Deszcz nie spadł tego dnia. Chmury kotłowały się przez kilka godzin, pomrukując przy tym niezdecydowanie, by ostatecznie rozejść się tuż przed zachodem słońca. Na szczęście jednak ustąpił męczący zaduch. Idąc od studni, z wiadrem wody, rozkoszowałem się chłodnym powiewem, niosącym zapach świeżo ściętego drzewa. Przystanąłem na chwilę, by złapać oddech i w jednym z okien dostrzegłem Artura. Patrzył prosto na mnie z tym zmartwionym wyrazem, który czaił się w jego spojrzeniu, odkąd wezwał mnie po dokonaniu egzekucji jabłoni. Wycofał się wgłąb komnaty, gdy zorientował się, że go widzę. Westchnąłem ciężko i ruszyłem dalej. Minąłem dwóch strażników, z których jeden, znany jako Kudłaty Tim (w rzeczywistości kompletnie łysy), tłumaczył drugiemu, że już dawno im wszystkim mówił, że coś jest na rzeczy, ale go nie słuchali, a teraz mają potwierdzenie. Drugi odrzekł smętnie, że to żadne potwierdzenie, na co Tim sapnął gniewnie, lecz o dziwo sprzeczka się nie rozwinęła. Obaj zapatrzyli się nagle na krążącego po niebie myszołowa, którego wibrujący krzyk raz po raz przecinał powietrze.
- Zawsze ta mała menda skądś wylezie, jak się jej najmniej spodziewasz - stwierdził Tim, najwidoczniej założywszy, że skoro stracił mnie z oczu, nie będę w stanie go usłyszeć. - Mówią, że to bękart Gajusza. Ponoć z jakiejś wiochy w Essetir się przyplątał.
Drugi strażnik zarechotał donośnie.
- A co to, u nas dziwek nie ma, że aż tam starego poniosło?
Poczułem trudną do odparcia chęć pozamieniania im języków w dżdżownice, albo sprawienia, by do końca życia zamiast mówić, kwiczeli jak świnie. Bękart… To znienawidzone słowo zmusiło mnie do opuszczenia Ealdoru niemal w tym samym stopniu co magia. W Camelocie prawie udało mi się od niego uwolnić, lecz nie zdołałem uniknąć kilku krążących na mój temat - delikatnie mówiąc - nieprzyjemnych plotek.
- I dobrze ci radzę, uważaj na niego, bo szpieguje i o wszystkim księciu donosi, a jakby ci przypadkiem przyszła chęć ukręcić mu za to łeb, własnego byś nie zachował. Jeszcze trochę, a służba będzie rządzić tym królestwem - ciągnął Kudłaty Tim. Przyspieszyłem kroku, bardzo nie chcąc, by gniew wziął nade mną górę. Chyba zmęczenie dniem sprawiło, że zasłyszana rozmowa wytrąciła mnie z równowagi dużo bardziej, niż mógłbym się spodziewać. Świadomość, że nie ma gajusza, z którym można by porozmawiać o tym cholernym kocie, a może i poskarżyć się na ludzką podłość, też nie poprawiała mi nastroju. Przed drzwiami komnat Artura odstawiłem wiadro ze zdecydowanie zbyt dużą siłą, rozchlustując na podłogę całkiem sporo wody. Miałem wyjątkowo paskudnego pecha, bo w korytarzu pojawił się sir Henryk Greenfort, jeden z członków królewskiej rady, który - jak mi kiedyś oświadczył - utopiłby mnie w studni, gdybym to jemu służył. Nie mając innego wyboru, starałem się schodzić mu z oczu i sprzed butów, unikałem go, jak unikałby każdy sługa.
Wstrzymałem oddech, w nadziei, że mnie zignoruje. Być może powinienem był po prostu nacisnąć klamkę i wejść do komnat Artura, ale niespodziewanie ogarnął mnie ten sam, krótkotrwały, lecz głęboki lęk, który poczułem, gdy dotknąłem jabłoni, ten sam co wiele lat temu, kiedy Artur opowiadał mi historię kota Morgany. Serce przyspieszyło gwałtownie, włosy zjeżyły mi się na karku. Chyba naprawdę zaczynam wariować - przemknęło mi przez myśl.
- Co ty wyprawiasz? - warknął Greenford, pryskając na około śliną. Był o pół głowy wyższy ode mnie i umięśniony jak rycerz. Prawą rękę miał niesprawną, ponoć od urodzenia, lecz wymierzanie precyzyjnych ciosów lewą wyćwiczył do perfekcji. Zastanawiało mnie niekiedy podobieństwo jego rysów do Gwaine'a, ale Gwaine nie wydawał się rozpoznawać w nim krewnego, a ja nie zgłębiałem tej sprawy. W końcu większość szlacheckich rodzin jest ze sobą spokrewniona.
- Woda mi się rozlała - odparłem, z trudem przepychając słowa przez wciąż ściśnięte przerażeniem gardło.
- Doskonale widziałem w jaki sposób odstawiłeś to wiadro. Co ty sobie wyobrażasz!? Jakieś humory pokazujesz i to przed drzwiami swojego księcia! Ścieraj to! Ale już! Chcę tędy przejść!.
- Masz bardzo dużo miejsca, żeby przejść, Henryku.
Spokojny głos Geoffrey'a z Monmouth zaskoczył nas obu. Greenford obejrzał się przez ramię z taką miną, jakby obawiał się, że zobaczy ducha.
- I uprzedzając twoje następne słowa - ciągnął Geoffrey - nie radzę ci topić nikogo w studni, jeśli nie chcesz zapłacić sześciu tysięcy złotych monet grzywny za zanieczyszczanie ujęć wody pitnej.
- Wybacz, ale nie rozumiem, co właściwie sugerujesz. Zachowanie tego sługi jest naganne i uznałem za stosowne go upomnieć. To wszystko. - Twarz Greenforda przybrała urażony wyraz. Z miny Geoffrey'a nie dało się nic wyczytać, lecz napięcie między nimi było niemal namacalne.
- Wielokrotnie odgrażałeś się, że utopisz tego chłopaka w studni, więc próbuję ci to odradzić. Z wielu względów, choć sądzę, że argument finansowy najbardziej do ciebie przemówi.
Och, to by wyjaśniało, dlaczego obaj z Gajuszem tak bardzo zabiegali o zwiększenie tej kwoty - pomyślałem. Nie miałem pojęcia, że jego lordowska mość darzy mnie na tyle wielką sympatią, by wypowiadać groźby pod moim adresem w obecności innych członków rady.
Greenford roześmiał się sztucznie, co brzmiało bardziej jakby się krztusił.
- Naprawdę nie rozumiem twoich insynuacji, drogi Geoffrey'u. Byłeś przecież przy tym i doskonale wiesz jaki charakter miała moja rozmowa z lordem Agravaine'em. Mówiliśmy o tym, że księciu Arturowi przydałby się bardziej kompetentny sługa. Rozważaliśmy… możliwości przekonania księcia.
Ciarki przeszły mi po plecach i tym razem dokładnie wiedziałem dlaczego. Greenford to tylko Greenford, ale jeżeli wujek Artura zechce się mnie pozbyć, mogę spodziewać się poważnych kłopotów.
- Ten chłopak zupełnie nie zna swojego miejsca. To co widziałem przed chwilą przekracza wszelkie granice.
Wbiłem wzrok w podłogę, by Greenford nie dostrzegł w moim spojrzeniu niczego niewłaściwego. Nie zamierzałem go prowokować i utrudniać zadania Geoffrey'owi, który najwyraźniej próbował mnie od niego uwolnić. I wtedy to zobaczyłem; mokre ślady ciągnące się od kałuży wody na posadzce prawie do moich stóp. Ślady łapek. Czy to możliwe, żeby jakieś niewielkie stworzenie przebiegło tędy niezauważone i tuż pod moim nosem magicznie uniosło się w powietrze?
Zacisnąłem na chwilę powieki, a gdy je otworzyłem, coś przewróciło mi się w żołądku. Śladów wyraźnie przybyło. Zaczęły pojawiać się na moich oczach, kolejne i kolejne. A potem wszystko wokół pociemniało, jakby nagle zapadła noc. Korytarz się zwęził. W moją stronę zmierzała Morgana z czarnym kotem w ramionach. Była dużo młodsza, niż w momencie, gdy ją poznałem, jednak trudno byłoby pomylić ją z kimś innym. Kot przytulał łebek do jej policzka i mruczał głośno. Głaskała go dłonią w rękawiczce, poprawiła czerwoną chustkę na jego szyi.
- A teraz udaje niewiniątko! - Głos Greenforda dobiegł gdzieś z oddali. Postać Morgany zaczęła się rozmywać.
- Ocena pracy mojego sługi należy wyłącznie do mnie i nie życzę sobie, aby w jakikolwiek sposób kwestionowano moje decyzje w tym zakresie. Czy to jest jasne?
Zjawa zniknęła, a ja nadal wpatrywałem się w podłogę, w okrążające mnie ślady łapek niewidocznego stworzenia, kota, po którego wszedłem dziś na drzewo. Przygarnąłeś zwierzaka, Merlinie? To wspaniale. Jest martwy? Och, no cóż… Każdy dostaje to, na co zasługuje.
Uświadomiłem sobie, że przede mną stoi Artur, że patrzy na mnie przenikliwym wzrokiem, jakby dostrzegł panujący w mojej głowie chaos i próbował coś z tego zrozumieć.
- Nie miej takiej przestraszonej miny - powiedział drwiącym tonem. - Odkąd pamiętam Greenford grozi utopieniem swojej siostrze, żonie i ciotce. Wszystkie mają się doskonale.
- To pocieszające - odrzekłem cicho. Na korytarzu byliśmy tylko my. Moment odejścia Greenforda i Geoffrey'a musiał mi umknąć, przesłonięty przez dziwaczną wizję. Zabrałem wiadro i wszedłem za Arturem do jego komnat. Ślady podążyły za mną, jednak bladły z każdą chwilą, aż wreszcie zanikły, gdy krzątałem się, odkładając do szafy wyprane ubrania, które przyniosłem wcześniej.
- Jeżeli coś takiego się powtórzy, masz mi natychmiast powiedzieć - odezwał się Artur, przeglądając jakieś dokumenty.
- Tak, panie - mruknąłem. Drewniany wieszak wyśliznął mi się z palców i upadł na podłogę robiąc sporo hałasu. Artur westchnął.
- Dobrze się czujesz? - zapytał poirytowanym tonem, w którym jednak kryła się nuta autentycznej troski.
- Jestem po prostu zmęczony - odparłem. Znów spoczęło na mnie przenikliwe spojrzenie błękitnych oczu.
- Merlinie - powiedział z naciskiem. Wyglądało na to, że zamierzał zadać kolejne pytanie, lecz rozmyślił się w ostatniej chwili. - Zaraz będziesz mógł iść. Chcę się już położyć.
Coś ciężkiego opadło na poduszkę tuż przy mojej twarzy. Zerwałem się gwałtownie, a żołądek podjechał mi do gardła, po drodze zderzając się z łomoczącym szaleńczo sercem. Wpatrywała się we mnie para świecących, kocich ślepiów. Zrozumiałem, że śnię i uspokoiłem się nieco. Kot zaczął się łasić i mruczeć. Raz po raz ocierał się o mnie bokiem i głową, aż w końcu, przełamując wewnętrzny opór, wyciągnąłem rękę by go pogłaskać. Był bardzo dziwny w dotyku, jakby ktoś naciągnął futerko na szkielet, a pozostałe tkanki zastąpił jakąś trochę zbyt rzadką substancją. Nie mogłem pozbyć się wrażenia, że mruczenie sprawia, iż kości w jego ciele klekoczą, nie mając odpowiedniej stabilizacji.
Kot wydał z siebie nienaturalnie niskie miauknięcie i zeskoczył na podłogę. Prześliznął się przez uchylone drzwi i znów zamiauczał, tym razem bardziej natarczywie. Zaintrygowany, ruszyłem za nim. Przeszedł przez główną komnatę z dumnie uniesionym ogonem, zatrzymał się przy drzwiach, przyłożył do nich łebek i łypnął na mnie wyczekująco. Jak to zwykle bywa w snach, bez większego zastanowienia otworzyłem drzwi i pozwoliłem poprowadzić się przez opustoszałe, zamkowe korytarze, a potem dalej, na zewnątrz, do lasu. Noc była jasna, choć siąpił drobny deszczyk. Kot zboczył z wydeptanej ścieżki i doprawdy nie wiem jak udało mi się nie stracić go z oczu w gęstwinie, tym bardziej, że wciąż przyspieszał. Jego białe łapki niemal nie dotykały ziemi. Pomiaukiwał od czasu do czasu. Przynaglał. Z trudem za nim nadążałem, lecz nie potrafiłem się zatrzymać, jakby ciągnął mnie na niewidzialnej linie. Zaczął mi doskwierać chłód, kolczaste gałęzie raniły nogi.
Co za realistyczny sen - pomyślałem, gdy bosą stopą natrafiłem na coś ostrego. Zapragnąłem się obudzić. Może gdybym krzyknął, Gajusz by przyszedł i… Nie ma Gajusza. Wyjechał. Nikt mnie nie obudzi. Muszę biec za martwym kotem, po którego wszedłem na drzewo, aż dobiegnę do celu.
Kot zatrzymał się wreszcie pod ogromnym bukiem, wydał z siebie przejmujący do kości, bolesny skowyt, po czym z desperacką gwałtownością zaczął drapać ziemię między korzeniami. Rzuciłem się, ogarnięty irracjonalną potrzebą dołączenia do niego w tym szaleństwie, lecz wtedy pochwyciły mnie czyjeś silne dłonie i mój umysł wypełnił się mgłą.
Jeśli jesteście, dajcie proszę znać.
