U źródeł zła

- Po co ci właściwie ta głupia apaszka?

Żebyś mógł o to zapytać, posyłając mi pogardliwe spojrzenie, ty nadęty dupku. Nie wpadłeś na to? Przecież wszystko tutaj kręci się wokół ciebie - odparłem w myślach. Chwilę wcześniej usłyszałem, że jestem prawdopodobnie najgorszym sługą w historii tego królestwa i, że na mój widok, jego książęcą wysokość trafia szlag. Prawie odpowiedziałem, że mnie z kolei trafia szlag nie tylko na jego widok, ale i na dźwięk jego głosu, co stawia mnie w zdecydowanie gorszym położeniu. Prawie, bo nie uśmiechał mi się kolejny dzień w dybach. Dlatego ograniczyłem się do zignorowania tych uwag. Wbrew zamierzeniom Artura, nie sprawiały mi przykrości, po prostu irytował mnie nieustający potok słów, jakbym znalazł się pod ostrzałem. Choć istniało ryzyko, że Gajusz każe mi jeszcze dziś wyczyścić zbiornik na pijawki, albo umyć podłogę, pragnąłem jak najszybciej wrócić do jego komnat, byle tylko się od tego uwolnić. Książę zarzucał mi gadulstwo, jednak w rzeczywistości on sam miał z tym poważny problem. Nie przestawał mówić, odkąd przyszedłem, by przygotować go do snu.

- To jakiś wasz wiejski zwyczaj? Sygnalizujecie w ten sposób, że szukacie żony? - ciągnął. Czułem na plecach jego wzrok, gdy ustawiałem na tacy pozostałe po kolacji naczynia. Doskonale wiedziałem, że tu nie chodzi o apaszkę, że tak naprawdę wcale go to nie interesuje. Zapytał wyłącznie po to, by przy okazji stwierdzić, że jest głupia, by jeszcze raz podkreślić, że jestem prymitywnym, bezwartościowym chłopem i wszystko, co się ze mną wiąże zasługuje na drwiny. Nawet nieszczęsny kawałek materiału. W pewnym sensie było mi go żal, bo zadawał sobie całkiem sporo trudu, nie mając pojęcia, że jego opinia o mnie nie znajduje się nawet na szarym końcu listy moich aktualnych zmartwień.

- To żaden zwyczaj. Podoba mi się, więc ją noszę - odrzekłem. Co ciekawe, raczył się zamknąć na jedną, błogosławioną chwilę, pozwalając innym dźwiękom wybić się na pierwszy plan. Z za uchylonego okna dolatywała słodka piosenka rudzika oraz kontrastujące z nią, podniesione, męskie głosy. Podejrzewałem, że to strażnicy. Wydawało mi się, że jednego z nich nawet rozpoznaję, jako tego, który eskortował mnie do lochów.

- Nie wiem, do cholery! Nie byłem pijany, ani nic!

- Może ci się przywidziało?

- No przecież ci mówię, że nie byłem pijany! Teraz się idę napić, bo aż mi coś w środku lata.

- Dobra już, dobra. Poczekam na Liama i się tam przejdziemy.

- Gówno zobaczycie. Zniknął, jak popatrzyłem drugi raz. Ile mam ci powtarzać?

- Tim, na miłość boską! Czarownica mało naszego księcia nie zabiła, może być, że głowy polecą, a ty mi tu pieprzysz o jakiejś znikającej padlinie. Idź lepiej do sir Leona, bo cały dzień o ciebie rozpytuje.

Sir Leon… To chyba ten rycerz, który dziś zatrzymał mnie na korytarzu, obejrzał od stóp do głów, niczym konia na targu, mruknął pod nosem „Biedne stworzenie", poklepał po policzku i łagodnie skierował w stronę innych drzwi, niż te, które pierwotnie zamierzałem otworzyć.

- To przejście dla służby - objaśnił. - Poproś Ginewrę, żeby ci pokazała, jak się poruszać po cytadeli.

Zamierzałem skorzystać z tej rady, bo ciągłe wpadanie na ludzi, mających w zwyczaju usuwać z drogi kopniakiem „stworzenia" takie jak ja, zaczynało się robić męczące. Nikt mi nie objaśnił, którędy wolno mi chodzić, którędy nie, nie poinformowano mnie też o zakresie moich obowiązków, a kiedy idąc za radą Gajusza zwróciłem się do zarządcy, ten oznajmił mi, że kompletnie go to nie obchodzi, bo osobisty sługa księcia mu nie podlega. Pierwsze dni służby były więc bardzo nerwowe. Ciągle gubiłem się w zamkowych korytarzach, a obowiązków w większości musiałem się domyślać.

- Buty - rzucił w końcu Artur. Odwróciłem się i posłałem mu zdumione spojrzenie.

- Co jest z nimi nie tak?

- Zdejmij moje buty, idioto.

Wziąłem głęboki oddech, by zapanować nad przemożną chęcią wyjścia i trzaśnięcia drzwiami. Albo trzaśnięcia Artura w te krzywe zęby. Wszystko we mnie krzyczało, buntowało się przeciwko takiemu upokorzeniu. Niektóre „stworzenia", choć z natury cierpliwe i nie agresywne, potrafią bardzo mocno ugryźć, kiedy ktoś usiłuje wdeptać je w ziemię.

- Naprawdę nie możesz zrobić tego sam?

- Mogę, ale nie muszę. To twoje zadanie.

Przeklinając w duchu Uthera i jego sposoby nagradzania ludzi, podszedłem powoli do Artura i przysiadłem na ugiętych nogach, uważając, by nie wyglądało to tak, jakbym przed nim klękał. Uświadomiłem sobie, że przygryzam dolną wargę dopiero, gdy poczułem w ustach metaliczny posmak krwi. Artur uśmiechał się tym swoim aroganckim uśmieszkiem, w dłoniach obracał jakiś niewielki przedmiot, chyba pieczęć.

- Och, nie wiesz, jak się rozwiązuje sznurówki? Musisz to rozgryźć? Spokojnie, mamy czas.

W przeciwieństwie do ciebie, nauczyłem się tego, kiedy miałem jakieś trzy lata. Po prostu robi mi się niedobrze na samą myśl, że mam dotknąć twoich parszywych nóg, ty przerośnięta ropucho. To znaczy… panie - pomyślałem.

Z trudem przełamałem wewnętrzny opór i starając się go nie dotykać, całkiem sprawnie zdjąłem mu buty. Chwyciłem je w dwa palce, jakbym podnosił któryś z bardziej obrzydliwych składników eliksirów Gajusza i odłożyłem na miejsce, notując w pamięci, by rano powrzucać do nich małe, ostre kamyczki, lub jeżeli uda mi się znaleźć mrowisko, kilka milutkich, czerwonych mrówek.

- Dlaczego uratowałeś mi życie, skoro tak mnie nienawidzisz? - zapytał znienacka Artur. - O co ci w ogóle chodzi?

Zamknąłem szafę i spojrzałem na niego z większą uwagą, niż kiedykolwiek wcześniej. Zaskoczyło mnie coś w wyrazie jego oczu; jakby skrywany głęboko pod błękitem cień smutku. Nie mogłem oprzeć się dziwacznemu wrażeniu, że patrzę w zwierciadło, że choć nie mam nic wspólnego z rozpieszczonym księciem, te oczy opowiadają nazbyt znajomą historię o samotności.

- To, że cię nie lubię, nie oznacza, że mógłbym spokojnie patrzeć, jak ktoś próbuje cię zamordować, kiedy miałem możliwość to powstrzymać - odpowiedziałem.

- Nie lubisz mnie - powtórzył z lekkim zdumieniem. Z rozmysłem użyłem łagodniejszego określenia, niż on i ewidentnie zwrócił na to uwagę. - Słudzy nie mówią takich rzeczy. Nikt nie mówi takich rzeczy do następcy tronu.

- Zapytałeś, więc odpowiedziałem. Zgodnie z prawdą.

- Nie obawiasz się, że mogę cię za to zwolnić?

- Dlaczego miałbym się tego obawiać? Przecież obaj dobrze wiemy, że zrobisz to w ciągu najbliższego tygodnia, może dwóch.

- Ani trochę ci nie zależy? Wielu chciałoby być na twoim miejscu.

- Bardzo chętnie im ustąpię. Poważnie, jeśli jest ktoś, kogo to uszczęśliwi…

Artur odłożył do szuflady trzymany w dłoniach przedmiot i zamknął ją na klucz.

— Jesteś dziwny - stwierdził. Wzruszyłem ramionami. Z nadzieją popatrzyłem na drzwi, jednak zaraz okazało się, że do moich zadań należy również pomoc książątku w przebraniu się. Zważywszy na to, jak wielkie miałem przed tym opory, pozbyłem się ich dość szybko, lecz w tamtym momencie, od walenia głową o ścianę powstrzymywała mnie jedynie nieprzyjemna perspektywa nabicia sobie guza. Pomagałem Willowi w różnych czynnościach, gdy złamał prawą rękę, ale Will był moim przyjacielem i to przychodziło najzupełniej naturalnie. W przypadku Artura natomiast, wywoływało - delikatnie rzecz ujmując - zażenowanie. Przebrnąłem przez ten pierwszy raz z zaciśniętymi aż do bólu szczękami i płonącą twarzą. W głupi, dziecinny sposób pocieszałem się myślą, że gdybym zechciał zamienić jego życie w piekło, nikt nie zdołałby mnie powstrzymać. Przecież zawsze może się zdarzyć, że mrówki trochę urosną i poodgryzają mu uszy, palce, albo jakąkolwiek inną część ciała. Najlepiej język, żeby nikt już nie musiał słuchać tego okropnego głosu.

Artur nadal nie przestawał mówić. Zrezygnował narazie z nieskutecznych prób obrażenia mnie i zaczął przechwalać się swoimi końmi i ogarami. Nie skupiałem się na tym. Nagle jednak coś w jego męczącej gadaninie przykuło moją uwagę.

- Wiesz... - powiedział, wyciągając się na łóżku i podpierając na łokciu. - Morgana miała kiedyś kota. Chciała kota, więc go dostała. Takiego czarnego, z białymi skarpetkami. Kocur był bardzo natrętny i na tyle bezczelny, że podchodził do oswojonej wilczycy ojca i zabierał jej jedzenie sprzed nosa, albo skakał ludziom na plecy. Mojego wuja, Agravaine'a nawet ugryzł. Morgana, jak to dziewczyna, zawiązywała mu na szyi chusteczkę, dokładnie tego samego koloru, co twoja. W sumie to był chyba pomysł tej jej służącej. Nie ważne. W każdym razie nosił czerwoną chusteczkę.

Niespodziewanie moje serce załomotało w szaleńczym tempie, aż pociemniało mi przed oczyma. Kurczowo zacisnąłem palce na tunice, którą właśnie składałem. Ogarnął mnie głęboki, paraliżujący strach. Niejasne, potworne przeczucie wbiło się lodowatą szpilą w żołądek, przeszło przez wnętrzności dalej, do kręgosłupa, zjeżyło włosy na karku. O czym on opowiada? Po co to opowiada? Nie chcę słyszeć końca tego. Nie chcę! Nie chcę! Ale nie miałem wyboru. Książę patrzył prosto na mnie, ze śmiertelnie poważną miną, zupełnie nie pasującą do lekceważącego sposobu mówienia.

- Któregoś dnia, służąca Morgany znalazła to głupie stworzenie wiszące na gałęzi, z wyciągniętym językiem i wybałuszonymi oczami. Chusteczka poskręcała się i zacisnęła na jego szyi jak sznur. Na twoim miejscu Merlinie, bardzo bym uważał. Nie trudno tu skończyć podobnie. Następnym razem wstawiennictwo Gajusza może nie pomóc, rozumiesz?

- Rozumiem - odpowiedziałem, na próżno walcząc z przenikającą mnie zgrozą.

Gajusz był tego wieczora w dobrym nastroju i podsuwał mi zakupione na targu smakołyki, z których jednak nie potrafiłem się cieszyć. Jeżeli opowieść Artura była zakamuflowaną groźbą, jeżeli chciał mnie przestraszyć, udało mu się. Nie, żebym bał się śmierci z jego ręki. Nie zdołałby wyrządzić mi najmniejszej krzywdy, gdybym bronił się wykorzystując pełnię swoich możliwości. Ale to ja, z moją magią. Koty, zwyczajni słudzy, żadne zdane na jego łaskę, "biedne stworzenia" nie mają z nim szans. Mroczne przeczucie utkwiło mi w gardle jak ość. Czym zawiniła mu lady Morgana, że postąpił tak okrutnie z jej ukochanym zwierzęciem? Uwięziony pod zamkiem smok, najwyraźniej miał nie po kolei w głowie, albo dla własnej rozrywki postanowił zrobić ze mnie idiotę, wmawiając mi, że łączy nas jakieś przeznaczenie.

"Dlaczego uratowałeś mi życie, skoro tak mnie nienawidzisz"? Dobre pytanie. Być może popełniłem błąd, zakładając, że jesteś tylko głupi, a nie na wskroś zły.

- Co się z tobą dzieje, chłopcze? - spytał Gajusz, gdy zamiast jeść ciastko z żurawiną, zacząłem je bezwiednie rozkruszać. - Przestań natychmiast. Patrz, co narobiłeś. Stado kur by się najadło.

- Przepraszam - mruknąłem. Pospiesznie zebrałem okruchy ze stołu, przy okazji potrącając glinianą miskę. Miska uderzyła o dzbanek z wodą i obydwa naczynia upadły na podłogę, rozbijając się na kawałki. Zamarłem w bezruchu, wstrzymałem oddech. Mamę niezmiernie irytowały takie wypadki. Nie mieliśmy zbyt wielu naczyń, ale uparcie zabraniała mi naprawiania ich za pomocą magii.

- Po prostu to posprzątaj - powiedział Gajusz. Z niewysłowioną ulgą rzuciłem się po miotłę i potknąłem na niewielkim, drewnianym stołku, zahaczając ramieniem o regał, który zachwiał się niebezpiecznie. Kilkadziesiąt flakoników z tajemniczymi substancjami zaczęło zsuwać się z półek. Nie miałem wyjścia, musiałem użyć magii, by zapobiec niechybnej katastrofie. Wbiłem wzrok w podłogę, ale przed Gajuszem trudno było cokolwiek ukryć. Uniósł jedną brew w bardzo groźnym wyrazie. Cudownie. Solidna połajanka będzie odpowiednim zwieńczeniem tego paskudnego dnia. Nad jutrem lepiej się nie zastanawiać. Może będę musiał uciekać przed stosem, albo szubienicą? Niepotrzebnie rozpakowywałem rzeczy. Na wszelki wypadek spakuję je z powrotem. Wbrew oczekiwaniom mamy, to miejsce raczej nie ma szans stać się moim domem. Równie dobrze mógłbym próbować zamieszkać w gnieździe os.

- Kogo tym razem rozgniewałeś?

Spokojny głos Gajusza oderwał mnie od ponurych rozmyślań. Musiałem mieć zaskoczoną minę, bo uśmiechnął się lekko. A jednak żadnych awantur? Czyżby Merlinowi dopisało w końcu trochę szczęścia? Niepewnie odwzajemniłem uśmiech.

- Nikogo. Ale obawiam się, że wpadłem po uszy w coś, z czym nie chciałbym mieć absolutnie nic wspólnego.

- Jeśli chodzi o Artura, będziesz się musiał przyzwyczaić - powiedział ostro. - Spotkał cię zaszczyt i za jakiś czas to docenisz.

- Zaszczyt zdejmowania książęcych butów? Zresztą nie w tym rzecz.

Opowiedziałem mu o wszystkim, przy okazji zamiatając podłogę. Atmosfera zgęstniała, jakbym poruszył jakiś niewygodny temat, przypadkowo odgrzebał zakopane pod drzewem, cuchnące truchło.

- Jeśli to cię uspokoi, mogę cię zapewnić, że Artur nie powiesił tego nieszczęsnego kota - rzekł cicho Gajusz. - Morgana wprawdzie go o to oskarżyła, a Uther nawet ukarał, ale... Znam go od dnia narodzin i nie mam podstaw, by przypuszczać, że coś takiego w ogóle przyszło mu do głowy. Zjawił się na miejscu, bo usłyszał krzyk Gwen. Co więcej, jako jedyny zauważył, że należałoby ją stamtąd zabrać. Możesz sobie wyobrazić, jak była wstrząśnięta. Przepadała za tym kotem. Artur praktycznie ją do mnie przyniósł. Gdybyś go wtedy widział, nigdy byś nie pomyślał, że to on.

- Gdybyś go dzisiaj słyszał, dałbyś sobie uciąć rękę, że to on - odparłem. Odłożyłem miotłę i usiadłem przy stole.

- Nie, Merlinie. Jesteś do niego uprzedzony i poszedłeś zupełnie niewłaściwym tropem. Prawdopodobnie wydarzył się zwykły wypadek. Chusteczka zahaczyła o gałąź i kot się udusił. Morgana... No cóż... Miała wtedy dość zszargane nerwy. Mówiłem ci, że dręczą ją koszmary. Nie chciała przyjąć do wiadomości, że popełniła błąd, wypuszczając kota na zewnątrz z chustką na szyi. Szukała winnego. Ciągle kłócili się z Arturem, więc sprawienie, by spędził dzień w lochu dało jej być może poczucie zwycięstwa.

- Nie dziwię się jej - mruknąłem. - Nawet jeżeli rzeczywiście nie przyłożył do tego ręki, jest wyjątkowo podły. Próbował mnie zastraszyć.

Gajusz westchnął głęboko. Wcisnął mi w dłonie kubek mleka i usiadł obok na ławie.

- Im szybciej pojmiesz panujące tu zasady, tym lepiej dla ciebie, mój chłopcze. A tym czasem zaufaj mi, nie masz powodów do niepokoju. Artur jest bardzo podobny do matki, nie do ojca.


Jeśli czytacie, dawajcie proszę znać, że jesteście. Przyjemniej pisze się ze świadomością, że ktoś chce to czytać. :)