Saffiya

Powietrze wypełniło moje płuca, kiedy rozkoszowałam się czystością świata wokół mnie.

Nade mną chmury białe niczym śnieg zawieszone były w morzu oceanicznego błękitu. Widok ten równie dobrze mógł zostać wyciągnięty z książki dla dzieci. Lekki wiaterek rozwiał moje włosy, które połaskotały mój policzek a ja pozwoliłam mojej głowie opaść. Aż do dziś nie doceniałam tego idyllicznego obrazka.

Dookoła mnie starożytny budynek wyrastał z ziemi ze wszystkich czterech stron. Zbudowany z cegieł i opleciony pnączami bluszczu, był niemal tak duży jak zamek. Niebo spotykało się z wieżą kościelną, najwyższym punktem budynku, na którego szczycie, niczym aniołek na choince, umieszczony został krzyż. Niżej mieściła się wieża zegarowa z dzwonem bijącym wystarczająco głośno, aby wywołać migrenę.

Otaczające mnie klasztorne korytarze rozbrzmiewały echem każdego kroku, natomiast łuki na każdej z czterech ścian dawały dostęp do żwirowej ścieżki, na której siedziałam. Dookoła rosła najzieleńsza z traw, zawsze idealnie przystrzyżona i nie podeptana. Co sprawiało, że jeszcze bardziej zachęcała mnie do postawienia na niej stopy.

Większą część dziedzińca pokrywał ogród, zaprojektowany jako wysoki na metr labirynt z kwiatów a ich kolorów mogłaby pozazdrościć sama tęcza. Pomiędzy lawendą, różami i innymi pięknymi kwiatami, których nazw nie znałam, zmysły stawały się tak przeładowane, że w końcu nie wytrzymywały, więc zapachy stawały się tak subtelne, że już prawie ich nie zauważałam.

Mimo że nie był to zbyt skomplikowany labirynt, będąc młodszą biegałam w nim niczym na najlepszym placu zabaw. Moim celem zawsze było dotarcie do środka, gdzie znajdowała się rzeźba Matki Bożej. Z jakiegoś powodu znajdowałam pocieszenie w siedzeniu i patrzeniu na nią. Może dlatego, że nigdy nie znałam swojej własnej matki a czy Maryja nie miała być matką wszystkich?

Nigdy nie ciągnęło mnie do religii, pomimo tego że przez połowę życia wychowywały mnie zakonnice. Próbowałam, naprawdę próbowałam, jednak moja wyobraźnia zapewniała mi więcej rozrywki. Siostry nigdy nie wpychały mi wiary na siłę i sądzę, że byłabym bardziej pobożna, gdyby wiarę przedstawiono mi wcześniej niż wieku niemal nastoletnim. Pomimo tego pilnowałam grafiku i uczęszczałam na msze i modlitwy (przez większość czasu). To była część mojego życia i nawet jeśli było ono piękne, nie było wystarczające.

Nadal miałam Maryję i była przy mnie bez względu na to, czy wierzyłam w jej syna czy nie. Pierwszy raz, kiedy ją znalazłam płakałam i czułam się samotna. Kiedy odkryłam ją pośrodku labiryntu, byłam tak zafascynowana, że wpadłam w krzaki rosnące za mną. Krzaki róż.

Siostry znalazły mnie kilka minut później, kiedy nadal wpatrywałam się w nią, z cierniami w moich dłoniach, które wbiły się w nie, kiedy próbowałam zamortyzować upadek. Jeden albo dwa utkwiły w moich ramionach oraz nogach. Zdenerwowane siostry starały się ostrożnie wyciągnąć kolce z mojego ciała, kiedy zauważyły, że w żaden sposób na to nie zareagowałam.

Zostało to nazwane analgezja – brak odczuwania bólu.

Przez całe swoje życie nie doświadczyłam fizycznego bólu. Co jest świetne – w teorii. W praktyce jednak, niebezpieczne i naprawdę przerażające. Kiedy miałam trzy lata skończyłam z poparzeniami trzeciego stopnia po tym, jak położyłam dłonie na palniku kuchennym, nie zdając sobie sprawy, że skóra schodziła z moich dłoni. Nie byłam niezdarna, po prostu otarcia i siniaki były dla mnie niemal tak naturalne jak posiłki.

Lekko poszerzając temat, oto przykład. Część mózgu odpowiedzialna za przypomnienie, aby nie walić w ścianę, ponieważ może to zaboleć, po prostu dla mnie nie istniała. Jeśli walnie się w ścianę wystarczająco mocno – pojawią się siniaki, może nawet krew na kostkach, jeśli jest się złym albo wystarczająco silnym. Ale czuje się to, ponieważ pojawia się ból. Może nawet później nie można by było tą zranioną dłonią pisać albo potarcie nią o materiał byłoby nieprzyjemne.

Mój mózg nie zarejestrowałby tego bólu. Mogłabym walić w ścianę aż połamałabym każdą kość w dłoni a nadal nic bym nie poczuła. Aby być kompletnie szczerą, przewidywana długość życia dla ludzi jak ja nie była zbyt wysoka, ze względu na kumulację problemów zdrowotnych oraz urazów. Jednak miało to swoje plusy.

Przed zostawieniem mnie w opactwie, podróżowałam po świecie ze swoim ojcem. Był błyskotliwym mężczyzną, cynicznym jednak czarującym showmanem, jednak przejawiał zachowania oportunistyczne. Mój ojciec był notorycznym, chciwym kanibalem – oszustem, który mądrze wykorzystywał mój stan na swoją korzyść.

Kiedy dorastałam, stworzyliśmy coś skoncentrowanego wokół mojej niemożliwości odczuwania bólu, odkrywając, że poczucie winy i litość są doskonałymi motywatorami do wyrzucenia połowy wypłaty dla nieznajomego.

Było w tym obrzydliwie dużo ryzyka - pomijając mój stan – ponieważ tradycyjną przeprowadzaną operacją było „brzdęknięcie". Obejmowała ona mnie, wchodzącą tuż pod samochód i wyolbrzymiającą coś tak nieznaczącego jak niegroźne uderzenie. Mój wiek oznaczał mniej wahania ze strony celu oraz, zazwyczaj, więcej pieniędzy. Dla niechętnych oraz tych, którzy chcieli wzywać karetkę, moja karta medyczna uwzględniała już całą listę urazów, która pomagała grabić pieniądze z ubezpieczenia.

Skoro nie mogłam czuć bólu od uderzenia samochodu, mogliśmy podjąć kroki, aby uczynić te sytuacje bardziej wiarygodnymi a ja byłam potem składana przez lekarzy. Czy było to nierozsądne? Absolutnie. Czy działało? Przez 78% czasu.

Może mój ojciec nie był najlepszym, jednak mnie kochał.

Kiedy zostawił mnie z siostrami z Santo Domingo de Silos, obiecał po mnie wrócić. Tyle że od pięciu lat nikt o nim nie słyszał. Łatwą odpowiedzią byłoby, że po prostu mnie porzucił, jednak ja wiedziałam, że nie mogło to być prawdą. Z każdym dniem moja nadzieja jedynie rosła, dopóki nie mogłam już dłużej czekać.

Obecnie, podparłam się na palcach dłoni i uniosłam głowę, aby znów spojrzeć na kamienną kobietę. Zawsze przychodziłam do Maryi, kiedy czułam się samotna. Była to jednostronna relacja, jednak w jakimś sensie nadal uznawałam ją za swoją przyjaciółkę. Spędzałam godziny siedząc obok niej, zajmując się czytaniem książki lub puzzlami. Pomijając brak prywatności, ogrodowy labirynt był miejscem, do którego szłam aby pobyć sama.

Dlatego właśnie w tamtym momencie to tam odpoczywałam. Utknęłam w spokoju otaczającego mnie świata, przypominając sobie czas w opactwie przed zostawieniem go w tyle. Maryja jak zwykle była wyblakła i cicha, kiedy spoglądała na mnie z góry. W mojej głowie szeptała słowa zachęty, jednak była jedynie kamieniem.

Kroki na żwirze ostrzegły mnie o nadchodzącym towarzystwie. Uniosłam dłoń, aby osłonić nią oczy przed słońcem, kiedy głos wybrzmiał na dziedzińcu.

- Gotowa? - Przytaknęłam, obracając się i podnosząc do pionu. - Masz swój paszport? Szczoteczkę do zębów? Pieniądze na pociąg?

- Ta, została tylko Maryja. Pomożesz mi ją upchnąć do torby?

Usta siostry Mishy zacisnęły się, kiedy posłała mi spojrzenie, mówiące, że nie była zbyt pod wrażeniem. Była najmłodszą z sióstr, dołączyła do zakonu niedługo po swoich dwudziestych urodzinach. Od kiedy przyjechałam była niczym mój anioł stróż, korzystając ze swojego wolnego czasu między nabożeństwami i modlitwami, aby się mną zajmować.

Moje pierwsze dni w opactwie były wypełnione wspomnieniami jej zaplatającej moje włosy, kiedy nuciła pod nosem psalmy z porannych mszy. Na dobranoc opowiadała mi historie, zapełniające moje półki na książki współczesnymi przygodami,, klasykami i Szekspirem. Żadna z sióstr nie była tak wyrafinowana lub staroświecka, nawet te starsze. To po prostu Misha.

Westchnęła, a delikatny uśmiech pojawił się na jej twarzy, kiedy uniosła dłoń i objęła mój policzek.

- Nie szukaj kłopotów, to one nie znajdą ciebie.

To nie było sprawiedliwe, że mnie o to prosiła i wiedziała to. Cały sęk mojej misji polegał na wykorzystaniu umiejętności, których od dawna nie używałam. Nie były one zbyt honorowe, ale stały za nimi dobre intencje i to mi wystarczało. Nie miałam nic do stracenia.

- Nie znam tego powiedzonka, to Luke?

Misha delikatnie poklepała mój policzek w jakiejś dziwnej formie reprymendy. Była zbyt przyzwyczajona do moich komentarzy a mimo to próbowała pozostać niewzruszona. Nie miałam jednak wątpliwości, że uznawała to za zbyt ujmujące, aby nie docenić mojego poczucia humoru.

- Bezczelna dziewczyna – zdumiała się. Nadal jednak marszczyła brwi, kiedy spytała lekko zduszonym głosem – Saffiya, czy jesteś pewna, że chcesz to zrobić?

- On może mieć kłopoty. - Za każdym razem razem, kiedy o tym wspominałam, otrzymywałam jedynie pełne politowania spojrzenia a w ich oczach nie można było nie zauważyć zwątpienia. Jak na zakonnice posiadały w sobie naprawdę mało wiary. Wiedziałam, że mój ojciec gdzieś był. Nie wiedziałam jedynie gdzie.

Dzień, w którym odszedł był dla mnie jak za mgłą. Pamiętałam przyciszone głosy, zanim trafiłam w ramiona jednej z sióstr i zostałam zabrana od ojca. Żadnych wyjaśnień, żadnego normalnego pożegnania – po prostu odszedł. Każdego dnia czekałam na jego powrót, jednak od nigdy nie nadszedł.

Dotyk na moim ramieniu sprowadził mnie z powrotem do Mishy, kiedy zakonnica przyciągnęła mnie do ciasnego uścisku. Zaśmiałam się, upuszczając swoją torbę na ziemię i owijając ramiona wokół niej.

- Będę za tobą tęskniła.

Kiedy w końcu mnie puściła, chwyciła moją dłoń, zauważając gazę przyklejoną luźno do mojej dłoni. Po części miałam nadzieję, że nie zauważy, miałam jednak świadomość, że było to mało prawdopodobne. Westchnęła, przekręcając moją dłoń i przyglądając się jej uważnie. Noc wcześniej próbowałam zrobić zupę i sięgając nad kuchenką po garnek, opuściłam na kilka sekund dłoń. Okej, może na trochę więcej niż kilka, jednak nie był to najgorszy uraz jaki kiedykolwiek miałam.

- Jest dobrze, przysięgam.

Nie byłam pewna czemu Misha nadal była zaskoczona, kiedy pojawiałam się z bandażami na ramionach lub kilkoma siniakami na nogach. Opatrywała ich wystarczająco aby być na to przygotowaną. Siostra wymamrotała coś niespójnego po hiszpańsku i delikatnie puściła moją dłoń. Ramię w ramię przeszłyśmy drogę do frontowych drzwi opactwa, gdzie wszystkie siostry zebrały się by mnie pożegnać.

Nie było już więcej żadnych uścisków, ale większość z nich wyszeptała dwa lub trzy słowa, jak "powodzenia" lub "dbaj o siebie". Siostra Anna, która niedawno przekroczyła sześćdziesiątkę, odgarnęła mi włosy z twarzy z lekkim uśmiechem. Kilka innych bez słowa nakreśliło w moją stronę znak krzyża. Na ten gest moje serce zmiękło, zupełnie poza moją kontrolą.

Kiedy pożegnałam się już ze wszystkimi, siostry zaczęły rozstępować się niczym Morze Czerwone, kiedy dołączyła do nas kolejna kobieta. Poruszały się jak w wyuczonej choreografii. Kilka z nich nawet wyciągnęło dłonie aby dotknąć nowoprzybyłej, jak gdyby była antykiem na półce, który ściąga się z niej raz do roku, aby podziwiać jego istnienie. Każdy krok kobiety poprzedzony był uderzeniem w ziemię drewnianą laską, ale prawie się na niej nie podpierała, elegancko manewrując między zakonnicami.

Misha odsunęła się o kilka kroków, pozwalając mi na spojrzenie w wyblakłe, zielone oczy Matki Przełożonej. Jej twarz ozdabiały linie niczym z jakiegoś ekspresjonistycznego obrazu. Krótkie, głębokie bruzdy między oczami sprawiały, że wyglądała jakby jej oczy schodziły się do środka. Cienkie brwi, mieszanina ciemnych i srebrnych włosków, przybliżały się do siebie z wiekiem. I może spowodowane było to jej uciekającą młodością, ale zdawała się emanować blaskiem. Była niczym światło, pełna mądrości i uczciwości.

- Matko Abbess. - Pochyliłam głowę w geście szacunku.

Chwyciła moją dłoń w swoją własną, delikatną jak papier i wyschniętą, zanim zdążyłam to zaoferować. Zdałam sobie sprawę, że nie mogłam nie tęsknić za plamami i żyłami widocznymi na jej skórze, które tak uwielbiałam śledzić, gdy byłam młodsza. Z dziecięcej zazdrości marzyłam o takich a ona tylko śmiała się gardłowo, obiecując, że pewnego dnia będę takie miała.

Staruszka przez chwilę przyglądała mi się, zanim przyciągnęła mnie do ciepłego uścisku. Z zapałem objęłam ją ramionami, szczególnie biorąc pod uwagę, że takie spoufalanie było rzadkie, kiedy chodziło o Matkę Przełożoną. Przez lata próbowałam tak się do niej zblizyć i to uczyniło ten jeden moment jeszcze bardziej słodko-gorzkim.

Kiedy się odsunęła, wyprostowałam plecy i obserwowałam, jak delikatnie zdejmuje ze swojej szyi różaniec po czym zawiesza go na mojej.

- To żebyś wiedziała, że Bóg pilnuje cię w twoim nowym życiu. I żebyś nie zapomniała skąd jesteś.

Zaczęłam szybciej mrugać, unosząc krzyż z różańca. Przełknęłam, zerkając na małe, bladoróżowe perełki, czując ucisk w klatce piersiowej. To wszystko było zdecydowanie trudniejsze niż się spodziewałam.

- Dziękuję – zdołałam wychrypieć. Obok mnie Misha chwyciła mnie za zdrową rękę i ścisnęła ją w ostatecznym pożegnaniu. - Za wszystko.

Podniosłam swoją torbę z miejsca, w którym położyłam ją na ziemi i zarzuciłam ją na jedno ramię, niezręcznie machając w stronę grupy kobiet.

A potem zaczęłam swoją podróż. Jednak każdy krok w stronę frontowej bramy opactwa zdawał się trudniejszy do zrobienia, jakby moje stopy zapadały się w niewidzialne błoto. Każde podniesienie nogi wymagało ode mnie siły, której już prawie nie miałam. Nie mogłam spojrzeć w tył, ponieważ nie wiedziałam, czy zdołałabym odejść, gdybym to zrobiła.

Praktycznie nie wychodziłam z opactwa od dnia, w którym do niego przybyłam. Nigdy tak naprawdę nie byłam świadoma, jak desperacko ciągnęło mnie do reszty świata. Do ludzi, jedzenia. A ponieważ z ojcem żyliśmy głównie jak nomadzi, za rogiem zawsze czekała jakaś przygoda. Pragnęłam przygody i oto była.

Nie mogłam nic poradzić na to, że zerknęłam przez ramię na cudowne miejsce, które przez kilka lat nazywałam domem i kobietę, która je tym domem czyniła. Przygryzłam wargę, zatrzymując się. Właśnie wtedy dostrzegłam, że twarz Matki Przełożonej stała się niemal śmiertelnie poważna, kiedy postanowiła dać mi ostatnią radę.

- Bądź ostrożna, Saffiyo. Nie wszystko jest takie, jakim się wydaje. - Przytaknęłam, odwracając się zanim znów przemówiła. - I na litość boską, przestać gryźć wargę.

Kilka zakonnic zachichotało cicho, kiedy zostałam skarcona, prawdopodobnie, po raz ostatni. Poczułam jak moje usta rozszerzają się w szerokim uśmiechu, mojaodwaga powróciła, kiedy zostawiłam opactwo za sobą.

Nie pamiętam, czy planowałam wrócić. Lubię myśleć, że zrobiłabym to, nawet jeśli tylko z wizytą. Czytelniku, skłamałabym mówiąc, że cieszyłam się nie znając tamtego dnia zakończenia tej historii.

Jednak wiem, że nawet jeśli moje przeznaczenie było jasne, nic nie powstrzymałoby mnie przed znalezieniem ojca. Nawet jeśli kosztowałoby mnie to życie.

Teraz już wiem, że kosztowało.