Moja najdroższa Saffiyo,

Mój stary przyjaciel wpadł na trop dużego zlecenia. To mogłoby być dla nas naprawdę świetne, księżniczko. Obiecuję ci, że nasze życie zmieni się na lepsze. Musisz po prostu przeczekać. Do zobaczenia niebawem!

Tęsknię i kocham,

Tata.

Do zobaczenia niebawem.

Moje palce przesunęły się po tuszu. Zupełnie jakby duch jego długopisu mógł przenieść mnie bliżej niego. Jego pismo było duże i ostre, jakby każde słowo, które napisał miało podwójne znaczenie.

Do zobaczenia niebawem, znaczyło, że mój ojciec wcale mnie nie porzucił. Przez cały czas miałam rację.

Do zobaczenia niebawem, znaczyło, że planował wrócić.

Więc dlaczego tego nie zrobił? To pytanie powtarzało się w mojej głowie przez całą drogę z motelu do stacji kolejowej w Monte Carlo. Zauważyłam jednak, że rozważanie nad niezliczonych scenariuszy jedynie pogarszało sytuację.

A jednak, kiedy usiadłam obok kogoś wyglądającego na przerośniętego ziemniaka w busie do Volterry, to pytanie nadal mnie dręczyło. Razem z milionem innych, o których istnieniu nie wiedziałam, dopóki nie przeczytałam listu, a na które miałam nigdy nie uzyskać odpowiedzi. Niedługo po moim odejściu Misha zadzwoniła, aby poinformować mnie, że Matka Abbess zmarła we śnie. List, zaadresowany do mnie, znaleziono na dnie jednej z licznych szuflad jej biurka.

„Myślę, że to od twojego ojca."

Byłam w Monte Carlo od tygodnia, przeżywając na podstawowej znajomości języka i szybko znikających oszczędnościach, kiedy list w końcu dotarł. Siostra wysłała go w większej kopercie a oryginalny list zdawał się być nieotwarty. Datowany był jedynie na kilka miesięcy po tym, jak ojciec zostawił mnie w opactwie a znaczek był z jakiegoś przypadkowego miasta we Włoszech.

Do zobaczenia niebawem…

Misha podniosła słuchawkę po czwartym sygnale.

- Saffiya! Jak tam Monte Carlo-

- Wiedziałaś?

- Wiedziałam o czym?

- List. Czy… Czy wiedziałaś?

Przez chwilę, zanim odpowiedziała, po drugiej stronie słuchawki panowała cisza.

- Tak.

Moje nogi w końcu się poddały, kiedy osunęłam się po ścianie i upadłam na ziemię, szarpiąc kabel telefoniczny w dół. Jej słowa w moich uszach zlewały się w jeden wielki bełkot, zwykłe bzyczenie w uspokajającym tonie, które w żaden sposób nie łagodziło mojego bólu.

- Starałyśmy się ciebie chronić, maleństwo. Kiedy nie przyszedł żaden inny list, myślałyśmy, że podjęłyśmy dobrą decyzję, ale-

- Nie mogę…

- … nigdy nie chciałyśmy cię skrzywdzić, maleństwo.

- Do widzenia, Misha.

- Saffiya, proszę!

Moje oczy zamgliły się a ja upuściłam telefon, pozwalając mu uderzać w ścianę, kiedy wisiał do góry nogami na kablu. Płacz Mishy stał się bardziej desperacki, kiedy zdała sobie sprawę, że już dłużej jej nie słuchałam.

Wspomnienie jej płaczu nadal dźwięczało w moich uszach. Odepchnęłam je. Miałam większe zmartwienia.

Wiedziałam, jakie były szanse. Minęło pięć lat od kiedy zakonnice dostały list od mojego ojca. Jeśli nigdy nie wysłał kolejnego… Poruszyłam się na swoim siedzeniu. Nie chciałam nawet myśleć o oczywistej odpowiedzi.

Jednak nadal byłam niezdecydowana.

Czy dobrze robiłam? Ten list popchnął sprawę mojego ojca dalej niż kiedykolwiek bym się spodziewała. Byłam o jeden wielki krok bliżej odkrycia co się z nim stało. I to mnie wkurzało, bo kiedy już byłam w tym miejscu, nie mogłam nie zastanawiać się, czy w ogóle chciałam to odkryć. Czy łatwiej było nie wiedzieć? Czy nie byłoby lepiej zadzwonić do Mishy, przeprosić i wrócić do domu?

Czy mogłam żyć przez resztę swojego życia nie znając odpowiedzi – docierając tak daleko i poddając się? Była wysoka szansa na to, że zignorowanie tego byłoby najlepszą decyzją, przynajmniej na dłuższą metę.

Ale wiedziałam, że nie byłabym w stanie odpuścić. Musiałam wiedzieć.

Bus potoczył się do przystanku na otwartym dziedzińcu gdzieś na obrzeżach miasta. Mężczyzna obok mnie wzdrygnął się, wybudzając się ze snu.

Okna przez całą drogę przyjmowały ciężkie krople deszczu spadające z nieba. Pomijając mieszankę języków, nie miałam wątpliwości, że każda konwersacja dotyczyła właśnie tego. Niby taka była ludzka natura, jednak z jakiegoś powodu myśl o tym bardzo mnie rozbawiła, kiedy wszyscy turyści popędzili do najbliższych hoteli. Zamiast dołączyć do nich, zarzuciłam kaptur na głowę i zaczęłam wędrówkę po mieście.

Brukowane ulice wypełnione były ludźmi uciekającymi przed deszczem do domów lub chowając stoiska handlowe wewnątrz budynków. Nikt jednak nie wydawał się tym za bardzo przejmować, w przeciwieństwie do turystów, którzy wydawali się śmiertelnie przerażeni wodą spadającą z nieba. Skręcałam w uliczki wypełnione przepięknymi kamiennymi łukami i oknami sklepów. Każdy dom i wejście było widocznie wtopione w stare, ceglane ściany. Mogłam zobaczyć siebie samą zakochującą się w Volterze, w taki sam sposób w jaki ludzie zakochują się w miastach.

Dopóki deszcz nie przemoczył mi kurtki a włosy nie zaczęły przyklejać się do mojej twarzy, nie zdecydowałam się na wślizgnięcie się do pubu. Wydawał się jedynym otwartym jeszcze miejscem, poza tym nigdy jeszcze nie byłam w pubie.

Porównując zresztą miasta, niespodziewanie, budynek wyglądał mocno podejrzanie. Wnętrzne nie różniło się za bardzo… było jedynie odrobinę bardziej swojsko.

Zdjęcia, jak zakładałam klientów, pokrywały ściany. Od młodych do starych, rodzin i przyjaciół; wydawać się mogło, że pub był lokalną miejscówką. Boksy mieściły się przy ścianach, natomiast stoliki i krzesła poustawiane były gdziekolwiek tylko znalazło się miejsce. Żaden z mebli nie wydawał się nowy, były niemal o krok od „klasycznych". Wszystko mieszało się jednak dobrze, wszystko zgrywało się z ogromną kolekcją alkoholi, z luksusowymi etykietami, ustawioną na półkach za barem.

Zdecydowałam, że było to całkiem przyjemne.

Barmanka zerknęła na mnie podejrzliwie a ja zdałam sobie sprawę, że nadal stałam w wejściu. Uśmiechnęłam się do niej niewinnie zanim przeszłam na koniec baru i usiadłam. Jak gdyby była moim cieniem, stanęła naprzeciwko mnie po drugiej stronie baru. Odezwała się gardłowym głosem, mówiąc coś po włosku. Nie miałam pojęcia co powiedziała, jednak brzmiało to pięknie.

- Bardzo mi przykro, nie mówię po włosku.

- Czego chcesz? - sapnęła dramatycznie.

- Oh… Umm. Wodę, poproszę.

- Za dużo dziś amerykanów. - Odwróciła się, mamrocząc i wywracając oczami.

Powiedziała to po angielsku, więc najwyraźniej nie obchodziło jej czy usłyszałam czy nie. Nie zawracałam sobie głowy poprawianiem jej, ponieważ jej komentarz spowodował, że zaczęłam rozglądać się dookoła. Dostrzegłam grupkę chłopców w boksie, których nie dostrzegłam wcześniej. Byli trochę hałaśliwi, więc nie byłam pewna jakim cudem ich przegapiłam.

Jeden z nich dostrzegł moje zainteresowanie i szturchnął swojego kolegę. W końcu cała trójka się na mnie patrzyła, dopóki któryś nie puścił do mnie oczka. Szybko odwróciłam wzrok, ponownie patrząc na barmankę, która postawiła przede mną szklankę.

Obserwowała mnie, po czym zerknęła kontem oka na chłopców. Jej wcześniej zirytowana twarz złagodniała, kiedy ponownie zwróciła się do mnie.

- Nic dobrego od takich mężczyzn.

Zmarszczyłam brwi, niepewna co miała na myśli. Moja niewiedza najwyraźniej zdziwiła kobietę.

Rozejrzałam się po pomieszczeniu, starając się nie wyglądać podejrzanie, kiedy szukałam wskazówek. Nie miałam pojęcia jak właściwie znaleźć tego przyjaciela ojca. Nie znałam nawet imienia. Jednak zaszłam tak daleko i nie zamierzałam się poddawać. Zawsze mogłam kogoś zapytać i może wszechświat mógłby dać mi odetchnąć.

Gdyby rozdawali statuetki za zrządzenia losu wygrałabym bez najmniejszego problemu.

Jeden z chłopców wykrzyknął coś co brzmiało jak „szooo!" i rozbił butelkę na podłodze, kiedy drugi z nich mu kibicował. Dźwięk tłuczonego szkła spowodował, że podskoczyłam lekko a barmanka wrzasnęła coś po włosku.

- Wypad!

Chłopcy wstali z uśmieszkami, któryś rzucił na stolik kilka euro. Jeden z nich posłał mi paskudny grymas, zanim dołączył do przyjaciół, następnie cała trójka wytoczyła się przez drzwi.

Barmanka chwyciła za miotłę i szufelkę zza baru i odeszła, aby sprzątnąć powstały bałagan. Szybko wstałam aby jej pomóc.

- Grazie.

- Byli dupkami.

Zaśmiała się, jakby na potwierdzenie, a ja ucieszyłam się, że wywołałam jej uśmiech. Kiedy zerknęłam w dół, mój wzrok przyciągnęła jedna z fotografii wiszących na ścianie. Zamarłam na chwilę, jednak po chwili zdjęłam zdjęcie z haczyka, zanim zdążyłam w ogóle to przemyśleć. Wcale nie potrzebowałam przyglądania się. Wiedziałam, że miałam rację.

Na fotografii trójka ludzi siedziała w jednym z okrągłych boksów w barze. Po jednej stronie siedziała kobieta, niewinnie uśmiechając się do aparatu. Na przeciwko niej miejsce zajmował dużo niższy mężczyzna i mimo uśmiechu nadal roztaczał jakąś nieprzyjemną aurę. Mężczyzna pośrodku uśmiechał się szeroko spoglądając na kobietę.

To był mój ojciec. Był młodszy niż go zapamiętałam ale nie mogłabym pomylić go z nikim innym. Niedelikatnie postukałam w zdjęcie starając się przyciągnąć wzrok barmanki.

- Znasz tego mężczyznę?

Zdawała się zdenerwowana przez moje naleganie i zdałam sobie sprawę, że przez cały wieczór robiłam kobiecie wodę z mózgu. Szybko się jednak otrząsnęła, kręcąc głową.

- Znam mężczyznę obok niego.

- Wiesz, gdzie mogę go znaleźć? - Kobieta znów spojrzała na mnie dziwnie, słysząc z jaką śmiałością zadawałam tak prywatne pytania. - Proszę, to naprawdę ważne.

- Dwa dni temu wyjechał na ryby, wraca dzisiaj wieczorem. Szybciej znajdziesz go tutaj niż gdziekolwiek indziej. - Wzruszyła ramionami.

- Bardzo ci dziękuję, grazie.

- Krwawisz.

Spojrzałam w dół na swój palec i faktycznie, krwawiłam. Spojrzałam w dół na szufelkę pełną szkła, odnajdując winowajcę.

- Nie szkodzi, nic nie czuję. - Nie mniej jednak wróciłam do swojej torby i wyciągnęłam z niej plastry, szybko opatrując niewielkie zacięcie. - Jeszcze raz dziękuję ci za pomoc. - Położyłam na barze kilka z moich ostatnich banknotów. Kobieta skinęła głową, obserwując mnie, kiedy wychodziłam z pubu z nowo odnalezioną determinacją.

Kiedy wyszłam na zewnątrz ulice były opustoszałe. Niemożliwe, żebym była w środku aż tak długo. Jednak słońce już zaszło, znikając za horyzontem a razem z nim wszyscy mieszkańcy Volterry. Zdawało się jeszcze zbyt wcześnie na zachód słońca ale nie byłam pewna. W powietrzu wyczuwalny był chłód, połączony z cichym gwizdem wiatru, spieszącego ulicami miasta.

Deszcz zmniejszył się do niewielkiej mżawki i pomimo że kurtka znacząco mi wyschła, wilgoć połączona z wiatrem sprawiały, że było naprawdę nieprzyjemnie. Jeśli mężczyzna ze zdjęcia wracał wieczorem, może po prostu powinnam była zaczekać w pubie. Zatrzymałam się przy ławce i po rozważeniu wszystkich za i przeciw, schowałam kurtkę do plecaka. Zdążyłam zarzucić go ponownie na ramię i spojrzeć w górę akurat w momencie, w którym światło zamigotało w jednym z domów.

Tak naprawdę mogło to być swego rodzaju ostrzeżenie, ponieważ sekundę później ktoś złapał mnie za ramię. Odwróciłam się aby spojrzeć w twarz jednemu z chłopców z pubu.

- Boo.

Zrobiłam krok do tyłu, wpadając na jednego z jego przyjaciół.

- To nasza szczęśliwa noc, chłopaki.

Ten za mną próbował chwycić mnie za ramiona a pozostali starali się podnieść moje nogi. Chrząknęłam, odrzucając głowę do tyłu, uderzając chłopaka w twarz. Krzyknął, wypuszczając mnie z rąk i rozwalając taktykę swoich kumpli. Odskoczyłam od nich i zaczęłam biec. Mogłam usłyszeć ich kroki, które dołączyły do moich, w momencie, w którym dotarłam do końca uliczki. Ślepy zaułek. Całkowicie do przewidzenia.

Mój żołądek ścisnął się z obezwładniającego uczucia strachu. Otoczyli mnie. Pierwszy z nich zrobił krok w moją stronę a ja poczułam ścianę za plecami. Moja klatka piersiowa ciężko poruszała się w górę i w dół, kiedy mój oddech przyspieszył synchronizując się z szaleńczym biciem serca.

Nachylił się w moją stronę i zanim mogłam to przemyśleć splunęłam mu w twarz. Chwytając się okazji niczym tonący brzytwy, rzuciłam się do biegu. Ledwo ruszyłam się o kilka metrów, nim jeden z jego kumpli popchnął mnie i wylądowałam w miejscu, z którego ruszyłam.

- To nie było zbyt miłe.

Natychmiast został ode mnie oderwany. Przez sekundę pomyślałam, że może jeden z jego ziomków wyhodował jaja, ale oni oni lecieli w swoje własne strony. Obserwowałam jak upadali, uzmysławiając sobie, że byli martwi nim uderzyli w ziemię.

Wtedy go zobaczyłam. Musiał być moim wybawcą jednak w tamtym momencie prezentował niczym dokładne przeciwieństwo. Stał między mną a mężczyznami, całą trójką leżącą na ziemi. Jego twarz ukryta była pod czarnym kapturem a mimo tego zdawał się mnie obserwować. Rozchyliłam usta aby coś powiedzieć ale zanim w ogóle zdążyłam mrugnąć pojawił się przede mną, zatykając mi usta. Natychmiast uniosłam dłoń aby zdjąć tą zakrywającą moje usta, lecz została ona uwięziona przez jego wolną. Nie patrzył na mnie, jego wzrok był skupiony na moim plastrze. Jego oczy były czarne. Tyle że nie było to możliwe.

Bez ostrzeżenia odsunął się ode mnie jak oparzony.

- Co ty mi robisz? - Jego głos był szorstki, intensywny i wydawało mi się, że moje serce natychmiast przyspieszyło. Dobre pytanie.

Wydał z siebie przepełnione żądzą warknięcie, zaraz po tym jak wziął wdech i zrobił krok w moją stronę. Automatycznie wcisnęłam się w ścianę za sobą tak mocno jak mogłam. Oczywista reakcja organizmu na męską dominację sprzed dosłownie chwili. Jedyną różnicą było, że moje działanie jakby wytrąciło go z transu i zatrzymał się. Cichy dźwięk dobiegający z rogu zwrócił uwagę nas obojga. Jeden z nich nadal żył.

Zamrugałam i nagle mój, tak zwany, wybawca był po drugiej stronie alejki. Przyciskał głównego z moich oprawców do przeciwległej ściany i mogłabym przysiąc, że go całował. Tyle że jego usta znajdowały się na szyi mężczyzny. Zanim mogłam zareagować, odsunął się i facet upadł na ziemię, dołączając do reszty. Mój wybawca uniósł głowę aby na mnie spojrzeć. Krew plamiła jego usta.

- Ty idioto.

Dołączyły do nas trzy inne zakapturzone postacie, blokując moją jedyną drogę ucieczki. Jedno z nich odrzuciło do tyłu swój kaptur, sycząc na chłopaka.

- Co żeś uczynił?

Trzeci z nich, mężczyzna, przytaknął i dodał:

- Aro będzie wściekły.

Ale on im nie odpowiedział. Patrzył prosto na mnie. Jego kaptur opadł, jednak ja ledwo mogłam cokolwiek zauważyć przez panującą wokół ciemność. Oprócz jego oczu. Które prawie nie różniły się od czerwieni i zaczęłam zastanawiać się, jak mogłam pomylić taki kolor z czernią. Moje myśli były w takim nieładzie, że ledwo rejestrowałam co się wokół mnie działo. Było tak, jakby wszystko zamarło, bo nie mogłam zmusić się, aby oderwać swoich oczu od jego.

- Co się stało już się nie odstanie – kontynuował mężczyzna. - Po prostu zabijmy dziewczynę i-

To go ruszyło.

Chłopak przykucnął naprzeciwko mnie jakby gotowy aby rzucić się na swojego przyjaciela, gdyby ten jeszcze raz zasugerował coś podobnego.

Najniższa z zakapturzonych osób zrobiła krok do przodu, a pozostałe dwie odsunęły się, pozwalając jej przejść. Chłopak wyprostował się wyraźnie rozluźniony. Przez sekundę obserwowali się wzajemnie jakby prowadząc konwersację, do której reszta z nas nie miała pozwolenia dołączyć.

- Skoro nalegasz, bracie. Aro zadecyduje o jej dalszym losie.

Odwróciła się na pięcie, nie dając nikomu szansy na sprzeciw. Chłopak odwrócił się w moją stronę. Obserwowałam go z szeroko otwartymi oczami i mimo że mój brzuch był ściśnięty… odczuwałam najdziwniejszy rodzaj spokoju. I przez moment miałam wrażenie, jakbym znów stała przed posągiem Matki Boskiej w opactwie. Przygryzłam wargę i odwróciłam wzrok, zdenerwowana przez wszystkie nieoczekiwane emocje.

- Demetri, sprzątnij to.

- Ale on-

Nie mogłam zobaczyć jej twarzy, ale cokolwiek na niej było musiało go wystraszyć, ponieważ skinął. Mniejsza dziewczyna dalej podążała do wyjścia z alejki. Demetri natychmiast podszedł do moich oprawców, których ciała rozrzucone były na ziemi i mój własny brak współczucia do nich dogłębnie mną wstrząsnął. Mężczyzna przerzucił najpierw jedno a następnie drugie ciało przez ramię.

Mój wybawca przesunął się, aby zablokować moje pole widzenia i szybko wziął mnie w ramiona. Znajomy szum w uszach zaalarmował mnie o przyspieszającym biciu serca.

- Mogłabyś proszę przestać?

Usłyszałam parsknięcie, jak już wiedziałam, Demetriego. Nim mogłam zapytać, co takiego robiłam źle, lecieliśmy. A przynajmniej tak właśnie się czułam. Słyszałam jedynie wiatr gwiżdżący mi w uszach. Próbowałam otworzyć oczy, jednak chłopaka chwyt jedynie się zacisnął, więc mogłam zobaczyć jedynie jego klatkę piersiową.

W następnej sekundzie stałam w holu wejściowym. Był stary i nie musiałam być żadnym architektem, żeby stwierdzić, że między kolumnami, łukami oraz złotymi prostokątami, w budynku pomieszanych było wiele stylów. Wszystko było marmurowe i jedynym dźwiękiem był ten wydawany przed szpilki dwóch odzianych w szaty kobiet, które prowadziły nas do ekstrawagancko wielkich drzwi. Mniejsza dziewczyna otworzyła je i oniemiałam widząc coś, co zdawało się być nadnaturalną siłą.

Super siła. Szybkość. Krew? Czy ktoś doprawił czymś moją wodę?

Zamrugałam. Zostałam sprowadzona ponownie do rzeczywistości, kiedy marmurowe ściany zaczęły się na siebie nakładać. Staliśmy teraz w okrągłym pokoju. Mogłaby to być sala balowa, gdyby nie trzy trony pośrodku, sugerujące zupełnie inne przeznaczenie. Mężczyźni i kobiety w jasnoszarych płaszczach stali dookoła, wszyscy zwróceni w naszym kierunku patrzyli na mnie z twarzami bez wyrazu, jednak niektórzy przejawiali iskrę zaciekawienia moją obecnością. Zachwiałam się, jednak dłoń w dole moich pleców utrzymała mnie w pionie, prowadząc mnie do przodu. Zerknęłam przez ramię, dostrzegając tego samego chłopaka – jego twarz pozostała zupełnie pusta i bez wyrazu. Nie mrugał.

Jednak to nie na to zwróciłam uwagę. Był piękny – jakby nie z tego świata. To nie było naturalne ale najwyraźniej musiało być, ponieważ oni wszyscy byli oszałamiający. Wszyscy w pomieszczeniu. I nie miałam na myśli oszałamiający w znaczeniu atrakcyjni, raczej w tym dosłownym tłumaczeniu. Oszałamiający jakby Hermiona Granger wycelowała we mnie różdżką i krzyknęła „drętwota!". Oszałamiający jak wejście do pokoju i zobaczenie swoich rodziców w akcji. Oszałamiający w ten sam sposób, w jaki normalni ludzie pragną być supermodelkami, jednak oni byli tym, czym chciały być supermodelki. Wszyscy.

Nawet trójka mężczyzn na przedzie. Jeden z brwiami zmarszczonymi w cynicznym, jednak zaciekawionym wyrazie. Środkowy, który akurat powstał, blady dokładnie jak wszyscy inni, jednak z uśmiechem tak chciwym, że aż niepasującym do sytuacji. Trzeci z nich, biały niczym śnieg, nawet bardziej niż pozostali, miał wyraz twarzy tak nieprzenikniony jak supermodelka na wybiegu. Przypominał mi Matkę Abbess.

Matka Abbess. Misha. Mój ojciec.

Stojący mężczyzna westchnął, kiedy nasze oczy spotkały się po raz pierwszy. Czerwone. Niczym krew. O co tu do cholery chodziło?

- Alec, dziecko. Co żeś uczynił?