleniem. Ma ręce pełne roboty, ale to tylko dodatkowo podsyca jego entuzjazm.
Przygotowania zaczyna od tymczasowej blokady kominka, żeby uniknąć niespodziewanych wizyt, które mogłyby skończyć się w sposób daleki od pożądanego. Oczywiście będzie musiał wkrótce otworzyć przejście i uspokoić Dumbledore'a, że Harry przecież wcale nie zniknął tylko wyjechał na kilka dni na obóz organizowany przez szkółkę niedzielną.
Miałeś rację, Albusie. Niepotrzebnie panikowałam, ale wiesz, jak martwię się o tego chłopca – ćwiczy na głos to, co zamierza powiedzieć dyrektorowi.
Prawdziwa Arabella Figg siedzi pod ścianą, związana i zakneblowana, obserwując jak ktoś kradnie właśnie całe jej życie. Z pewnością zastanawia się kim jest intruz, ale Evan dopilnował, żeby nie zobaczyła jego twarzy, gdy ją ogłuszał, a kiedy ponownie się obudziła to już zdążył przybrać kostium i przywłaszczyć sobie jej wizerunek. To takie rozkoszne uczucie, pozbawić kogoś absolutnie WSZYSTKIEGO.
Kobieta burzy się, wydając z siebie żałosne dźwięki stłumione prowizorycznym kneblem.
- No już, już, ciszej, kochaniutka – ostrzega ją, wnosząc do pomieszczenia kolejne martwe koty. – Nie chcesz chyba, żebym pozbawiła cię języka, co? I tak im już nie pomożesz.
Protest ustaje, a oczy Figg rozszerzają się komicznie ze strachu, jeszcze bardziej upodabniając ją do skrzata domowego. Łzy spływają po jej policzkach, zostawiając lśniące ślady w przykurzonej twarzy. Cóż, nie ma się co dziwić, że nieco ją sponiewierał. Zanim Evan ostatecznie przygotował dom do korzystania z magii bez możliwości jej wykrycia minęło trochę czasu, więc początkowo ogłuszył ją staromodnym sposobem, uderzając w głowę tym, co jako pierwsze nawinęło mu się pod rękę. Obawiał się, że jego gość obudzi się nim skończy, więc zaciągnął kobietę do pustej spiżarni, z dala od kominka i wszelakich okien. Już samo to było ciężkim i niewdzięcznym zadaniem. Szarpanie się z nieprzytomnym ciałem tej samej wielkości i wagi okazało się, lekko mówiąc, niewygodne. Zanim ostatecznie usunął ją z widoku, sam był już zziajany oraz spocony, jakby tyle co wyszedł spod wyjątkowo lepkiego prysznica, więc z pewnością nie zamierza powtarzać tego doświadczenia.
Układa futrzane zwłoki na ziemi, tuż obok sporej, metalowej miski, po czym rozsiada się wygodnie na niewielkim krzesełku.
- Nienawidzę tych sierściuchów – wyjaśnia, nonszalancko ostrząc nóż. – Ostatnim razem jeden z nich prawie mnie zeżarł. Nie patrz tak na mnie, nie oszalałam, ale nie mogę zdradzić ci przecież wszystkich swoich sekretów, więc nie wytłumaczę okoliczności. – Posyła jej rozbawione spojrzenie, po czym kontynuuje niefrasobliwie. - Pewnie się zastanawiasz, co zamierzam zrobić, a to akurat nie jest jakaś istotna informacja, więc chętnie się nią podzielę. Widzisz, niektóre osoby doskonale zdają sobie sprawę z twojej obsesji na punkcie kotów, a ja nie chcę wzbudzać niepotrzebnych podejrzeń, zwłaszcza, że mam niestety alergię na ich paskudną sierść. – Unosi jedno ze zwierząt nad miskę, sprawnie rozcinając jego brzuch i zaklęciem pozbywając się śmierdzących wnętrzności. Trochę krwi rozlewa się na brzegach metalu. – Wypatroszę je, wysuszę i zakonserwuję. Gdyby ktoś pytał, powiem, że niefortunnie najadły się trutki na szczury, a ja nie potrafiłam się rozstać z moimi najdroższymi pieszczoszkami i postanowiłam zachować ich maleńkie ciałka. Nowych oczywiście nie wezmę ze względu na pamięć o poprzednich i moje biedne, złamane serduszko. Wspaniały plan, prawda? Nic się nie martw, wszystko sobie dokładnie przemyślałam. Nie ma mowy choćby o najmniejszym potknięciu.
Przez chwilę pracuje w ciszy, skupiając się na zadaniu, które idzie sprawniej niż się spodziewał. W zasadzie to wyjdą mu całkiem niezłe trofea, więc może postawi je na gzymsie kominka? W zasadzie, czemu nie. Zakonserwowane futro zdaje się nawoskowane i traci swoje alergenne właściwości.
Arabella znowu mamrocze coś zawzięcie i próbuje wypluć knebel, nie zważając na wcześniejsze groźby. Evan wzdycha, wstając i podchodząc do niej. Kobieta nie ma gdzie się cofnąć, więc tylko mocniej wciska się w ścianę. Chwyta ją mocno za ramię i uwalnia jej usta.
- No słucham, co masz do powiedzenia? – pyta niemalże z ciekawością.
- Nie ujdzie ci to płazem – chrypi Figg, a jej głos drży. Jasne, wszyscy tak straszą, a póki co spada miękko na wszystkie swoje pajęcze odnóża. Poza tym ciężko brać na poważnie groźby kogoś zasmarkanego ze śladami świeżych łez na twarzy. Z drugiej strony, ludzie, którzy tracą wszystko często stają się nieprzewidywalnie, więc być może jednak powinien zacząć się obawiać.
- Oczywiście, że tak. Już całkiem sporo mi uszło.
To nie tak, że się chwali, ale w zasadzie jest z siebie wyjątkowo zadowolony.
- D-Dumbledore… o-on się domyśli. Na pewno!
Ach, tak, wszyscy przejrzą mój diabelny plan, Ha, ha, ha… Jestem zły do szpiku kości. Nie ma dla mnie nadziei i skończę jak każdy inny niedobly chalakter Bla, bla, bla… - myśli Evan prześmiewczo, w duchu przewracając oczami.
- Zapewniam cię, że lepiej dla niego będzie, jeśli tak się nie stanie – mówi natomiast głośno i spokojnie, zupełnie nie wytrącony z równowagi.
- Cz-czego ty właściwie chcesz? – Figg wykrzesuje z siebie resztki odwagi.
Evan udaje, że się zastanawia, po czym niefrasobliwie poprawia czepek.
- Ciężko powiedzieć. Może pieniędzy? Albo panowania nad światem? Bo w zasadzie talent i charakter to już mam całkiem niezły.
Kobieta zdaje się wiedzieć, że tylko sobie kpi, więc zbywa jego wygłupy wymownym milczeniem. Jest jednak zbyt wścibska, żeby poddać się bez uzyskania jakichkolwiek odpowiedzi. Zapewne ma nadzieję, że ostatecznie, jakimś cudem, uda jej się uwolnić i pofrunie jak na skrzydłach, żeby donieść swojemu Jasnemu Panu na tego nieznanego sługę mroku. Z pustymi rękami jednak nie pójdzie, prawda?
- D-dlaczego ja? Co ci po mnie? Z pewnością wiesz, że jestem charłakiem. I nic nie wiem. Nie dopuszczają mnie do żadnych ważnych informacji.
Spogląda na nią z zastanowieniem, specjalnie odszukując jej przestraszone oczy.
- Szczerze mówiąc, ty kompletnie mnie nie obchodzisz – przyznaje poważnie. – Ani Dumbledore i jego zasrany Zakon… bo widzisz… od miesięcy mam całkiem nowy cel. – Pochyla się ku niej, zniżając głos do jedwabiście gładkiego szeptu. – Chcę tego niezwykłego, zielonookiego dziecka, które mieszka zaledwie dwie przecznice dalej. Dziecka, które miałaś na wyciągnięcie dłoni, a po które nie sięgnęłaś, choć zdaje się, że darzysz je dość… ciepłymi uczuciami. To dlatego wybrałem właśnie ciebie… z powodu możliwości jakie zapewni mi zastąpienie cię.
Odsuwa się, a szeroki uśmiech rozciąga jego wargi. Figg blednie momentalnie.
- Harry… - szepcze niemal bez tchu. - N-nie możesz…!
Śmieje się, szczerze rozbawiony jej przerażeniem. Przecież nie zamierza skrzywdzić tego chłopca, na brodę Merlina! A wręcz przeciwnie. Wychowa go porządnie, według czarodziejskich zwyczajów i tradycji; lepiej niż ci przeklęci, żałośni mugole.
Na powrót wpycha knebel w jej usta, tym samym ją uciszając, po czym wraca do poprzedniej czynności, pogwizdując.
Taaak, zaskarbi sobie lojalność i miłość Harry'ego, ukształtuje go w odpowiedni sposób, a później nikt ani nic już go nie powstrzyma.
Ranek nadchodzi szybciej niżby sobie tego życzył. Wciąż, co prawda, jest wyjątkowo wcześnie, a słońce dopiero wschodzi, ale to nie zmienia faktu, że czas się kurczy.
- Wstajemy, wstajemy. Nie ma wylegiwania się do południa – woła, kopiąc swojego więźnia na powitanie. Ot tak, zwyczajnie dlatego, że może.
Kłamca, zaprzecza sam sobie w duchu. Ma istotny powód. Taki, który drapie w gardle i dławi w piersi. Taki, który sprawia, że gniew pali w trzewia, a na języku pozostawia gorycz.
- Myślałam sobie o tym, wiesz? – zaczyna lekko, chwytając za włosy kobiety i unosząc w górę jej głowę, nie zważając na stłumiony okrzyk bólu. Mimo nerwów, stara się zachować grę pozorów i wyrażać się w sposób adekwatny do postaci, którą przybrał, ale oprócz głosu i formy, nie ma z nią za wiele wspólnego. - O naszej wczorajszej rozmowie. Z taką łatwością przychodzi ci ocenianie, spoglądanie na mnie z pogardą, choć też ze strachem czającym się zaraz za butnym spojrzeniem. Zrzucasz na mnie winę za całe zło tego świata, a prawda jest taka, że wszyscy jesteście po prostu pieprzonymi hipokrytami. – Cedzi słowa przez zęby, a jego dłonie drżą, kiedy zaciska palce wokół kępki włosów tak mocno, że bieleją mu kostki. – Wspaniała, nieskazitelna JASNA strona. Gówno prawda – wypluwa z siebie z jadem. – Macie się za lepszych, a jedyne co was od nas różni to fakt, że stwarzacie pozory dobra. Widziałem, jak torturujecie swoich wrogów bez choćby krzty wyrzutów sumienia. Jak zabijacie bez wahania i zastanowienia. Dobrze wiem, jak wyglądają procesy śmierciożerców; że to kompletna farsa, nie mająca nic wspólnego ze sprawiedliwością. Udawałaś zmartwioną, kiedy wspomniałam o chłopcu, a pozwalałaś, żeby jego mugolski wuj katował go jak psa. Obserwowałaś go pod pozorem troski, a w rzeczywistości sprawdzałaś jedynie czy nie wymyka się spod kontroli. I to jest, twoim zdaniem, ta jedyna, słuszna strona?
Puszcza ją, pozwalając, żeby osunęła się na podłogę.
Figg mamrocze coś gorączkowo, ale to zaledwie niezrozumiały bełkot i takim powinien właśnie pozostać.
- Nie chcę twoich zaprzeczeń ani żałosnych tłumaczeń. Już dość się nasłuchałam. Teraz nadszedł czas by działać. Nie będzie cię tu jednak, żeby zobaczyć na jakiego mężczyznę wyrośnie ten chłopiec, a wierz mi, będzie na co popatrzeć. – Wyciąga różdżkę. – Drętwota! Petrificus Totalus!
Od razu lepiej, mruczy sam do siebie.
Aportuje ich oboje na dobrze znaną polanę, po czym rusza przed siebie, lewitując nieprzytomne ciało u swojego boku. Droga do domu miejsca docelowego zajmuje mu dwa razy więcej czasu niż zwykle, ale to tylko dlatego, że jego nogi są teraz o połowę krótsze. Bycie tak niskim zdecydowanie ma swoje wady, stwierdza z goryczą, ponieważ nie wziął tego pod uwagę, snując swoje plany. Przynajmniej wciąż ma swoją magię i nie musi taszczyć kobiety własnoręcznie, bo to z pewnością trwałoby całą wieczność.
Nyks czeka na niego, siedząc na ganku i leniwie popijając coś z glinianego kubka. W głębi ducha Evan zazdrości jej nieco tego spokoju, ale z drugiej strony nigdy szczególnie nie stronił od kontaktów międzyludzkich, więc po jakimś czasie z pewnością zaczęłaby mu doskwierać samotność.
- Słodko wyglądasz, Anansi – kpi z niego na powitanie. – I ten kapelusik, no bardzo twarzowy. Długo będę sobie wspominać ten widok.
- Po grząskim gruncie stąpa brak rozsądku – odpowiada Evan, mrużąc oczy gniewnie, co zapewne nie wygląda szczególnie imponująco. Niedelikatnie upuszcza panią Figg na ziemię u swoich stóp, po czym splata dłonie na piersi.
Nyks wybucha śmiechem tak gwałtownym i intensywnym, że kończy się napadem kaszlu i załzawionymi oczyma.
- Nie…. Nie rób tak… błagam cię – wydusza pomiędzy kolejnymi salwami, zginając się w pół.
- Zwykle doceniam twoje niezbyt wymagające poczucie humoru, ale nie tym razem. Mam ważniejsze rzeczy do roboty niż twoja małostkowość. – Zaciska dłonie w pięści, ponieważ aż świerzbią go, żeby ją uderzyć. W pewnym sensie teraz sam jest kobietą, więc mógłby sobie na to pozwolić. – Obiecałaś, że pomożesz – przypomina jej, choć to zupełnie niepotrzebne.
- Taa, jeśli już o tym mowa… Nie ukrywam, że twój list mnie zaskoczył. Nie dalej jak wczoraj zarzekałeś się, że niczego ode mnie nie chcesz i powinniśmy trzymać się od siebie z daleka przez jakiś czas.
Evan siada obok niej, opierając stopy na nieprzytomnej Arabelli niczym na dziwacznym podnóżku.
- Przyznaję, że być może nieco się pośpieszyłem, ale to dlatego, że mi nie ułatwiasz. Jak długo się przyjaźnimy, Nyks?
- Za długo. Byłeś jeszcze dzieciakiem, kiedy się poznaliśmy. Trochę wyrosłeś od tego czasu, ale nadal jesteś popaprany.
- W twoich ustach to niemal komplement. Uważaj, bo jeszcze ktoś pomyśli, że mnie lubisz.
Nyks szturcha go łokciem w bok, a kąciki jej ust na moment unoszą się w górę nim poważnieje.
- Lubię cię, Anansi – przyznaje chyba po raz pierwszy. – Nie patrz na mnie z takim zdziwieniem, przecież doskonale zdajesz sobie z tego sprawę. Nigdy nie ukrywałam, że jesteś moim ulubieńcem. I dlatego tak bardzo właśnie martwi mnie, że ten chłopiec sprowadzi na ciebie zgubę, a ja nie będę w stanie ci pomóc.
- Nie wiesz tego – wtrąca się Evan pośpiesznie, zaciskając drobne ręce na swoich kościstych kolanach ukrytych pod miękką tkaniną sukni.
- Faktycznie, nie jestem w stanie przewidzieć jego przyszłości. To jedna wielka niewiadoma, dzika, śmiertelnie niebezpieczna karta. To dziecko jest naznaczone przez śmierć.
- Cóż, nie jest tajemnicą, że oberwał Avadą i przeżył, co z wiadomych powodów nie powinno być możliwe. Z pewnością został w nim jakiś ślad po tym wydarzeniu – bagatelizuje.
Nyks posępnie kręci głową, po czym łapie go za nadgarstek i ściska.
- Słuchaj... Kiedy Voldemort próbował go zabić, zostawił po sobie ślad, który nierozerwalnie splótł ich ścieżki. Część magii, głównie ta, nad którą tak ciężko mu zapanować, pochodzi właśnie od Mrocznego Pana. Nie wiem jakim cudem do tego doszło, ale takie właśnie są fakty. Prędzej czy później ją sobie podporządkuje, bo to zaledwie kwestia czasu. Problemem jest to, co wypaliło znaki na jego duszy i zachłannie wyciąga po nią ręce. W cieniu tego chłopca czai się śmierć. I uwierz mi na słowo, kiedy mówię, że to nie jest metafora.
Po plecach Evana przebiega lodowaty dreszcz mimo ciepła, które nieustannie napływa zza uchylonych drzwi chaty. Odchyla głowę w tył, wystawiając twarz do słońca, które zdążyło już wystarczająco wysoko wspiąć się po niebie, żeby wiedział, iż najwyższa pora wracać. Ma mętlik w głowie, a jego pusty żołądek zaciska się z niepokoju. Radzi sobie z mugolami, czarodziejami i najróżniejszymi magicznymi stworzeniami, ale jak ma stawić czoła samej śmierci?
- Nie zniechęcisz mnie – oznajmia w końcu, starając się brzmieć stanowczo, choć jego głos jest zachrypnięty.
- Tego się właśnie obawiałam… - wzdycha Nyks, zabierając w końcu rękę z jego nadgarstka. Z jakiegoś powodu ten nagły brak kontaktu sprawia, że zimno wnika głęboko w jego kości.
- To tylko zabawa – dodaje, bo czuje, że potrzebuje się wytłumaczyć. – Nie zamierzam się angażować. Odpuszczę, jeśli zrobi się zbyt gorąco.
Kobieta nie wydaje się przekonana, ale odpuszcza, choć Evan wie, że jeszcze nie raz powrócą do tej rozmowy.
– To jak ci mogę pomóc?
Tymczasem noc Harry'ego jest wyjątkowo niespokojna. Chłopiec przewraca się z boku na bok, bezskutecznie usiłując zasnąć. Nasłuchuje czujnie, nie wiedząc czego się spodziewać. Oczekuje w napięciu na miękkie, charakterystyczne kroki rozbrzmiewające w ciemności korytarza, ale tym razem, Evan nie przychodzi.
Jest mu przykro, bo w głębi ducha liczył na jego niosącą pocieszenie obecność. Brakuje mu ciepła i otuchy płynącej od drugiej osoby, z którą przecież od długiego – z perspektywy sześciolatka – czasu dzielił małą przestrzeń. Tęskni za możliwością wtulenia się w ciało znacznie większe od jego samego, schowania się w cudzych ramionach, wiedząc, że będzie bezwarunkowo bezpieczny.
Zżył się z tym początkowo obcym, nieco mrocznym mężczyzną tak wyraźnie emanującym chłodną energią. Harry'emu jednak nie przeszkadza towarzystwo ciemności; czuje przecież to samo, głęboko wewnątrz samego siebie, choć zdaje się uśpione i nieszkodliwe.
Czy ufa Evanowi? Odpowiedź prawdopodobnie jest twierdząca. Tylko czy naprawdę rozumie co to słowo właściwie oznacza?
Ufać komuś to wierzyć, że nie zostanie się celowo skrzywdzonym – tłumaczył kiedyś Evan podczas jednej z ich umysłowych sesji jak nazywał chwile przechadzania się w głowie Harry'ego. Chłopiec uwielbiał te dni, w których wiele czasu spędzali w wyimaginowanym lesie pełnym jego własnych wspomnień, nawet jeśli znaczna ich część była przykra bądź w jakiś sposób bolesna. Obecność opiekuna zmieniała jednak wszystko; uspokajała myśli i sprawiała, że czuł się, jakby nareszcie miał rodzinę. Małą, bo zaledwie dwuosobową, ale własną. To wystarczało, żeby czuł się absurdalnie szczęśliwy. – To wiedzieć, że można tej osobie powierzyć wszystko, nawet własne życie.
Wygląda na to, że ufa Evanowi. W końcu skoczył z nim w przepaść, co samo w sobie nie było wcale zaskakujące, bo nie miał przecież lęku wysokości. Jednak na dole czekał prawdziwy koszmar. Wiedział o tym, a i tak się zgodził, ponieważ ufał, że opiekun nie pozwoli mu utonąć. Nawet teraz, na samą myśl, robi mu się niedobrze i trzęsie się ze strachu. Przełyka głośno ślinę, przyciskając twarz do poduszki i próbuje… zapomnieć.
Średnio mu to wychodzi, więc wstaje cichutko, starając się nie robić żadnego hałasu, po czym przechadza się tam i z powrotem po swojej komórce. Ten powtarzalny ruch zwykle pomaga uspokoić galopujące myśli, zwłaszcza kiedy liczy swoje kroki.
Dochodzi do dwudziestu bez większego problemu, przeskakuje kilka mylących mu się liczb aż do trzydziestki, a potem zaczyna od nowa i tak powtarza, dopóki serce nie przestaje łomotać w piersi, a szum w uszach zanika.
Dopiero wtedy dociera do niego, że wciąż słyszy głosy. Przystaje jak najbliżej wyjścia, po czym siada na ziemi, próbując coś podsłuchać.
Jest środek nocy, a wuj i ciotka nadal nerwowo rozmawiają w salonie, uciszając się nawzajem, kiedy kłótnia staje się głośniejsza niż wypada o tej porze. Harry wyłapuje zaledwie kilka słów, w tym swoje własne imię, choć mocno przyciska ucho do obdrapanych drzwi.
Siedzi tak, nie wiadomo jak długo, aż zasypia ze zmęczenia, oparty policzkiem o chłodne drewno.
Budzi się zziębnięty i odrętwiały. Nie wie która jest godzina ani co powinien zrobić, skoro ciotka Petunia jeszcze nie próbowała poderwać go z łóżka. Przeciąga się, po czym postanawia się ubrać i zaczekać na wezwanie, bo z pewnością jest już rano, sądząc po świetle jakie sączy się leniwie przez szparę pod drzwiami.
Siedzi na łóżku, wodząc wzrokiem za pająkiem przemieszczającym się z wolna po ścianie. Tęskni za Evanem i odlicza kolejne minuty do spotkania. To wszystko stanowczo za długo trwa.
Najchętniej już by pobiegł w umówione miejsce, choć nadal nie rozumie, dlaczego mężczyzna chce się spotkać w domu pani Figg. Harry nie sądził, że się znają. Mgliście kojarzy nawet, że zabroniono mu wspominać jej o czymkolwiek związanym z nowym opiekunem, dlatego tym bardziej jest zmieszany.
Niecierpliwi się tak bardzo, że ostatecznie decyduje się zmierzyć z wujostwem, nie czekając dłużej na żaden znak. Niepewnie uchyla drzwi od komórki, po czym wyślizguje się na korytarz.
W domu jest tylko ciotka Petunia, która kończy zmywać naczynia i odwraca się, ale omija go spojrzeniem, jakby był niewidzialny.
- Zjedz coś – nakazuje chłodnym głosem, więc najwyraźniej jednak go zauważa. Harry jest zaskoczony, bo po raz pierwszy, od bardzo dawna, nie uczestniczył w przygotowaniu śniadania. Zwykle ciotka budziła go bardzo wcześnie, jeszcze zanim wuj oraz Dudley wstali i kazała sobie pomagać w nakrywaniu stołu bądź innych, pomniejszych kuchennych czynnościach. I zmywanie też zwykle należało właśnie do jego obowiązków.
Harry naprędce robi sobie kanapkę z serem i niemal nie gryząc, połyka ją w kilku kęsach, jakby ktoś zamierzał wyrwać mu chleb z ręki. Popija to szklanką zimnej wody z kranu, po czym ociera usta i spogląda na ciotkę w oczekiwaniu na dalsze komendy.
Ta milczy uparcie, energicznie wycierając talerze.
- Ciociu Petunio…? – pyta w końcu cicho, kiedy już nie może dłużej znieść przeciągającej się ciszy.
Ta spogląda na niego z dziwnym, zrezygnowanym wyrazem twarzy.
- Idź – szepcze bez tchu, a jej głos drży. – Po prostu… zejdź mi z oczu.
Chłopiec wychodzi więc z domu, cicho zamykając za sobą drzwi. Jest zmieszany i lekko zaniepokojony całą niezręczną sytuacją. Nie widzi ciotki spoglądającej w ślad za nim ze strachem i czymś na kształt żalu. A zaraz za progiem Harry w ogóle zapomina o swoich zmartwieniach, czując tylko wzrastającą ekscytację i oczekiwanie.
Choć droga jest stosunkowo niedługa to jednak pokonuje ją biegiem, więc na miejsce dociera zmęczony, zdyszany i z pewnością czerwony na twarzy z wysiłku. Poprawia kołnierzyk swojej za dużej koszulki, po czym odsuwa z twarzy spocone kosmyki nim nieśmiało puka do domu pani Figg. Przestępuje z nogi na nogę i wyłamuje palce ze zdenerwowania.
Drzwi otwierają się z rozmachem.
- Wchodź, dziecko – słyszy z wnętrza budynku. – No, nie stój jak kołek w progu. Mam ci wysłać sowę ze specjalnym zaproszeniem, czy jak?
Głos z pewnością należy do pani Figg, ale ten ponaglający, zniecierpliwiony ton i uszczypliwe słowa już nie. Wchodzi do środka niezdecydowany i zamyka za sobą drzwi, ale nie rusza w głąb korytarza, bo jeszcze nie wie, czy powinien ściągnąć buty czy też nie.
- Narysować ci mapę do kuchni, kochaneczku? – pyta z rozbawieniem kobieta, spoglądając na niego z wysoko uniesionymi brwiami.
Harry przygląda jej się, nawet nie mrugając.
To też złudzenie, uświadamia sobie ze zdumieniem, a jego szczęka opada w konsternacji. Stoi przed nim Evan, ale nie wygląda jak on. Nie jest też panią Figg, choć przybrał jej postać. Harry jednak widzi go, tak jak widzi wszystkie inne nienormalne rzeczy, bo jest aż TAKIM odmieńcem. Przekrzywia głowę, próbując pojąć jakim cudem jego dość wysoki, postawny opiekun wcisnął się w to drobne, kobiece ciało. Jak w jakiś… anormalny, zniekształcony kostium. To jeszcze dziwniejsze niż Evan-bestia z poprzedniego wieczoru.
Evan odwraca się wokół własnej osi, po czym kłania się teatralnie.
- I jak ci się podoba? Twoja nowa, niemalże legalna opiekunka?
Harry milczy, decydując się jednak ściągnąć buty, żeby zyskać na czasie. Nie wie co o tym myśleć. Nie rozumie, jak znaleźli się w tym punkcie. W głowie ma idealną pustkę, jakby miliony pytań, które sekundę temu cisnęły mu się na usta, wyparowały.
- Nic nie powiesz? – Mężczyzna w ciele kobiety mruży oczy, podpierając się pod boki. – Myślałem, że się ucieszysz. Postarałem się, ale jak widzę… zero wdzięczności.
- Evan? – pyta Harry, nie wiedząc jak się z tym czuje. Wie, że to magia, choć nawet we własnej głowie wciąż wypiera to słowo.
- Nie igraj ze mną, dzieciaku. Przecież wiem doskonale, że potrafisz przejrzeć nawet najdoskonalszą iluzję. I eliksir wielosokowy również, jak widać. No już, nawet się nie przywitasz? – docieka, a jego/jej ramiona otwierają się zachęcająco.
Tym razem Harry się nie waha. Wpada w objęcia, które jednocześnie są znajome jak i zupełnie obce. Ręce, które zaciskają się wokół niego są krótkie i wątłe, niewiele silniejsze od jego własnych. Palce wciąż szczupłe, ale skóra na nich nieswojo miękka i pozbawiona odcisków. Spogląda lekko w górę, zadzierając głowę, żeby ich spojrzenia się spotkały. Czuje mdłości od tych nakładających się na siebie obrazów i doznań; nie wie czy kiedykolwiek się do tego przyzwyczai.
Nadal jest w szoku, kiedy zostaje popchnięty w stronę kuchni. Evan papla nieustannie, ale w jego głosie czai się niepokój, od którego Harry'emu również robi się nieswojo.
- Upiekłam ciastka, słoneczko. Nie są może idealne, ale zjadliwe, więc raczej się nie otrujesz. – Chłopiec stoi na środku pomieszczenia, obserwując ze zdumieniem jak mężczyzna w ciele kobiety krząta się po kuchni, strzelając szafkami, wyciągając na blat szklanki, garnek i inne przedmioty. - Mam też kakao… No siadaj, co tak stoisz jak spetryfikowany? Spróbuj ciasteczek!
Harry nieświadomie wykonuje rozkaz i jedno z niezbyt apetycznie wyglądających ciastek wędruje do jego ust zupełnie bez udziału woli. Przełyka z trudem, bo są niewyobrażalnie suche i chyba trącą spalenizną. Umiejętnościom Evana daleko do cukiernika. Odkłada resztę z powrotem na talerzyk i z wdzięcznością popija postawiony przed nim napój. Jest ciepły, ale nie gorący, słodki i mocno czekoladowy, tak jak lubi. Rozchmurza się zauważalnie. Pani Figg nigdy nie częstowała go kakao.
Kiedy pół godzin później przenoszą się do salonu, Harry rozgląda się wokół z ciekawością. Niby wszystko wygląda tak samo jak wtedy, gdy był tu ostatni raz, a jednak inaczej, choć jeszcze nie wie na czym polega różnica.
- Mówiłeś, że nie zabijamy – zarzuca oskarżycielsko, dostrzegając znajome koty stojące nieruchomo na gzymsie kominka niczym karykaturalne figurki. Zdają się wodzić szklanymi oczyma za każdym jego ruchem, ale kiedy spogląda na nie ponownie, nic takiego faktycznie nie ma miejsca.
- Wyjątek od reguły – bagatelizuje Evan. – Też zrobiłeś kilka wyjątków. Chyba możemy przymknąć na to oko, co? To ostatni raz, ale konieczny, żeby utrzymać moją przykrywkę.
- Przykrywkę? – dopytuje chłopiec bez zrozumienia.
- Przebranie. Nie bez powodu pożyczyłem sobie tą twarz.
- A pani Figg? – pyta Harry, wspinając się na wskazany fotel.
Evan siada naprzeciw niego, jakby czekała ich poważna rozmowa.
- Ona… Cóż, Nyks się nią zaopiekuje – mówi, a w jego głosie pobrzmiewa coś dziwnego, czego chłopiec nie potrafi zidentyfikować. Przygryza wargę, spoglądając na opiekuna pociemniałymi oczyma.
- Czyli teraz tu będziesz mieszkał?
Czuje smutek, bo liczył, że Evan jednak wróci; że nadal będą sobie razem przebywać w komórce pod schodami. Ucieka spojrzeniem, nie chcąc, żeby jego uczucia wyszły na jaw, a wie, że mężczyzna czyta z niego jak z otwartej księgi. Pozwala złapać się za podbródek i unieść swoją głowę, ale nie nawiązuje kontaktu wzrokowego, zamiast tego skrupulatnie liczy piegi na nosie Evana.
- Spójrz na mnie, dziecko. Wiem, że jesteś rozczarowany, ale spójrz na to z innej strony. Będziemy widywać się codziennie, mogąc robić wiele rzeczy, przed którymi ograniczałaby nas obecność twojego wujostwa. Nauczę cię magii, może nawet podstaw z eliksirów. Spędzimy razem mnóstwo czasu i zmienimy to miejsce w nasz sekretny dom. To chyba nie taki zły plan, jak sądzisz?
Harry rozważa wszelkie za i przeciw. To wcale nie brzmi tak źle jak się spodziewał. Dom. Nigdy wcześniej go nie miał. Nie tak naprawdę. Budynek przy Privet Drive 4 zawsze był domem wujostwa. Nawet w myślach nie nazywał go swoim.
- A będę mógł zostawać na noc?
- Czasami – przytakuje zdawkowo, po czym odsuwa się, zacierając dłonie. – To co, chcesz mi pomóc zrobić porządek?
- Evan? – słyszy niewyraźne wołanie Harry'ego. – Dlaczego w sypialni jest dziura w ścianie?
Rosier wchodzi do pomieszczenia niemal ślizgiem, kiedy zbyt prędko usiłuje pokonać te kilka metrów dzielących salon od sypialni. Fioletowe pamposzki może i są abstrakcyjnie wygodne, ale również niespodziewanie niebezpieczne. Już drugi raz dzisiejszego dnia niemal wybija sobie zęby.
- Właśnie mi się przypomniało, co chciałam ci powiedzieć. Broń Merlinie, żebyś nadal mówił mi po imieniu. Od teraz jestem panią Figg.
- Dlaczego? – Harry przekrzywia głowę, marszcząc nos. – Przecież jesteśmy tutaj sami.
- Niech cię to nie zwiedzie. Nigdy nie masz pewności, kto słucha, dlatego zaczniesz mówić, a nawet myśleć o mnie jak o kobiecie z sąsiedztwa, którą znasz od maleńkości. Za dużo pracy i obietnic włożyłam w to przedsięwzięcie, żebyś spaprał to niechcący jednym niefortunnym słowem, rozumiesz?
- Tak, proszę pani – reflektuje się Harry, spuszczając smętnie głowę.
- Możesz też mówić mi ciociu, jeśli wolisz – dodaje Evan ugodowo, żeby chłopiec nie ubzdurał sobie, że specjalnie narzuca między nimi dystans.
Harry uśmiecha się promiennie, przytakując ochoczo.
- Jasne… ciociu, to co z tą dziurą w ścianie?
- To, mój drogi, zabezpieczenie. Nie chcemy przecież, żeby jakiś przypadkowy mugol, lub nie daj Slytherinie, czarodziej odkrył, co robimy, prawda? Normalnie czarodziejskie domy buduje się od podstaw, wplatając w budynek zaklęcia od samych fundamentów, przez mury, aż do dachu. W większości jest to po prostu magia powiększającą i ochronna, choć niektóre czystokrwiste rodziny zabezpieczają też w ten sposób swoje dziedzictwo, upewniając się, że nikt spoza rodziny nie będzie mógł choćby przekroczyć progu bez odpowiedniego zezwolenia. – Przysuwa sobie stołek do blatu, bo w tej postaci jest za niski, żeby sięgnąć rozwalonej ściany, po czym wydobywa z niej małe zawiniątko. Rozwija lnianą ściereczkę i pokazuje Harry'emu. – Widzisz? To taka mała sztuczka dla czarodziejów, którzy lubią dużo podróżować i mają wystarczająco funduszy, żeby zakupić sobie takie cacka. Podobny efekt, choć dużo łatwiejszy do wykrycia, można uzyskać, po prostu rzucając komplet zaklęć, ale na dłuższą metę to słabe rozwiązanie, gdyż trzeba je odnawiać kilka razy dziennie. Warto też mieć jakąkolwiek wiedzę w tym temacie, ponieważ niektóre czary znoszą się nawzajem, a inne wybuchną ci w twarz, jeśli nałożysz je w nieodpowiedniej kolejności.
Evan lubi dzielić się z Harrym swoją wiedzą i pokazywać mu fragmenty ich wspólnego świata. Specjalnie wykradł z rodzinnego skarbca, kilka wyjątkowo interesujących przedmiotów podczas swojej ostatniej wizyty. Chociaż teoretycznie jest teraz jedynym spadkobiercą, więc być może po prostu zabrał to, co jego. Maghnus może sobie myśleć i mówić, co zechce, ale to nie zmienia faktów. Gdyby oficjalnie nie byłby martwym kryminalistą i miałby jakiekolwiek polityczne ambicje to zapewne ubiegałby się o stołek w Wizengamocie. Każdy członek nienaruszalnej dwudziestki ósemki ma do tego niezaprzeczalne prawo i większość z tych wyróżnionych rodów faktycznie korzysta z przywilejów.
- Ciepły – oznajmia chłopiec ze zdziwieniem, ostrożnie muskając artefakt opuszkami palców. – I ładny. Jakby go ktoś posplatał z żółtych i brązowych wstążeczek. Co to za znaczki?
- To jest runa Algiz, związana z powietrzem, a te symbole, to fonetyczny zapis zaklęć, które zostały wplecione w kamień przez jednego z nielicznych, wykwalifikowanych mistrzów zajmujących się tego typu rękodziełem. Popatrz, tutaj mamy protego maxima, zaklęcie niewidzialności, jakieś starsze antymugolskie i kilka zwodzących, z tego co widzę. To bardzo trudna sztuka, spleść magię z energią kamienia, żeby mogły funkcjonować jako solidny fundament pod starożytne runy. Zwłaszcza, jeśli próbujesz połączyć przeciwstawne żywioły. Na ten moment, w Wielkiej Brytanii mamy jedną, góra dwie osoby, które potrafią coś takiego stworzyć.
Harry wydaje się naprawdę zaciekawiony tym, co Evan ma do powiedzenia i obserwuje go uważnie, kiedy odkłada przedmiot na miejsce i zaklęciem naprawia ścianę. Ile z tego faktycznie rozumie, ciężko stwierdzić, ale i tak jest zadowolony.
- Jak dużo takich kamieni potrzeba?
- To zależy, co chcesz osiągnąć i jak skonstruowane zostały twoje amulety. W naszym wypadku wystarczą dwa, ale głównie dlatego, że mają w siebie wplecione wszystkie cztery żywioły. Jeden artefakt od wschodu i drugi od północy, żeby ich magia się krzyżowała. – Evan jak zawsze mówi za wiele i za szybko, wyrzucając z siebie słowa niemal na jednym wdechu, więc dyszy lekko, kiedy wreszcie kończy wypowiedź. – Zgłodniałam. Zrobimy obiad?
- Za mało wody – informuje go Harry, siedząc na blacie i niedbale machając stopami w powietrzu. – Jesteś dorosła. Jak to jest możliwe, że nie wiesz, jak się gotuje ziemniaki?
- Nie bądź protekcjonalny, dzieciaku. Nie wszyscy z nas wychowali się z mugolami.
- Protekcjonalny?
Evan daje mu żartobliwego pstryczka w nos zanim odpowiada.
- Pobłażliwy, lekceważący, wyniosły. Doskonale słyszę pogardę w twoim głosie, młody człowieku.
Harry chichocze i wierci się na swoim miejscu, kiedy zwinne palce Evana naciskają czułe punkty na jego boku. Zeskakuje z blatu i umyka przed łaskotkami na drugą stronę stołu.
- Wcale tak nie mówię – zaprzecza, uśmiechając się tak szeroko, że widać jego uzębienie w całej okazałości.
- I jeszcze okłamujesz biedną staruszkę – prycha Evan, ale nie ma w jego głosie ani grama złości. – Chcesz soku?
Nalewa chłopcu pełną szklankę, po czym wraca do przygotowań. Nie mogą przecież nieustannie żywić się słodyczami czy gotowymi daniami zakupionymi na mieście. Nawet on wie, że dzieciak potrzebuje witamin i składników odżywczych do prawidłowego rozwoju, a nie tylko pustych kalorii. Obiecał sobie, że nie będzie szedł na łatwiznę i zamierza dotrzymać słowa. Może w końcu dorasta?
- Jak dzisiejszy poranek? – zagaja, sprawdzając jednocześnie czy mięso w piekarniku już jest gotowe. – Jakieś problemy z Dursleyami?
- Dziwnie – przyznaje Harry, przesuwając szklankę po stole z prawej ręki do lewej i na odwrót. – Kiedy wstałem, nie było już wuja ani Dudley'a. Ciotka Petunia nie dała mi listy obowiązków i kazała zejść jej z oczu.
- Dobrze. Powiedz mi, jeśli zaczną sprawiać ci problemy.
Nie czuje potrzeby, żeby pozbyć się Harry'ego z zasięgu wzroku jak najszybciej. Nie jest tak niezręcznie jak sobie wyobrażał, a wręcz przeciwnie. Całkiem miło mieć obok siebie kogoś, kto nie ocenia go po błędach przeszłości i nie doszukuje się w nim wad. Kogoś, kto nie szuka jego słabych punktów, żeby wykorzystać je przeciwko niemu przy najbliższej możliwej okazji. To niemal odświeżające.
Harry jest naturalny w swoim zachowaniu, ustępliwy i skoro do wszelakiej pomocy. Zdaje się nie chować urazy i nie gniewa się, kiedy coś idzie nie po jego myśli. Wyjątkowo nieśmiały, z trudem się otwiera, ale powoli przestaje ukrywać swoją ciekawość, co w zasadzie cieszy Evana, bo sam raczej interesuje się wszystkim po trochę, więc szybko się nudzi, kiedy wpada w monotonnie.
Mięso i ziemniaki potrzebują jeszcze kilku minut, więc odwraca się w stronę chłopca, opierając się o blat koło kuchenki.
- Mamy jeszcze chwilę, więc powinniśmy omówić kilka zasad, które zamierzam wprowadzić w tym domu.
Nie wie, co chłopcu przychodzi na myśl jako pierwsze, ale przez jego twarz przemyka wyraz niepokoju.
- Zasady… – powtarza głucho. – Dobrze.
- Po pierwsze, będziesz słuchał moich poleceń, zwłaszcza tych dotyczących twojej magicznej edukacji. Możesz nie zdawać sobie z tego sprawy, ale zarówno zaklęcia jak i eliksiry, których podstaw zamierzam cię wkrótce nauczyć, bywają niebezpieczne. Nie chcę, żebyś zrobił sobie krzywdę.
- W porządku. Umiem być posłuszny – przytakuje Harry, nadal sztywno wyprostowany na swoim krześle. – Co dalej?
- Po drugie, komunikacja. Jeśli będziesz miał jakiekolwiek zastrzeżenia, bez względu na to, czego będą one dotyczyły, możesz mi o nich powiedzieć. Jestem skłonny dyskutować i dochodzić do kompromisów o ile nie będziesz w trakcie wrzeszczeć czy płakać.
- Już tak nie zrobię – zapewnia i najwyraźniej obydwaj wiedzą do jakiej sytuacji Evan nawiązuje.
- I po trzecie, pytaj. Jeśli czegoś nie rozumiesz, chcesz wiedzieć coś konkretnego lub jeśli cokolwiek cię martwi, złości albo niepokoi. Najwyżej nie odpowiem, jeżeli będę miał ku temu istotne powody. Ciekawość nie jest niczym złym, w przeciwieństwie do tego, co do tej pory wpajało ci wujostwo.
Harry kiwa głową, po czym nadal patrzy na niego oczekująco.
- Coś nie tak? Czegoś nie zrozumiałeś?
- Wszystko jest jasne – zapewnia. – Co dalej?
- Na ten moment to wszystko, jeśli w najbliższym czasie coś wypłynie to cię o tym poinformuję. – Wzrusza ramionami, bo w zasadzie nie przypomina sobie nic więcej.
- A… - wyraźnie się waha. – Moje obowiązki?
- No, przecież już ustaliliśmy. Podsumowując, obowiązują trzy zasady i to, o czym rozmawialiśmy do tej pory. Nie nazywasz mnie prawdziwym imieniem. Nie zabijasz, a tym bardziej nikogo nie wskrzeszasz. Nie okłamujemy się nawzajem i nie zdradzamy naszych tajemnic. Jesteś w stanie to zapamiętać?
- Tak! – odpowiada pośpiesznie i wygląda na uspokojonego. – Dziękuję, Ev…ciociu.
I może faktycznie nie ma nic więcej do powiedzenia, bo Evanowi również brakuje słów. Odwraca się, żeby nałożyć jedzenie na talerze.
To takie osobliwe, mieć dziecko pod opieką. Żywego człowieka, o którego trzeba zadbać. Harry jest jednak wyjątkowy. Gdyby nie jego niezwykłe zdolności, Rosier raczej nie wpadłby na tak idiotyczny pomysł jakim jest ta prozaiczna zabawa w dom. Sam mgliście pamięta swoje dzieciństwo. Jego rodzice przez większość czasu byli zbyt zajęci, żeby zwracać na niego uwagę, więc w zasadzie kształtował się sam i nikt, kto go zna, nie powiedziałby, że podążył z tym w dobrą stronę.
- Czemu mi się tak przyglądasz? – pyta Harry, kiedy nareszcie siedzą w naprzeciwko siebie, jedząc obiad. Evan posyła mu lekki, wymuszony uśmiech i macha lekceważąco ręką. Nie zdaje sobie nawet sprawy, że nieustannie śledzi wzrokiem chłopca, dopóki nie zostaje na tym przyłapany. Podświadomie szuka jednak jakichś znaków, które faktycznie potwierdziłyby słowa Nyks. Czuje się jak głupiec, sądząc, że istotnie jest w stanie zobaczyć śmierć depczącą dzieciakowi po piętach.
No nic, nie będzie przecież uprzedzał faktów. Sytuacja sama się w końcu rozwinie, w ten czy inny sposób, a jemu pozostaje jedynie cierpliwe oczekiwanie.
- Dokończ swój groszek – mówi, ignorując pytanie. - Po obiedzie poćwiczymy zaklęcie Lumos.
